Walter Franklin przechadzał się niecierpliwie po pokoju, mimo że czekał zaledwie kilka minut. Obrzucił szybkim spojrzeniem wiszące na ścianach fotografie świata morskich głębin, potem przysiadł na chwilę na skraju stołu i zaczął przerzucać stos czasopism, gazet i raportów, jakie zawsze gromadzą się, w podobnych miejscach. Ilustrowane czasopisma znał dobrze, gdyż przez ostatnie kilka tygodni czytanie było jego jedynym zajęciem, reszta zaś materiałów nie wyglądała zachęcająco. Ktoś musiał zapewne z obowiązku służbowego czytać te pięknie wydrukowane raporty o produkcji żywności; Walter zastanawiał się tylko, czy nieskończone kolumny danych statystycznych nie działają na nich usypiająco. „Neptun”, organ Departamentu Morskiego, zapowiadał się nieco ciekawiej, ale ponieważ Walter nie znał Większości osób, o których była w nim mowa, więc i to czasopismo wkrótce odłożył. Nawet Stosunkowo popularne artykuły sprawiały mu wiele trudności, gdyż zakładały znajomość pewnych terminów technicznych, o których nie miał pojęcia.
Obserwująca go spod oka sekretarka musiała zauważyć jego niepokój i zapewne przypisywała go brakowi pewności siebie. Franklin nie bez trudu zmusił się, żeby usiąść w fotelu i skupić się na lekturze wczorajszego numeru „Kuriera Brisbane”. Właśnie wczytał — się w artykuł opłakujący stan australijskiego krykieta, kiedy młoda dama, strzegąca drzwi dyrektorskiego gabinetu, uśmiechnęła się słodko i powiedziała:
— Dyrektor prosi.
Walter spodziewał się zastać dyrektora samego lub w towarzystwie sekretarki, ale obecność atletycznie zbudowanego młodego człowieka, który przyglądał mu się spod oka, była dla niego zaskoczeniem. Walter momentalnie zesztywniał, wiedział, że ci dwaj rozmawiali na jego temat, i automatycznie przybrał postawę obronną.
Dyrektor Gary, który znał się na ludziach prawie równie dobrze jak na ssakach morskich, wyczuł natychmiast jego napięcie i postarał się je rozładować.
— A, to ty, Franklin! — zawołał z nieco przesadną serdecznością. — Mam nadzieję, że czujesz się tu dobrze. Czy moi ludzie zajęli się tobą?
Walter nie musiał głowić się nad odpowiedzią, bo dyrektor nie pozwolił mu nawet otworzyć ust.
— Przedstawiam ci Dona Burleya — mówił dalej. — Don jest starszym inspektorem na „Rorqualu” i jednym z naszych najlepszych pracowników. Będzie się tobą opiekował. Don, to jest Walter Franklin.
Wymienili ostrożny uścisk dłoni, mierząc się nawzajem wzrokiem. Potem na twarzy Dona ukazał się wymuszony uśmiech. Był to uśmiech człowieka, który dostał niezbyt przyjemne zadanie, lecz mimo to postanowił wykonać je najlepiej, jak się tylko da.
— Miło mi cię poznać — powiedział Don. — Witamy w Syrenim Patrolu.
Franklin próbował skwitować ten stary dowcip uśmiechem, ale nie bardzo mu to wyszło. Wiedział, że ci ludzie starali się mu pomóc i że powinien okazać im sympatię. Był to jednak głos rozsądku, nie zaś serca; nie potrafił odprężyć się i wyjść im na spotkanie. Obawa przed litością z ich strony i dręczące podejrzenie, że pomimo wszelkich zapewnień dotarły tu jakieś plotki na jego temat, paraliżowały w nim wszelkie przyjazne odruchy.
Don Burley nie zdawał sobie z tego wszystkiego sprawy. Wiedział tylko, że gabinet dyrektora nie jest odpowiednim miejscem do zawierania znajomości z nowym kolegą, i Franklin sam nie wiedział, kiedy znalazł się wśród tłumu na George Street, a zaraz potem w małym barku naprzeciwko, poczty.
Gwar miasta był tu ledwie słyszalny, chociaż przez ściany z kolorowego szkła widziało się sylwetki przechodniów. Przyjemny chłód kontrastował z upałem panującym na ulicach; miejscowi politycy wciąż sprzeczali się o to, czy miasto Brisbane ma otrzymać klimatyzację i z jaką firmą zawrzeć wielomilionowy kontrakt, a na razie mieszkańcy oblewali się potem jak co roku w lecie.
Don Burley zaczekał, aż Franklin wypije swoje pierwsze piwo, po czym zamówił następną kolejkę. Jego nowego ucznia otaczała mgła tajemnicy i Don chciał rozwiać ją możliwie jak najszybciej. Musiał stać za tym ktoś z bardzo wysoko postawionych osobistości, może nawet ze Światowego Sekretariatu. Nieczęsto odrywa się starszego inspektora od pracy po to, żeby niańczył kogoś, kto jest za stary na normalne szkolenie zawodowe. Wyglądało na to, że Franklin przekroczył już trzydziestkę, a nigdy dotychczas nie zdarzało się, żeby kogoś w tym wieku otaczano tak szczególnymi względami.
Jedno nie ulegało wątpliwości: Franklin musiał być kosmonautą — tych facetów poznawało się z daleka. To jednak czyniło sprawę jeszcze bardziej tajemniczą. Don chciał od tego zacząć rozmowę, lecz przypomniał sobie słowa dyrektora: „Nie zadawaj Franklinowi zbyt wielu pytań. Nie znam jego przeszłości, ale proszono mnie usilnie, żeby z nim na ten temat nie rozmawiać”.
Don zastanawiał się, co się za tym kryje. Może facet jest pilotem kosmicznym, usuniętym ze służby za jakieś poważne niedopatrzenie? Może na przykład zagapił się i wylądował na Wenus zamiast na Marsie?
— Czy byłeś już kiedyś u nas w Australii? — spytał wreszcie ostrożnie. Nie był to zbyt szczęśliwy początek i rozmowa mogła od razu na wstępie utknąć w martwym punkcie, ale Franklin odpowiedział niespodziewanie:
— Urodziłem się tutaj.
Don nie należał jednak do ludzi, których łatwo zbić z tropu. Roześmiał się tylko i powiedział tonem wyjaśnienia:
— Nigdy mi niczego nie powiedzą i muszę uczyć się na własnych biedach. Ja urodziłem się po drugiej stronie świata, w Irlandii, ale ponieważ pracuję w oddziale Pacyfiku, Australia stała się jakby moją drugą ojczyzną. Co wcale nie znaczy, abym spędzał wiele czasu na lądzie! W naszej pracy osiemdziesiąt procent życia spędza się w morzu. Wielu pracowników się na to uskarża.
— Mnie to nie przeszkadza — uciął Franklin.
Burley zaczynał się denerwować. Diablo ciężko było wyciągnąć coś z tego faceta. Perspektywa pracy z nim przez kilka najbliższych tygodni nie wyglądała zbyt pociągająco i Don zastanawiał się, za co go los tak pokarał. Mimo to nadal nie dawał za wygraną.
— Dyrektor powiedział mi, że masz dobre przygotowanie naukowe i techniczne, więc pewnie znasz większość rzeczy, których nasi pracownicy uczą się w ciągu pierwszego roku. Czy przeszedłeś jakieś przeszkolenie w sprawach administracyjnych?
— Naszpikowali mnie najrozmaitszymi danymi pod hipnozą, tak że mogę w każdej chwili wygłosić parogodzinny wykład na temat Departamentu Morskiego — jego historii, organizacji i aktualnych zadań — ze szczególnym uwzględnieniem Sekcji Wielorybów. Na razie jednak są to dla mnie tylko puste słowa.
Nareszcie do czegoś doszliśmy, pomyślał Don. Facet potrafi jednak mówić. Jeszcze parę piw i okaże się, że jest człowiekiem.
— To jest właśnie cały kłopot z hipnopedią — zgodził się Don. — Można człowieka napompować informacjami, aż mu zaczną wyłazić uszami i nosem, ale nigdy nie ma pewności, ile on z tego wie naprawdę. Poza tym nikt nie nabędzie w ten sposób umiejętności praktycznych ani właściwych odruchów. Najlepszym sposobem uczenia się pozostaje nadal praktyka.
Don przerwał na chwilę, gdyż jego uwagę odwróciła szczególnie kształtna sylwetka za przezroczystą ścianą. Franklin zauważył to spojrzenie i na jego twarzy ukazał się lekki uśmiech. Po raz pierwszy napięcie pomiędzy nimi osłabło i Don poczuł nadzieję, że może jednak udało mu się nawiązać kontakt z tym zagadkowym facetem, którego oddano mu pod opiekę.
Umoczonym w piwie palcem Don zaczął na plastykowym blacie stolika kreślić mapę.
— To jest nasz teren — zaczął. Nasz główny ośrodek szkoleniowy dla działalności na wodach płytkich mieści się tutaj, na Archipelagu Koziorożca, mniej więcej czterysta mil na północ od Brisbane i czterdzieści mil od lądu. Tutaj zaczyna się bariera przegradzająca południowy Pacyfik, która ciągnie się na wschód do Nowej Kaledonii i Wysp Fidżi. Kiedy wieloryby wędrują ze swoich pastwisk pod biegunem na północ, aby urodzić swoje małe w tropikach, muszą przepływać przez pozostawione przez nas przejścia. Najważniejsze z naszego punktu widzenia jest przejście koło wybrzeża Queenslandu, przy południowym krańcu Wielkiej Rafy Koralowej. Rafa tworzy jakby naturalny kanał szerokości około pięćdziesięciu mil, ciągnący się prawie do samego równika. Wystarczyło zapędzić tam wieloryby, by uzyskać nad nimi pełna kontrole. Cała sprawa nie wymagała zbyt wielkiego wysiłku, gdyż znaczna część wielorybów wędrowała ta drogą na długo przed pojawieniem się człowieka. Teraz tak przywykły do tego szlaku, że nawet wyłączenie płotu nie zmieniłoby prawdopodobnie trasy ich wędrówek.
— Czy to jest bariera elektryczna? — wtrącił Franklin.
— Nie. Za pomocą pola elektrycznego można dość skutecznie kontrolować wędrówki ryb, ale na wielkie ssaki morskie to nie wystarcza. Podstawą jest tu bariera ultradźwiękowa złożona z nadajników umieszczonych na głębokości pół mili. Możemy też kierować stadami na przejściach, nadając określone sygnały; można na przykład popędzić stado w dowolnym kierunku, puszczając z taśmy głos zaniepokojonego wieloryba. Ostatnio jednak rzadko uciekamy się do tak drastycznych metod, gdyż jak mówiłem, wieloryby są już dobrze wytresowane.
— Doceniam to — powiedział Walter. — Słyszałem nawet, że bariery buduje się bardziej po to, żeby nie wpuszczać innych zwierząt, niż po to, żeby nie wypuszczać wielorybów.
— Jest to w pewnej mierze słuszne, chociaż nadal musimy mieć możliwość spędzania stad w celach ewidencyjnych albo na rzeź. Poza tym płoty nie są doskonałe. W miejscach, gdzie zachodzą na siebie strefy działania dwóch nadajników, bariera jest osłabiona, a czasem musimy wyłączać całe odcinki, aby umożliwić normalną wędrówkę ryb. Zdarza się także, że największe rekiny i orki sforsują barierę i narobią zamieszania. Orki stanowią nasz najpoważniejszy problem. Napadają na stada pasące się w wodach antarktycznych, powodując straty dochodzące do dziesięciu procent pogłowia. Jedynym sposobem jest całkowite wytępienie tych drapieżników, ale na razie nie wiadomo, jak to praktycznie zrealizować. Nie możemy patrolować łodziami całej strefy pływających lodów, chociaż kiedy przypomnę sobie, co taka orka potrafi zrobić z wielorybem, to żałuję, że nie jest to możliwe.
W głosie Burleya słychać było głębokie zaangażowanie — prawie namiętność — i Franklin spojrzał na niego ze zdziwieniem. „Kowboje oceanu”, jak ich oczywiście nazwała romantycznie nastrojona publiczność, wiecznie szukająca sobie nowych bohaterów, nie mieli opinii ludzi skłonnych do wzruszeń. Franklin wiedział oczywiście, że twardzi, mrukliwi i niezbyt skomplikowani bohaterowie, zaludniający kartki współczesnych powieści o pracownikach morza, mają niewiele wspólnego z rzeczywistością, lecz mimo to nie potrafił wyzwolić się od przyjętych schematów. Dona trudno by nazwać mrukliwym, ale pod każdym innym względem pasował jak ulał do utartych wyobrażeń o kowbojach oceanu.
Franklin zastanawiał się, jak ułożą się jego stosunki z nowym przełożonym i w ogóle jak to będzie w nowej pracy. Na razie odnosił się do niej bez entuzjazmu: czas pokaże, czy to się potem zmieni. Było w niej niewątpliwie mnóstwo interesujących, a nawet fascynujących problemów i możliwości, które zajmą jego umysł i pozwolą mu się wyżyć. Na to w każdym razie liczył. Po ostatnim koszmarnym roku życie straciło dla niego dawny smak i nie potrafił już tak jak kiedyś rzucać się z entuzjazmem na każde nowe zadanie.
Wydawało mu się niewiarygodne, by mógł jeszcze odzyskać zapal, jaki kiedyś zaprowadził go tak daleko drogą, na którą już nigdy nie wstąpi. Patrząc na Dona, który mówił ze swadą i spokojem człowieka znającego i lubiącego swoją pracę, poczuł nagle wyrzuty sumienia. Przez niego Don został od tej pracy oderwany i pełnił rolę ni to niańki, ni to przedszkolanki. Gdyby Franklin wiedział, że podobne myśli nawiedziły Burleya, jego sympatia zgasłaby natychmiast.
Musimy łapać autobus na lotnisko — powiedział Don spoglądając na zegarek i pośpiesznie dopijając piwo. — Poranny samolot odlatuje za pół godziny. Mam nadzieję, że twoje rzeczy zostały już wysłane.
— W hotelu powiedzieli mi, że się tym zajmą.
— Dobrze. Sprawdzimy na lotnisku. Idziemy.
W pół godziny później Walter mógł znowu odetchnąć. Wkrótce miał się przekonać, że jest to charakterystyczne dla Burleya: nie przejmować się aż do ostatniej chwili, a potem nagle wybuchnąć gorączkową działalnością. Ten wybuch przeniósł ich z przytulnego baru do jeszcze cichszego wnętrza samolotu. Kiedy zajmowali miejsca, zdarzyło się coś, do czego Don wielokrotnie wracał myślą w ciągu kilku następnych tygodni.
— Siadaj przy oknie — powiedział. — Ja latałem tą trasą dziesiątki razy.
Odmowę Franklina uznał za przejaw uprzejmości i powtórzył propozycję. Dopiero kiedy Walter kilkakrotnie odmówił, za każdym razem z większą stanowczością, a nawet z oznakami zniecierpliwienia, Don zdał sobie sprawę, że zachowanie jego towarzysza nie wynika z uprzejmości. Wyglądało to nieprawdopodobnie, ale Don mógłby przysiąc, że tamten ma stracha. Co to za facet, który boi się usiąść przy oknie w zwyczajnym samolocie? Wszystkie ponure myśli na temat jego nowego zadania, które częściowo uległy rozproszeniu podczas rozmowy w barze, wróciły teraz z nową siłą.
Miasto i spalona słońcem plaża uciekły w dół, kiedy odrzutowe silniki wyniosły ich lekko w niebo. Franklin wetknął nos w gazetę z nagłym zaciekawieniem, które jednak ani na chwilę nie oszukało Dona. Postanowił trochę poczekać i przeprowadzić eksperyment podczas lotu.
Przemknęły pod nimi Góry Szklarniane — dziwnego kształtu kły sterczące ze zniszczonej erozją równiny. Potem ukazały się małe miasteczka nadbrzeżne, przez które szły w świat bogactwa olbrzymich terenów w głębi kontynentu, zanim rozpoczęto uprawę oceanów. Aż wreszcie — zdawałoby się w kilka zaledwie minut od startu — ukazały się pierwsze wysepki Wielkiej Rafy Koralowej, jak ciemniejsze punkciki w błękitnej mgle zasnuwającej horyzont.
Słońce świeciło prawie prosto w oczy, ale Don potrafił odtworzyć z pamięci szczegóły niewidoczne w blasku bijącym od wody. Widział niskie, zielone wyspy okolone wąskimi pasmami plaż i znacznie szerszymi otoczkami koralowych płycizn. Fale Pacyfiku uderzały nieustannie o rafę każdej z wysepek i na przestrzeni tysiąca mil w kierunku na północ powierzchnię wody znaczyły śnieżne półksiężyce piany.
Sto, a nawet pięćdziesiąt lat temu zaledwie kilka spośród setek tych wysepek było zamieszkanych. Teraz, dzięki rozpowszechnieniu transportu powietrznego, taniej energii i odsalaniu wody morskiej zarówno państwo, jak i prywatni obywatele naruszyli odwieczną dziewiczość raf koralowych.
Kilku szczęśliwców za pomocą sobie tylko wiadomych sposobów zdobyło parę pomniejszych wysepek na własność. Królował tam przemysł rozrywkowo-wypoczynkowy, nie zawsze upiększając dzieło natury. Jednak prawdziwym potentatem na rafach była niewątpliwie Światowa Organizacja do Spraw Wyżywienia ze swoją skomplikowaną hierarchią rybołówstwa, upraw morskich i instytutów naukowych, której zrozumienie, jak powszechnie uważano, przekraczało możliwości ludzkiego umysłu.
— Jesteśmy prawie na miejscu — powiedział Burley. — Właśnie przelecieliśmy nad Wyspa Lady Musgrave, gdzie mieści się główna siłownia zachodniego skrzydła bariery. Teraz pod nami są Wyspy Koziorożca: Bocianie Gniazdo, Jedno Drzewo, Północno-Zachodnia” Wilsona i Czapli… ta w środku, pokryta zabudowaniami. Ta wieża to administracja, tam jest basen i akwarium, a tam, spójrz, tam widać kilka naszych łodzi podwodnych, przycumowanych do mola, sięgającego aż do skraju rafy.
Mówiąc to wszystko Don kątem oka obserwował Franklina. Ten pochylił się w stronę okna, udając, że słucha objaśnień swego towarzysza, lecz Burley mógł przysiąc, że nie patrzy na rozpościerającą się pod nimi panoramę raf i wysepek. Na jego twarzy malowało się napięcie i wysiłek, a oczy miały wyraz nieobecny, jakby zmuszał się, aby nic nie widzieć.
Z mieszaniną pogardy i litości Don stwierdził objawy, choć nie znał przyczyn. Franklin cierpiał na lęk przestrzeni; należało więc pożegnać się z teorią, że był kosmonautą. Kim więc był! W każdym razie nie sprawiał wrażenia człowieka, z którym chciałoby się dzielić ciasne pomieszczenie dwuosobowej szkolnej łodzi podwodnej…
Koła samolotu dotknęły lotniska Wyspy Czapli, czyli prostokąta spalonego i wyrównanego koralu. Franklin od momentu, kiedy mrużąc oczy wyszedł z samolotu na zalane słońcem lotnisko, przeszedł gwałtowną przemianę. Don widział nieraz pasażerów cierpiących na morską chorobę, którzy doznawali podobnie nagłego uzdrowienia, gdy tylko poczuli pod nogami stały grunt. Jeżeli Franklin jest takim samym marynarzem jak lotnikiem, pomyślał Don, to moja zwariowana misja nie potrwa dłużej niż kilka dni i będę mógł wrócić do swojej pracy. Nie znaczyło to wcale, że Don chciał wracać natychmiast; na wyspie można było przyjemnie spędzić czas pod warunkiem, że człowiek potrafi sobie radzić z biurokracją, której nigdy nie brakowało w Kwaterze Głównej.
Mikrobus wiózł ich droga między rzędami pisonii, których gęste listowie chroniło przed słońcem. Droga miała niecałe ćwierć mili długości, mimo że przecinała całą wyspę od przystani i zakładów naprawczych na zachodnim krańcu do zespołu budynków administracyjnych na wschodzie. Dwie części wyspy przedzielał wąski pas dżungli, którą pieczołowicie zachowano w stanie nienaruszonym. Don z czułością wspominał jej fascynujące ścieżki i ukryte polanki.
Administracja była uprzedzona o przybyciu Franklina i poczyniła niezbędne przygotowania. Umieszczono go osobno, wprawdzie nieco niżej od stałych pracowników jak Burley, ale za to o całe niebo powyżej zwykłych uczniów przechodzących tu szkolenie. Najdziwniejsze, że dostał osobny pokój, na co nawet wyżsi urzędnicy nie zawsze mogli liczyć, kiedy odwiedzali wyspę. Don, który obawiał się, że będzie musiał dzielić pokój ze swoim tajemniczym podopiecznym, przyjął to z wielką ulgą. Niezależnie od wszystkich innych czynników w grę wchodziły pewne jego plany natury romantycznej.
Odprowadził Franklina do małego, ale ładnego pokoiku na pierwszym piętrze skrzydła przeznaczonego dla uczniów, skąd roztaczał się widok na rafę, ciągnącą się w kierunku wschodnim po sam horyzont. Na podwórku grupa uczniów w przerwie pomiędzy zajęciami gwarzyła z instruktorem w stopniu inspektora, którego Don pamiętał z widzenia. Przyjemnie jest, pomyślał, wracać do szkoły, kiedy, już zna się odpowiedzi na wszystkie pytania.
— Będzie ci tu chyba wygodnie — powiedział do Franklina, który był zajęty rozpakowywaniem swego bagażu. — Niezły widok, co?
Takie poetyckie zachwyty nie leżały w naturze Dona, ale kusiło go, żeby zobaczyć, jak Franklin zareaguje na widok rozpościerającej się przed nim połaci upstrzonego koralami oceanu. Z pewnym rozczarowaniem stwierdził, że Franklin zareagował normalnie; wyjrzał przez okno i z wyraźną przyjemnością podziwiał błękit i zieleń wody, po której wzrok ślizgał się ku niezmierzonym przestrzeniom Pacyfiku. Widocznie wysokość trzydziestu stóp nie była dla niego problemem.
Dobrze mi tak, pomyślał sobie Don, nie trzeba się nad nim znęcać. Nie wiem, co mu jest, ale na pewno nie ułatwia mu to życia.
— Zostawię cię teraz, żebyś mógł się rozpakować — powiedział, podchodząc do drzwi. — Obiad będzie za pół godziny w mesie, w budynku, który mijaliśmy po drodze. Do zobaczenia.
Franklin kiwnął głową obojętnie, zajęty układaniem koszul i bielizny na łóżku. Chciał być sam w chwili, kiedy przygotowywał się do nowego życia, na które przystał bez szczególnego entuzjazmu.
W dziesięć minut po odejściu Burleya rozległo się pukanie do drzwi i cichy głos spytał:
— Czy mogę wejść?
— Kto tam? — spytał Franklin, w pośpiechu doprowadzając pokój do porządku.
— Doktor Myers.
Nazwisko nic mu nie mówiło, ale skrzywił się w gorzkim, uśmiechu na myśl, że pierwszą wizytę na nowym miejscu składa mu właśnie doktor. Domyślał się, co to za doktor.
Myers był krępym, sympatycznym brzydalem po czterdziestce, z niepokojąco przenikliwym spojrzeniem, które kłóciło się nieco z jego uprzejmym i przyjaznym sposobem bycia.
— Przepraszam, że dopadam cię tak od razu na wstępie — powiedział tonem wyjaśnienia. — Musiałem to zrobić teraz, bo dzisiaj po południu lecę do Nowej Kaledonii i nie będzie mnie przez tydzień. Profesor Stevens prosił mnie, żebym się z tobą zobaczył i przekazał ci pozdrowienia. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, zadzwoń do mego biura.
Franklin był pełen podziwu dla zręczności, z jaką Myers uniknął wszelkich niebezpiecznych momentów. Nie powiedział na przykład „Omówiłem twój przypadek z profesorem Stevensem”. Nie zaproponował też wprost swojej opieki; dał do zrozumienia, że Franklin w zasadzie już jej nie potrzebuje i potrafi dać sobie radę sam.
— Bardzo dziękuję — odpowiedział szczerze. Czuł, że polubi doktora Myersa i że nie będzie miał nic przeciwko nadzorowi, jakiemu go tu niewątpliwie poddadzą.
— Proszę mi powiedzieć — dodał — co ludzie tutaj wiedzą na mój temat?
— Nic poza tym, że mają pomóc ci możliwie jak najszybciej zdobyć kwalifikacje inspektora. Nie jest to pierwszy przypadek tego rodzaju, zdarzały się już podobne przyśpieszone kursy. Mimo to będziesz oczywiście wzbudzać ciekawość i to może być twoim największym problemem.
— Burley już teraz umiera z ciekawości.
— Czy mogę dać ci pewną radę?
— Ależ oczywiście, proszę bardzo.
— Będziesz pracować z Donem przez dłuższy czas. Byłoby lepiej, gdybyś opowiedział mu o wszystkim, gdy tylko uznasz to za stosowne. Jestem pewien, że spotkasz się ze zrozumieniem. Albo, jeśli wolisz, ja mogę mu powiedzieć.
Franklin potrząsnął głową, nie znajdując odpowiednich słów. Nie była to kwestia logiki, gdyż wiedział, że Myers ma rację. Wcześniej czy później wszystko wyjdzie na jaw i odkładanie nieuniknionych wyjaśnień może tylko pogorszyć sprawę. Jednak jego poczucie równowagi psychicznej i szacunku dla samego siebie było jeszcze tak kruche, że nie potrafił wyobrazić sobie pracy z człowiekiem znającym jego tajemnicę.
— Dobrze. Decyzja należy do ciebie. Życzę powodzenia i miejmy nadzieję, że nasze kontakty będą miały charakter czysto towarzyski.
Długo jeszcze po wyjściu Myersa Franklin siedział na skraju łóżka, patrząc na morze, które miało stać się jego nowym miejscem pracy. Będzie mu potrzebne powodzenie, którego życzył mu doktor, ale najważniejsze, że zaczynało się w nim budzić na nowo zainteresowanie życiem. Nie tylko dlatego, że ludzie chętnie śpieszyli mu z pomocą; w ciągu ostatnich kilku miesięcy miał tej pomocy aż nadto. Po prostu zaczął wreszcie czuć, że sam da sobie radę i potrafi znaleźć nowy cel w życiu.
Walter ocknął się z zamyślenia i spojrzał na zegarek. Spóźnił się już o dziesięć minut na obiad, co nie było dobrym początkiem nowego życia. Wyobraził sobie Dona Burleya niecierpliwiącego się w mesie i zastanawiającego się, co się mogło stać.
— Idę, mistrzu — powiedział Walter, włożył marynarkę i wyszedł z pokoju. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu zdobył się na żart.