VIII

W pokoju było czworo ludzi i wszyscy milczeli. Główny instruktor zagryzał nerwowo wargi. Don Burley siedział przygnębiony, Indra z trudem powstrzymywała się od płaczu. Jedynie doktor Myers zdawał się panować nad nerwami, chociaż i on przeklinał w duchu niezrozumiałego pecha, który stał się przyczyną nieszczęścia. Mógłby przysiąc, że Franklin jest na najlepszej drodze do całkowitego wyzdrowienia i najgorsze ma już za sobą. A tu nagle coś takiego!

— Możemy zrobić tylko jedno — przerwał nagle milczenie główny instruktor. — Wysłać wszystkie jednostki podwodne na poszukiwania.

Don Burley poruszył się ostrożnie, jakby dźwigał na ramionach wielki ciężar.

— Minęło dwanaście godzin — powiedział. — Przez ten czas mógł oddalić się o pięćset mil, a na stacji mamy zaledwie sześciu kwalifikowanych pilotów.

— Wiem, że oznacza to szukanie igły w stogu siana, ale jest to jedyne, co możemy zrobić.

— Czasami kilka minut zastanowienia może zaoszczędzić wiele godzin niepotrzebnej pracy — odezwał się doktor Myers. — Za waszym pozwoleniem chciałbym jeszcze zamienić kilka słów na osobności z koleżanką Langenburg.

— Proszę bardzo, jeśli ona nie ma nic przeciwko temu.

Indra bezwolnie skinęła głową. Zadręczała się myślą, że to ona jest wszystkiemu winna, przez to, że nie poszła do doktora natychmiast po powrocie na wyspę. Intuicja, która ją wtedy zawiodła, teraz mówiła jej, że nie ma już żadnej nadziei ratunku. Mogła się tylko modlić, aby i tym razem przeczucie ją omyliło.

— Posłuchaj, Indro — zaczął doktor Myers łagodnie, kiedy dwaj mężczyźni wyszli z pokoju — jeśli chcemy pomóc Franklinowi, musimy trzymać nerwy na wodzy i starać się odgadnąć, co on mógł zrobić. I przestań robić sobie wyrzuty: to nie jest twoja wina. Myślę, że w ogóle nie ma w tym niczyjej winy.

Równie dobrze można by winić mnie, dodał w myśli. Ale kto mógł przypuścić? Tak mało wiemy o astrofobii, nawet teraz… tym bardziej że to nie moja specjalność.

Indra zmusiła się do uśmiechu. Jeszcze do wczoraj wydawało się jej, że jest bardzo dorosła i potrafi dać sobie radę w każdej sytuacji. Ale od wczoraj zmieniło się bardzo wiele.

— Proszę mi powiedzieć, co jest Walterowi. Myślę, że to mi bardzo pomoże.

Było to sensowne i rozsądne; doktor Myers już wcześniej postanowił to zrobić.

— Dobrze, ale proszę pamiętać, że są to wiadomości ściśle poufne, dla dobra Waltera. Zdradzam je tylko ze względu na wyjątkowość sytuacji. Istnieje możliwość, że znając te fakty będziesz nam mogła pomóc.

Do zeszłego roku Walter był wysokiej klasy kosmonautą. Służył jako główny inżynier na statku utrzymującym komunikację pomiędzy Ziemią a Marsem, co jak wiesz, jest bardzo odpowiedzialnym stanowiskiem. A był to przecież dopiero początek jego kariery.

Podczas podróży nastąpiła jakaś awaria i trzeba było wyłączyć napęd jonowy. Walter wyszedł na zewnątrz w skafandrze kosmicznym, aby dokonać naprawy, i nie było w tym wszystkim nic nadzwyczajnego. Jednak w czasie pracy zawiódł skafander. Nie, to nie było rozdarcie. Nastąpiło zablokowanie urządzenia napędowego skafandra i nie mógł wyłączyć silniczka rakietowego, umożliwiającego poruszanie się w próżni.

W ten sposób zaczął oddalać się od statku ze wzrastającą szybkością. Na domiar złego startując uderzył o jakąś część statku i uszkodził sobie antenę radiową. Tak więc nie mógł porozumieć się z resztą załogi: nie mógł ani wezwać pomocy, ani usłyszeć, czy koledzy coś robią, aby go ratować. Po kilku minutach stracił statek z oczu i został zupełnie sam, o miliony mil od Ziemi.

Nikt, kto nie znalazł się w podobnej sytuacji, nie potrafi sobie wyobrazić, co to oznacza. Możemy próbować, ale nie możemy postawić się w sytuacji człowieka całkowicie izolowanego, zawieszonego w pustce otoczonej gwiazdami i nie wiedzącego, czy ma szansę ratunku. Żaden zawrót głowy, jakiego można dostać na Ziemi, nie może się z tym równać — nawet najgorsza choroba morska, a to przecież też potrafi złamać człowieka.

Pomoc przyszła po czterech godzinach. Był właściwie całkowicie bezpieczny, o czym chyba doskonale wiedział — ale niczego to nie zmieniało. Na ekranie radarowym statku śledzono go przez cały czas, ale nie mogli pośpieszyć mu z pomocą do czasu naprawy uszkodzenia. Kiedy wreszcie sprowadzono go na pokład statku, był… no, powiedzmy, że był w dość opłakanym stanie.

Najlepsi psychologowie świata pracowali nad nim prawie przez rok i jak widzimy, nie wyleczyli go do końca. Oprócz tego w grę wchodzi czynnik, wobec którego psychologowie byli bezsilni.

Myers przerwał, zastanawiając się, jak Indra przyjmie te wiadomości i jak może się to odbić na jej uczuciu do Franklina. Wyglądało na to, że pierwszy wstrząs już minął; dzięki Bogu nie należała do tych histerycznych osób, z którymi tak trudno dojść do porozumienia.

— Widzisz, rzecz w tym, że Walter był żonaty. Jego żona i rodzina, którą bardzo kochał, mieszkała na Marsie. Żona należała do drugiej generacji kolonistów, a dzieci oczywiście do trzeciej. Oznacza to, że były poczęte, urodzone i spędziły całe życie w warunkach marsjańskiej siły ciążenia i nie mogły nigdy przybyć na Ziemię, gdzie zostałyby zgniecione trzykrotnie zwiększoną wagą własnego ciała.

Jednocześnie Walter nie mógł już wrócić w kosmos. Psychologowie mogli co najwyżej liczyć na to, że uda im się doprowadzić go do takiego stanu, aby mógł funkcjonować normalnie tu, na Ziemi. Nigdy jednak nie potrafi już znieść stanu nieważkości ani świadomości, że otacza go pustka kosmosu. Tak więc był skazany na zamknięcie w swoim własnym świecie i na wieczną rozłąkę z rodziną. Zrobiliśmy dla niego wszystko, co było w naszej mocy, i myślę, że zrobiliśmy niemało. Pracując tutaj mógł wykorzystać swoje umiejętności, ale skierowaliśmy go tutaj również z powodów natury psychologicznej, uważając, że właśnie ta praca będzie mu odpowiadać i pomoże mu odbudować jego życie. Myślę, Indro, że znasz te powody równie dobrze jak ja, a może lepiej. Jako biolog morza wiesz doskonale, jakie więzy łączą nas z oceanem. Nie mamy takich więzów z przestrzenią kosmiczną i dlatego dopóki pozostaniemy ludźmi, nie będziemy się tam nigdy czuć jak u siebie w domu.

Obserwowałem Franklina podczas jego pobytu tutaj; on wiedział o tym i nie miał nic przeciwko temu. Czuł się z każdym dniem lepiej i zaczynał lubić swoją pracę. Don był bardzo zadowolony z jego postępów — mówił, że Walter jest jego najlepszym uczniem. A kiedy dowiedziałem się proszę mnie nie pytać skąd! — że widuje się was razem, byłem szczerze uradowany, bo przecież musiał odbudowywać swoje życie we wszystkich dziedzinach. Mam nadzieję, że nie będziesz miała mi za złe tego, co mówię, ale kiedy dowiedziałem się, że Walter spędza wszystkie wolne chwile z tobą, zrozumiałem, że przestał już żyć tylko przeszłością.

A teraz nagle to załamanie! Muszę przyznać, że jest to dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Mówisz, że zobaczyliście stację kosmiczną, ale to nie wydaje mi się wystarczającym powodem. Walter przyjechał tu z ostrym przypadkiem lęku przestrzeni, ale wyleczył się z tego prawie całkowicie. Poza tym widywał pewnie stację dziesiątki razy rano lub wieczorem. Musiało tam być coś jeszcze, o czym nie wiemy.

Doktor Myers umilkł raptownie, jakby nagle przyszło mu coś do głowy, i spytał cicho:

— Powiedz mi, Indro, czy kochaliście się tam na wyspie?

— Nie — odpowiedziała bez wahania i bez śladu zawstydzenia. — Nic takiego nie miało miejsca.

Trudno było w to uwierzyć, ale doktor wiedział, że to prawda, gdyż wyczuł w głosie Indry niewątpliwy odcień żalu.

— Zastanawiałem się, czy nie dręczyło go poczucie winy w stosunku do żony. Niezależnie od tego, czy zdaje sobie z tego sprawę, prawdopodobnie przypominasz mu żonę, i to go początkowo pociągało w tobie. Zresztą ta linia rozumowania i tak nie pozwoli wyjaśnić jego postępku, dajmy więc temu spokój.

Wiemy tylko, że Walter przeżył atak choroby, i to bardzo ostry. Dając mu środek uspokajający postąpiłaś najlepiej, jak można było w tej sytuacji postąpić. Czy jesteś zupełnie pewną, że kiedy przywiozłaś go z powrotem, nie zdradzał niczym swoich planów?

— Jestem pewna. Powiedział tylko „Nie mów doktorowi Myersowi”. Twierdził, że w niczym nie możesz mu pomóc.

Myers pomyślał ponuro, że to może być prawda i myśl ta nie zwiastowała niczego dobrego. Jest tylko jeden powód, dla którego człowiek ucieka przed jedyną osobą, która może mu pomóc. Widocznie uznał, że nie ma już dla niego ratunku.

— Ale obiecał — mówiła dalej Indra — że przyjdzie do ciebie rano.

Myers nie odpowiedział. Teraz już oboje wiedzieli, że ta obietnica była tylko wykrętem.

Indra rozpaczliwie szukała jeszcze jakiejś nadziei.

— Przecież gdyby chciał popełnić… coś drastycznego, zostawiłby jakiś list — powiedziała drżącym głosem, jakby sama nie wierzyła do końca w to, co mówi.

Myers spojrzał na nią ze smutkiem, nie mając już żadnych wątpliwości.

— Jego rodzice nie żyją — odpowiedział. — Z żoną pożegnał się już dawno. Do kogo miał pisać?

Indra z rozpaczą uświadomiła sobie, że doktor ma rację. Możliwe, że ona była jedynym człowiekiem na świecie, dla którego Franklin żywił jakieś uczucie. A z nią przecież się pożegnał…

Doktor Myers wstał z ociąganiem.

— Jedyne, co możemy zrobić — powiedział — to przystąpić do poszukiwań. Istnieje szansa, że postanowił się wyładować i pognał przed siebie na pełny gaz, a rano następnego dnia wróci zawstydzony. Takie rzeczy już się tu zdarzały.

Doktor poklepał Indrę po ramieniu i pomógł jej wstać.

— Nie trać nadziei. Zrobimy wszystko, co możliwe — powiedział, choć w głębi serca wiedział, że jest już za późno. Było za późno już od wielu godzin i uruchamiano całą akcję poszukiwań tylko dlatego, że są sytuacje, kiedy nikt nie myśli o kierowaniu się logika.

Razem poszli do pokoju, w którym czekali główny instruktor i Don Burley. Doktor Meyers otworzył drzwi i stanął w progu jak rażony gromem. Przez chwilą pomyślał, że przybyło mu dwóch nowych pacjentów albo że on sam zwariował. Don i główny instruktor, niepomni na różnicę rangi i hierarchię służbową, stali objęci ramionami i trzęśli się w histerycznym śmiechu. Tak, nie ulegało wątpliwości, że to był śmiech. Histeryczny śmiech, spowodowany rozładowaniem napięcia.

Doktor Myers przypatrywał się tej nieprawdopodobnej scenie przez jakieś pięć minut. Kiedy wreszcie oderwał od nich wzrok, dostrzegł leżący na podłodze telegram, który widocznie wypadł z ręki jednemu z tych szaleńców. Nie pytając o pozwolenie podniósł kartkę papieru.

Musiał przeczytać ją kilka razy, zanim dotarł do niego sens depeszy. I wtedy on także zaczął się śmiać tak, jak mu się to nie zdarzało od lat.

Загрузка...