XX

Rozległa zatoka upstrzona była pióropuszami pary, znaczącymi obecność wielkiego stada wielorybów, krążącego niepewnie w miejscu. Zwierzęta nie były wystraszone; po prostu nie rozumiały, po co sprowadzono je do tej zatoki wśród gór. Przez całe życie były posłuszne rozkazom mającym postać wibracji lub impulsów elektrycznych i pochodzącym od małych stworzeń, które wieloryby przywykły uważać za swoich panów. Rozkazy te nigdy nie wyrządzały im krzywdy, a wprost przeciwnie, najczęściej wskazywały drogę ku żyznym pastwiskom, których wieloryby same nie były w stanie odnaleźć, gdyż znajdowały się w okolicach, które jak je uczyło doświadczenie i pamięć milionów lat, zawsze były pustynią. Często też mali panowie bronili ich przed napastnikami, odpędzając w porę rozbójników.

Wieloryby nie miały wrogów i nie znały strachu. Od wielu pokoleń przemierzały spokojne oceany, tłuściejsze, gładsze i bardziej zadowolone z życia niż wszyscy ich przodkowie od początku świata. W ciągu ostatniego półwiecza dzięki troskliwym zabiegom swoich panów zwiększyły długość przeciętnie o dziesięć, wagę zaś o trzydzieści procent. W wodach Golfsztromu igrał teraz wraz z małżonką i nowo urodzonym cielęciem król wszystkich wielorybów, stupięćdziesięciostopowy płetwal błękitny numer B. 69322, znany powszechnie jako Lewiatan. Takich rozmiarów nie udałoby mu się osiągnąć w żadnych innych czasach i chociaż są to sprawy nie do udowodnienia, można go prawie na pewno uważać za największe zwierzę, jakie kiedykolwiek żyło na Ziemi.

W miarę jak impulsy elektryczne kierowały stado wzdłuż niewidzialnych kanałów, z chaosu wyłaniał się porządek. Potem bariery elektryczne przeszły w betonowe, wieloryby płynęły teraz jeden za drugim czterema równoległymi wąskimi kanałami. Automaty ważyły je i mierzyły, odrzucając mniejsze sztuki i kierując je z powrotem do morza, gdzie wracały nieco ogłupiałe, nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo zostały przerzedzone.

Wieloryby, które przeszły próbę, płynęły niczego nie podejrzewając dalej i wpływały do dużej laguny. Pewnych zadań nie można powierzać całkowicie automatom; pracowali tu ludzie, którzy oceniali stan zwierząt, sprawdzali, czy nie popełniono gdzie błędu, i notowali numery przeznaczonych na rzeź sztuk, kiedy przepływały one ostatni, krótki odcinek z laguny do rzeźni.

— To jest B. 52111wyjaśniał Franklin stojącemu obok niego Thero. — Siedemdziesięciostopowa samica, miała pięć cieląt, obecnie jest za stara do hodowli.

Wiedział, że za jego plecami pracowały kamery filmowe, obsługiwane przez mnichów w żółtych szatach, z wygolonymi głowami. Franklin był zdziwiony ich biegłością zawodową, dopóki nie dowiedział się, że wszyscy mają za sobą pracą w Hollywood.

Wieloryb do ostatniej chwili niczego nie podejrzewał, prawdopodobnie nie czuł nawet lekkiego dotknięcia giętkich miedzianych przewodów. Płynął spokojnie korytarzem, a w następnej sekundzie był już martwą górą mięsa, poruszającą się tylko siłą rozpędu. Prąd o natężeniu pięćdziesięciu tysięcy amperów uderzał jak piorun prosto w serce, nie dając nawet czasu na śmiertelne konwulsje.

Na końcu korytarza olbrzymie cielsko trafiało na taśmociąg, który wynosił je z wody i wolno transportował dalej, po nie kończących się obrotowych wałkach.

— To jest najdłuższy taśmociąg tego rodzaju na świecie — wyjaśnił Franklin z uzasadnioną dumą. — Może pomieścić jednocześnie dziesięć wielorybów, ważących około tysiąca ton. Wiąże się to z poważnymi kosztami i w znacznym stopniu ogranicza możliwości wyboru miejsca pod bazę, ale zawsze umieszczamy przetwórnię w odległości nie mniejszej niż pół mili od wody, aby zapach krwi nie odstraszał wielorybów. Chyba nie ulega wątpliwości, że śmierć następuje momentalnie, i zwierzęta do końca nie okazują najmniejszego niepokoju.

— To prawda — przyznał Thero. — Wszystko odbywa się bardzo humanitarnie. Myślę, że gdyby wieloryby były przestraszone, mielibyście z nimi nie lada kłopot. Ciekawe, czy zadalibyście sobie tyle trudu tylko po to, żeby zaoszczędzić im cierpień?

Było to kłopotliwe pytanie i już nie po raz pierwszy Franklin znalazł się w sytuacji, kiedy nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć.

— Przypuszczam — powiedział z namysłem — że zależałoby to od tego, czy dostalibyśmy fundusze. Ostateczna decyzja w takich sprawach należy do Zgromadzenia Światowego. Komisja budżetowa musiałaby ustalić, czy stać nas na humanitaryzm. Na szczęście jest to zagadnienie czysto teoretyczne.

— Oczywiście, ale inne zagadnienia nie są tak teoretyczne — odpowiedział Wielebny Boyce, wpatrując się w osiemdziesięciotonową górę kości i mięsa, niknącą w oddali. — Czy możemy wrócić do samochodu? Chciałbym zobaczyć, co się dzieje na drugim końcu taśmy.

A ja, pomyślał Franklin, ciekaw jestem, jak Wasza Wielebność i jego towarzysze zareagują na ten widok. Większość zwiedzających wychodzi z przetwórni wstrząśnięta i zielona na twarzy, a niejeden już tam zemdlał. W sekcji żartowano sobie, że taka lekcja poglądowa na temat produkcji żywności odbiera apetyt na wiele godzin.

Poczuli odór z odległości stu metrów. Kątem oka Franklin zobaczył, że młody mnich niosący magnetofon zaczyna już zdradzać objawy przygnębienia, ale sam Maha Thero pozostawał niewzruszony. Nie stracił też spokoju i opanowania, kiedy w kilka minut później spoglądał z góry na cuchnące piekło, gdzie rozdzielano olbrzymie tusze na sterty mięsa, kości i wnętrzności.

— Proszę pomyśleć — mówił Franklin — że prawie przez dwieście lat pracę tę wykonywali ludzie, pracując często w burzliwą pogodę na rozkołysanym pokładzie. Niełatwo znieść sam widok, a proszę sobie wyobrazić, że się jest tam na dole, wywijając nożem na długim drągu.

— Myślę, że mógłbym to robić, gdybym musiał — powiedział Thero — ale wolałbym tego uniknąć.

Odwrócił się do swoich kamerzystów, wydając im jakieś polecenia, a potem oglądał z zainteresowaniem przybycie następnego wieloryba.

Wielkie cielsko zostało już zmierzone okiem komórki fotoelektrycznej i jego wymiary trafiły do komputera, kierującego całością pracy. Nawet jeśli się wiedziało, na czym to polega, ogarniało człowieka zdumienie na widok precyzji, z jaką noże i piły poruszały się na swoich wysięgnikach, wykonywały zaprogramowane cięcia i cofały się do swoich gniazd w ścianach. Potem wielkie chwytaki zdzierały grubą na stopę warstwę tłuszczu tak jak się obiera skórę z banana, i wielki, krwawy kadłub odjeżdżał na następne stanowisko, gdzie miał być ćwiartowany.

Wieloryb wędrował na taśmie z taką prędkością, że człowiek bez trudu mógł dotrzymać mu kroku, obserwując błyskawiczną erozję tej góry mięsa. Oddzielały się od niej połcie mięsa wielkości słonia i zjeżdżały po pochylniach; piły tarczowe w obłokach kostnego pyłu torowały sobie drogę przez rusztowanie żeber; podobne do plastykowych worków wnętrzności, wypełnione tonami raczków i planktonu, były odciągane na cuchnące stosy.

Trzeba było eksperta, aby w tych krwawych jatkach rozpoznał coś, co zaledwie dwie minuty temu było królem oceanu. Wykorzystywano wszystko, nawet kości; na końcu taśmy rozebrany szkielet wpadał do otworu, gdzie mielono go na nawóz.

— To jest koniec taśmy — mówił Franklin — lecz dla przetwórni to dopiero początek. Z tłuszczu, oddzielonego na pierwszym etapie, trzeba wydobyć tran, mięso należy pociąć na mniejsze porcje i poddać sterylizacji — używamy w tym celu strumienia szybkich neutronów — a około dziesięciu innych artykułów należy wydzielić i przygotować do wysyłki. Chętnie pokażę Waszej Wielebności któryś z działów przetwórni. Nie będzie tam już tak okropnych widoków jak tutaj.

Thero stał przez chwilę w pełnym skupienia milczeniu, przeglądając swoje drobniutkie maczkiem pisane notatki. Potem obejrzał się na splamiony krwią przenośnik, na którym zbliżał się kolejny wieloryb.

— Jest jeden moment, na który chciałbym zwrócić uwagę — powiedział nagłe zdecydowanie. — Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym przejść jeszcze raz od początku.

Franklin schwycił magnetofon, który wypadł z rąk młodego mnicha.

— Nie martw się, synu — uspokoił go Franklin — pierwszy raz jest zawsze najgorzej. Po kilku dniach spędzonych tutaj byłbyś zdziwiony, dlaczego zwiedzający skarżą się na zapach.

Trudno było w to uwierzyć, ale stali pracownicy zapewniali go, że to prawda. Miał nadzieję, że wielebny Boyce nie będzie siedział tu tak długo, żeby przekonać się o tym na własnej skórze.


— Czy mógłbym się teraz dowiedzieć — spytał Franklin, kiedy niosący ich samolot wzbił się ponad pokryte śniegiem góry, biorąc kurs na Londyn i Cejlon — jak Wasza Wielebność ma zamiar wykorzystać zebrany materiał?

W czasie tych dwóch wspólnie spędzonych dni duchowny i urzędnik poczuli do siebie wzajemny szacunek i coś na kształt przyjaźni, co Franklin przyjął z zadowoleniem, ale i z pewnym zdziwieniem. Uważał się — tak jak wszyscy — za dobrego psychologa, ale Mahanayake Thero krył w sobie głębie wymykające się jego rozumieniu. Nie miało to znaczenia; instynkt podpowiadał mu, że ma do czynienia nie tylko z siłą, lecz także — nie sposób było uniknąć tego wytartego i mdłego określenia — z dobrocią. W jego umyśle zrodziło się nawet podejrzenie, stopniowo coraz bardziej skłaniające się ku pewności, że człowiek, któremu towarzyszy, może przejść do historii jako święty.

— Nie robię z tego żadnych tajemnic — powiedział Thero łagodnym głosem — a kłamstwo, jak zapewne wiesz, nauka Buddy potępia. Stanowisko nasze jest jednoznaczne. Wierzymy, że wszystkie stworzenia mają prawo do życia, a z tego wynika, że to, co wy robicie, jest złe. Chcielibyśmy, abyście tego zaprzestali.

Franklin spodziewał się podobnej odpowiedzi, lecz mimo to poczuł się rozczarowany; przecież Thero przy swojej inteligencji musi zdawać sobie sprawę, że podobne pociągnięcie jest zupełnie nierealne, ponieważ oznaczałoby zmniejszenie o jedną ósmą światowych zasobów żywności. A poza tym, dlaczego ograniczać się do wielorybów? A co z krowami, owcami, świniami — wszystkimi zwierzętami, którym człowiek zapewnia luksusowe warunki, a potem zabija?

— Wiem, o czym myślisz — odezwał się Thero, zanim Franklin zdążył wyrazić swoje obiekcje. — Zdajemy sobie sprawę ze złożoności problemu i wiemy, że nie można tego zmienić z dnia na dzień. Trzeba jednak od czegoś zacząć, a Sekcja Wielorybów dostarcza nam najbardziej dramatycznego materiału.

— To miło — odpowiedział Franklin sucho. — Ale czy to jest sprawiedliwe? To samo, co tutaj, dzieje się w każdej rzeźni na planecie. Fakt, że u nas wszystko odbywa się na większą skalę, niczego nie zmienia.

— To prawda, ale my jesteśmy ludźmi praktycznymi, a nie fanatykami. Wiemy doskonale, że zanim zrezygnujemy z mięsa, musimy znaleźć zastępcze źródła pożywienia.

Franklin gwałtownie potrząsnął głową.

— Przykro mi, ale nawet jeśli uda wam się rozwiązać sprawę zaopatrzenia w żywność, nie możecie zmienić wszystkich mieszkańców planety w jaroszów — chyba że chcecie w ten sposób zwiększyć emigrację na Wenus i Marsa. Ja na przykład zastrzeliłbym się, gdybym wiedział, że nigdy już nie zjem baraniego kotleta albo soczystego befsztyka. Tak więc wasze plany są nierealne, ponieważ nie uwzględniają czynników psychologicznych oraz światowej sytuacji żywnościowej.

Maha Thero wyglądał na nieco urażonego

— Drogi dyrektorze — powiedział — nie sądzisz chyba, że nie braliśmy pod uwagę rzeczy tak oczywistych? Pozwól jednak, że najpierw wyjaśnię do końca nasz punkt widzenia, a dopiero potem powiem, w jaki sposób chcemy go zrealizować. Twoja reakcja będzie dla mnie szczególnie interesująca, jako że reprezentujesz… powiedzmy… skrajnie nastawionego konsumenta.

— Doskonale — uśmiechnął się Franklin. — Zobaczymy, czy dam się nawrócić.

— Od najdawniejszych czasów — zaczął Thero — człowiek przyjmował, że inne zwierzęta istnieją tylko dla niego. Tępił całe gatunki, czasami przez zwykłą chciwość, a czasem dlatego, że niszczyły jego zbiory lub przeszkadzały mu w inny sposób. Nie przeczę, że często było to usprawiedliwione, a w niektórych wypadkach nieuniknione. Faktem jest jednak, że w ciągu wieków człowiek obciążył swoją duszę zbrodniami przeciwko zwierzętom i nawiasem mówiąc jedne z najgorszych popełniali ludzie twojego zawodu zaledwie sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat temu. Czytałem o wypadkach, kiedy trafione harpunem wieloryby ginęły w takich męczarniach, że mięso było całkowicie zatrute toksynami ich agonii i nie nadawało się do użytku.

— Bardzo rzadkie przypadki — wtrącił Franklin. — A poza tym to już sprawa przeszłości.

— Słusznie, ale jest to część długu, jaki mamy do spłacenia.

— Svend Foym nie zgodziłby się z Waszą Wielebnością. Kiedy w roku 1870 wynalazł harpun z wybuchową głowicą, zanotował w swoim pamiętniku, że zawdzięcza to boskiej pomocy.

— Interesujący punkt widzenia — odpowiedział sucho Thero. — Żałuję, że nie mogę podyskutować z nim na ten temat. Istnieje prosty sprawdzian, pozwalający podzielić ludzi na dwie grupy. Jeśli człowiek idzie ulicą i dostrzega w miejscu, gdzie ma postawić stopę, owada — to może albo ominąć go, albo rozdeptać na miazgę. Jak byś ty postąpił?

— To zależy od owada. Szkodnika rozdeptałbym bez wahania. Innego ominąłbym. Myślę, że tak postąpiłby każdy rozsądny człowiek.

— W takim razie my nie jesteśmy rozsądni. My wierzymy, że zabić można tylko w obronie życia istoty wyżej stojącej na szczeblu rozwoju — aż dziwne, jak rzadko zdarzają się takie sytuacje. Ale wracamy do naszego tematu.

Mniej więcej sto lat temu irlandzki poeta Lord Dunsany napisał sztukę pod tytułem „Pożytek z człowieka”, którą wkrótce można będzie obejrzeć na ekranach naszej telewizji. Jest to historia o człowieku, który we śnie zostaje przeniesiony do innego układu gwiezdnego i tam staje przed trybunałem zwierząt. Jeśli nie znajdzie dwóch, które staną w jego obronie, zginie cały rodzaj ludzki. Jedynie pies przychodzi połasić się do swego pana, wszystkie pozostałe zwierzęta mają do niego pretensje i twierdzą, że żyłoby im się lepiej, gdyby człowiek nie istniał. W momencie, kiedy ma już zapaść wyrok skazujący, pojawia się drugi obrońca, ratując ludzkość przed zagładą. Tą drugą istotą, która uważa, że człowiek powinien żyć nadal, jest komar.

Możesz uważać, że to tylko zabawny pomysł; tak też zapewne sądził sam Dunsany, który, nawiasem mówiąc, był zapalonym myśliwym.. Jednak poeci często wyrażają ukryte prawdy, których sami nie zauważają, i moim zdaniem ta prawie zapomniana sztuka zawiera alegorię o wielkim dla ludzkości znaczeniu.

Za jakieś sto lat wyjdziemy poza granice Układu Słonecznego. Prędzej czy później spotkamy formy życia, znajdujące się na wyższym od nas szczeblu rozwoju i całkowicie odmienne od nas pod względem biologicznym. A kiedy to nastąpi, stosunek tych wyższych istot do człowieka może zależeć od tego, jak człowiek traktuje innych mieszkańców swojej planety.

Było to powiedziane spokojnie, ale z takim przekonaniem, że Franklin poczuł nagle chłód w sercu. Po raz pierwszy uświadomił sobie, że jego przeciwnicy poza względami humanitarnymi mają inne jeszcze poważne argumenty. A poza tym, czy względy humanitarne nie są wystarczającym argumentem? Nigdy nie lubił tego ostatniego etapu, wieńczącego ich pracę, gdyż był autentycznie przywiązany do swoich gigantycznych podopiecznych, ale traktował to jako smutną konieczność.

— Przyznaję, że wasze stanowisko nie jest bezpodstawne — powiedział — ale niezależnie od tego, czy nam się to podoba, czy nie, musimy liczyć się z rzeczywistością. Nie wiem, kto puścił w obieg wyrażenie „Kły i pazury przyrody”, ale tak to wygląda. I kiedy świat będzie musiał wybierać między etyką a jedzeniem, wynik jest łatwy do przewidzenia.

Na twarzy Thero pojawił się tajemniczy, łagodny uśmiech, który świadomie czy nieświadomie powtarzał dobrotliwy uśmiech, jaki tyle już pokoleń artystów przedstawiało na obliczu Buddy.

— O to właśnie chodzi, mój drogi, że nie ma już potrzeby dokonywania wyboru. Po raz pierwszy w swojej historii ludzkość może przerwać pradawny cykl i jeść to, na co ma ochotę, nie przelewając krwi niewinnych stworzeń. Jestem ci niewymownie wdzięczny za to, że pokazałeś mi, jak można to osiągnąć.

— Kto? Ja? — wybuchnął Franklin.

— Oczywiście — powiedział Thero, uśmiechając się znacznie szerzej, niż to dopuszczają kanony buddyjskiej sztuki. — A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym się trochę zdrzemnąć.

Загрузка...