XXV

Peter nie oglądając się za siebie wszedł po schodkach do statku, z którego za niecałe pół godziny miał zobaczyć po raz pierwszy oddalającą się Ziemię. Franklin doskonale rozumiał, dlaczego jego syn odwraca głowę: osiemnastoletni mężczyźni nie płaczą przy ludziach. Podobnie zresztą — powiedział sobie surowo — jak wyżsi urzędnicy w średnim wieku.

Anna nie miała takich zahamowań; mimo pocieszeń Indry płakała na cały głos. Dopiero kiedy właz statku kosmicznego został hermetycznie zamknięty i wszystkie dźwięki zagłuszyła syrena sygnalizująca, że do startu pozostało pół godziny, Anna uspokoiła się nieco, pochlipując już tylko cicho.

Tłum widzów, przyjaciół, krewnych, przedstawicieli telewizji i Departamentu Kosmonautyki zaczął ustępować przed ruchomymi barierami. Trzymając żonę i córkę za ręce Franklin pozwolił unieść się ludzkiej fali. Ileż nadziei i lęków, smutków i radości kłębiło się teraz NV jego sercu! Próbował przypomnieć sobie swoje wrażenia z pierwszego startu; musiała to być jedna z najpiękniejszych chwil w jego życiu, ale wszelkie wspomnienia o niej zostały zatarte przez trzydzieści lat późniejszych doświadczeń.

Teraz Peter wstępował na drogę, którą jego ojciec rozpoczynał pół życia temu. Obyś miał więcej szczęścia wśród gwiazd niż ja, pomyślał Franklin. Żałował, że nie będzie go w Port Lowell, kiedy Irena wyjdzie powitać chłopca, który mógłby być jej synem, i zastanawiał się, jak Roy i Rupert przyjmą swego przyrodniego brata. Był pewien, że chłopcy ucieszą się z tego spotkania; Peter nie będzie czuł się na Marsie tak samotny jak kiedyś podchorąży Walter Franklin.

Minuty oczekiwania dłużyły się w nieskończoność. Peter jest już teraz na pewno tak pochłonięty dziwnym i podniecającym otoczeniem, które stanie się jego domem przez najbliższy tydzień, że zapomniał o bólu rozłąki. Trudno go winić za to, że jego oczy zwrócone są w przyszłość, ku nowemu życiu, które odkrywało przed nim nie znane horyzonty.

A co z jego własnym życiem? — zadał sobie pytanie Franklin. Czy teraz, kiedy wyprawił z domu syna, może uznać, że było ono udane? Stwierdził, że jest mu bardzo trudno dać obiektywną odpowiedź na to pytanie. Tak wiele z jego przedsięwzięć zakończyło się niepowodzeniem, a nawet klęską. Wiedział już, że nie będzie dalej awansował w służbie państwowej; cóż z tego, że był bohaterem, skoro naraził się zbyt wielu ludziom wówczas, kiedy to niespodziewanie nawet dla samego siebie, stał się sojusznikiem Maha Thero. W każdym razie nie miał nadziei — ani ochoty — na awans w ciągu pięciu czy dziesięciu lat, jakie będą potrzebne na całkowitą reorganizację Sekcji Wielorybów. Powtarzano mu niejednokrotnie, że sam powinien wypić to piwo, którego pomógł nawarzyć.

Jednej rzeczy nigdy się nie dowie. Czy miałby odwagę bronić swoich nowych przekonań, gdyby los nie uczynił go ulubieńcem publiczności i nie obdarzył czymś jeszcze cenniejszym, bo mniej kapryśnym — przyjaźnią senatora Chamberlaina? Łatwo jest wystąpić w roli świadka i wyłożyć publicznie swoje poglądy, kiedy się jest — choćby na krótko — bożyszczem światowej opinii publicznej. Jego przełożeni mogli złościć się i zżymać, ale musieli znieść jego zdradę, robiąc dobrą minę do złej gry. Chwilami niemal żałował, że ta przypadkowa sława wybawiła go z opresji. Czy rzeczywiście jego wystąpienie przeważyło szalę? Podejrzewał, że tak. Głosy w referendum były podzielone i kto wie, czy bez jego pomocy Maha Thero mógłby odnieść zwycięstwo.

Jego rozmyślania przerwały trzy ostre ryki syreny. W ciszy, która tak zadziwiała ludzi pamiętających, jeszcze czasy pojazdów rakietowych, olbrzymi statek jakby pozbył się setek tysięcy ton swego ciężaru i wzniósł się w górę. Na wysokości pół mili przestawił się całkowicie na własne pole grawitacyjne, uniezależniając się bez reszty od ziemskich pojęć „góry” i „dołu”. Skierował dziób ku zenitowi i zastygł na moment w powietrzu jak metalowy obelisk cudem zawieszony wśród chmur. Potem, nadal wśród budzącej grozę ciszy, rozciągnął się w linię i… niebo było puste.

Napięcie spadło. Tu i ówdzie słyszało się jeszcze tłumiony szloch, ale przeważały żarty i śmiechy, może nieco zbyt głośne, aby uznać je za naturalne. Franklin objął Indrę i Annę i poprowadził je do wyjścia.

Chętnie przekazywał synowi bezbrzeżny ocean kosmosu. Jemu wystarczały morza Ziemi. Tutaj mieszkali jego podopieczni, od żywej góry Lewiatana do nowo narodzonego delfina, który nie nauczył się jeszcze ssać pod wodą.

Będzie ich strzegł najlepiej jak tylko potrafi. Miał jasny obraz roli sekcji w przyszłości, kiedy to inspektorzy będą rzeczywistymi obrońcami wszystkich mieszkańców morza. Czy wszystkich? Nie, to oczywiście byłby absurd; nic nie może skończyć ani nawet osłabić nieustannej, okrutnej walki o byt, jaka toczy się w wodach całego świata. Ale człowiek może zrobić dobry początek, zawierając pokój z wielkimi ssakami, swoimi krewniakami.

Nikt nie potrafi przewidzieć, co wyłoni się z tego w następnych stuleciach. Nawet śmiałe — wciąż jeszcze znajdujące się w fazie eksperymentu plany Lundquista oswojenia orek były zaledwie zwiastunem tego, co mogą przynieść najbliższe dziesięciolecia. Mogą one przynieść nawet rozwiązanie zagadki, którego nadal poszukiwał i którego był tak bliski, gdy podmorskie trzęsienie ziemi pozbawiło go najlepszego przyjaciela.

Pewien rozdział — prawdopodobnie najlepszy rozdział jego życia — dobiegał końca. Przyszłość niosła wiele problemów, ale nie sadził, aby kiedykolwiek jeszcze musiał stawić czoło takim niebezpieczeństwom, jak dotychczas. W pewnym sensie jego misja była spełniona, choć praca dopiero miała się rozpocząć.

Spojrzał jeszcze raz w puste niebo i w jego pamięci ożyły słowa, które wypowiedział Maha Thero, kiedy wracali samolotem z Grenlandii. Nigdy nie zapomni, jakim przejęły go wtedy chłodem: „Nadejdzie czas, kiedy stosunek wyższych istot do człowieka może być uzależniony od tego, jak człowiek traktuje innych mieszkańców swojej planety”.

Może to głupie, że takie rojenia na temat odległej i nie znanej przyszłości mają wpływ na jego myśli i czyny, ale nie żałował tego, co zrobił. Kiedy tak wpatrywał się w bezmiar błękitu, który pochłonął jego syna, nagle odczuł bliskość gwiazd.

— Dajcie nam jeszcze sto lat — szepnął sam do siebie — a powitamy was z czystymi rękami i sercem, niezależnie od tego, jak będziecie wyglądać.

— Chodź już, kochanie — powiedziała Indra, wciąż jeszcze nieco niepewnym głosem. — Nie masz zbyt wiele czasu. Z biura prosili, żeby ci przypomnieć, że za pół godziny zbiera się Komisja Standaryzacji Międzywydziałowej.

— Wiem — powiedział Franklin, wycierając nos z determinacją. — Nie ma obawy, nie spóźnię się.

Загрузка...