Wstrząśnięta i zaskoczona Indra siedziała patrząc bezmyślnie na tarzającego się w piasku i płaczącego jak skrzywdzone dziecko Franklina. Po chwili współczucie i zdrowy rozsądek podpowiedziały jej, co ma robić; rzuciła się do niego i objęła jego wstrząsane płaczem
— Walter! — zawołała. — Nic ci nie jest, nie masz się czego bać!
Kiedy to mówiła, słowa wydały jej się płaskie i głupie, ale były to jedyne słowa, jakie przyszły jej do głowy. Franklin jakby nie słyszał; nadal drżał cały i kurczowo obejmował pień palmy. Przykro było patrzeć na mężczyznę, którego strach doprowadził do takiego stanu, pozbawiając go wszelkiej godności i dumy. Schylając się nad nim Indra usłyszała, że wśród szlochów Franklin wymawia czyjeś imię, i nawet w takiej chwili nią potrafiła opanować ukłucia zazdrości, gdyż było to imię kobiety. Cichym, ledwie słyszalnym szeptem Franklin wymawiał imię „Irena!” i potem znowu wybuchał płaczem.
Było to coś, co przekraczało medyczne umiejętności Indry. Po chwili wahania podbiegła do łodzi i rozpieczętowała znajdującą się tam apteczkę. Była w niej między innymi fiolka silnych proszków uspokajających, z wyraźnym napisem „Nie więcej niż jedną pastylkę”. Indra nie bez trudu zmusiła Franklina do przełknięcia proszka, a potem objęła go ramionami, czując, jak drżenie stopniowo ustępuje.
Trudno jest wyznaczyć granicę pomiędzy współczuciem i miłością, ale jeśli taka granica istnieje, to Indra przekroczyła ją podczas tych chwil milczącego czuwania przy Franklinie. To, co się z nim stało, nie wywołało w niej wstrętu; domyślała się, że tylko naprawdę okropne przeżycia mogły go doprowadzić do takiego stanu. Cokolwiek to było, Indra postanowiła, że musi pomóc Franklinowi wyzwolić się z tego.
Franklin uspokoił się zupełnie, nie tracąc przytomności. Nie opierał się, kiedy Indra odwróciła go na wznak, i przestał kurczowo ściskać pień drzewa, ale jego wzrok był pusty, a wargi poruszały się bezdźwięcznie.
— Jedziemy do domu — szepnęła Indra, jakby pocieszała przestraszone dziecko. — Chodź, już jest wszystko dobrze.
Pomogła mu się podnieść — wstał bez sprzeciwu. Potem, poruszając się jak automat, pomógł jej nawet spakować rzeczy i zepchnąć katamaran na wodę. Wyglądał teraz prawie normalnie, tyle że nic nie mówił, a z jego spojrzenia wyzierał rozdzierający serce smutek. Odpłynęli z wyspy pod żaglami i z zapuszczonym silnikiem, gdyż Indra nie chciała tracić ani sekundy. Nawet teraz nie przyszło jej do głowy, że może jej zagrażać jakieś niebezpieczeństwo; z dala od ludzi, sam na sam z kimś, kto może być szaleńcem. Myślała jedynie o tym, żeby jak najszybciej oddać Franklina w ręce lekarzy.
Szybko zapadał zmrok. Słońce dotknęło już horyzontu i od wschodu następowały ciemności. Kolejno zapalały się latarnie morskie na lądzie i na poszczególnych wysepkach. Zaś na zachodzie jaśniej od nich wszystkich błyszczała Wenus, która nie wiadomo dlaczego stała się przyczyną tego wszystkiego…
Franklin wreszcie przerwał milczenie. Mówił jakby z trudem, ale zupełnie do rzeczy.
— Bardzo cię przepraszam — powiedział. — Obawiam się, że zepsułem ci całą wycieczkę.
— Nie bądź niemądry — odpowiedziała. — To nie twoja wina. Nie przejmuj się niczym i nie mów nic, jeśli nie masz ochoty.
Zamilkł i nie odzywał się już do końca podróży. Kiedy Indra chciała wziąć go za rękę, zesztywniał, dając do zrozumienia, że wolałby uniknąć kontaktu. Poczuła się urażona, ale posłuchała jego nie wypowiedzianego życzenia. Zresztą i tak miała dość roboty, aby orientując się według latarni odnaleźć krętą trasę pomiędzy rafami.
Nie spodziewała się, że będą wracać tak późno. Wprawdzie wschodzący księżyc oświetlał powierzchnię morza, ale wiatr przybrał na sile i fale rozbijające się o Rafę Wistari pojawiały się niebezpiecznie blisko w upiornych, białych szeregach. Indra nie spuszczała ich z oka, starając się jednocześnie śledzić mrugające światło latarni na końcu mola. Dopiero kiedy rozróżniła w mroku samo molo i szczegóły wybrzeża wyspy, odetchnęła i mogła znowu zająć się Franklinem.
Wyglądał zupełnie normalnie teraz, kiedy przywiązali katamaran i szli w stronę budynków laboratorium. Indra nie widziała jego twarzy, ponieważ ta część wybrzeża nie była oświetlona, a korony palm zasłaniały światło Księżyca, ale sądząc z głosu, odzyskał całkowicie panowanie nad sobą.
— Dziękuję ci za wszystko, Indro. Jestem ci bardzo wdzięczny za to, co dla mnie zrobiłaś.
— Zaprowadzę cię teraz prosto do doktora Myersa. Musisz z nim porozmawiać.
— Nie, on tu nic nie pomoże. Czuję się teraz zupełnie dobrze, to się już nie powtórzy.
— Myślę jednak, że powinieneś się z nim zobaczyć. Zaprowadzę cię do twojego pokoju, a potem pójdę po niego.
Franklin gwałtownie potrząsnął głową.
— Bardzo cię proszę, żebyś tego nie robiła. Obiecaj mi, że do niego nie pójdziesz.
Targana sprzecznymi uczuciami Indra naradzała się ze swoim sumieniem. Wiedziała, że najrozsądniej byłoby obiecać i nie dotrzymać. Z drugiej strony, jeśli tak zrobi, Franklin może jej tego nigdy nie przebaczyć. Wreszcie wybrała drogę pośrednią.
— A czy obiecujesz, że pójdziesz do niego sam?
Franklin zawahał się przez moment. Nie chciał na pożegnanie skłamać tej dziewczynie, którą przecież mógł pokochać, ale z drugiej strony wiedział, co musi zrobić.
— Pójdę do niego rano. Jeszcze raz dziękuję za wszystko.
Odszedł zdecydowanym krokiem, zanim Indra zdążyła się odezwać.
Patrzyła, jak znika w ciemnościach, a w jej sercu ścierały się radość i niepokój: radość, że znalazła miłość, i niepokój, ponieważ ich szczęściu zagrażały niezrozumiałe siły. Niepokój przybrał formę dręczącego pytania: czy nie powinna, nawet wbrew woli Franklina, upierać się przy natychmiastowej wizycie u doktora Myersa?
Nie miałaby kłopotu z odpowiedzią, gdyby mogła zobaczyć, że Franklin zawraca w oświetlonym blaskiem Księżyca lesie i jak lunatyk podąża w stronę doków, z których wyruszał na swoje podmorskie wyprawy.
Logiczna część jego umysłu była teraz tylko biernym narzędziem emocji, podporządkowanych jednemu celowi. Przeżył zbyt wielki wstrząs, aby kierować się rozsądkiem, jak zranione zwierzę myślał tylko o tym, żeby uciszyć swój ból. Podążał tam, gdzie zaznał jedynych chwil spokoju i radości.
Doszedł aż na koniec mola nie spotkawszy po drodze żywej duszy i zszedł do hangaru łodzi podwodnych, dwadzieścia stóp pod powierzchnią morza. Starannie wykonał wszystkie czynności, jak podczas poprzednich zanurzeń. Odczuł wyrzuty sumienia, że instytucja straci cenny sprzęt i jeszcze cenniejszy wysiłek, który włożono w jego szkolenie, ale to nie była jego wina i zresztą nie miał innego wyjścia.
Torpeda prawie bezdźwięcznie prześliznęła się przez podwodne wrota i ruszyła na pełne morze. Franklin nigdy jeszcze nie wypływał w nocy. Po zmroku działały jedynie zamknięte łodzie podwodne, gdyż nocna nawigacja wiązała się z niebezpieczeństwem, na które szaleństwem byłoby narażać bezbronnego człowieka. Dla Franklina — kiedy wybierał znajomy kurs na kanał, prowadzący poza rafy ku oceanowi — nie miało to żadnego znaczenia.
Ból jakby nieco ucichł, co wcale jednak nie wpłynęło na jego decyzję. Tu było jego miejsce, tu znalazł radość i tu znajdzie zapomnienie.
Otoczył go ciemnogranatowy świat, którego nie mogło rozjaśnić blade światło Księżyca. Wokół niego przemykały dziwne kształty, niczym fosforyzujące duchy. Byli to stali mieszkańcy rafy, zaciekawieni albo spłoszeni szumem motoru. W dole widział cienie na tle jeszcze głębszego mroku; to koralowe wzgórza i doliny, wśród których zdołał się już zadomowić. Żegnał się z nimi w myśli, ale w jego sercu nie było już miejsca na żale.
Teraz, kiedy jego los był przesądzony, nie miało sensu dłużej zwlekać. Nacisnął dźwignię gazu do końca i torpeda skoczyła jak koń spięty ostrogami. Pędził w głąb oceanu z szybkością niedostępną żadnemu mieszkańcowi mórz, pozostawiając daleko w tyle wyspy Wielkiej Rafy.
Raz tylko spojrzał w górę, na świat, z którym się rozstawał. Woda była fantastycznie przezroczysta, tak że płynąc na głębokości stu stóp widział srebrny szlak Księżyca na powierzchni morza — coś, co niewiele ludzi miało okazję oglądać. Mógł dostrzec nawet mglistą, tańczącą plamę światła samego Księżyca, załamywaną przez powierzchnię wody, zastygającą w wyraźny, czysty obraz, wtedy gdy fala ustawiała się pod odpowiednim kątem.
Raz pognał za nim wielki rekin — największy, jakiego widział w życiu. Ogromny, opływowy kształt wyłonił się niespodziewanie z fosforyzującego mroku tuż przed nim, ale Franklin nie próbował nawet go omijać. Ocierając się prawie o niego ujrzał błysk nieludzkiego oka, ukośne szpary skrzelowe oraz nieodłączną asystę ryby-pilota i podnawki. Kiedy obejrzał się za siebie, stwierdził, że rekin płynie za nim, nie wiadomo czym powodowany: ciekawością, głodem czy popędem płciowym. Franklin nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Rekin utrzymywał się w jego polu widzenia przez blisko minutę, aż wreszcie pozostał w tyle, nie nadążając za torpedą. Po raz pierwszy spotykał rekina, który w ten sposób reagował; zwykle płoszyły się na odgłos motoru. Widocznie prawa rządzące rafą w ciągu dnia przestawały obowiązywać po zapadnięciu ciemności.
Ukryty za półokrągłą szybą, chroniącą go przed naporem wody, pędził wśród nocy, która pokrywała połowę kuli ziemskiej. Nawet teraz kierował torpedą zręcznie i umiejętnie; wiedział doskonale, gdzie się znajduje, kiedy dotrze do celu i jak głębokie są wody, na które teraz wpływa. Za kilka minut zacznie gwałtownie opadać w dół, nadszedł więc czas ostatecznego pożegnania z rafą.
Skierował dziób torpedy nieznacznie w dół i jednocześnie zmniejszył szybkość do jednej czwartej. Wściekły napór wody zelżał; Franklin wraz z torpedą zjeżdżał teraz łagodnie długim, niewidzialnym zboczem, którego końca już nie zobaczy.
W miarą tego, jak przykrywała go coraz grubsza warstwa wody, blask Księżyca stawał się coraz słabszy. Celowo odwracał wzrok od oświetlonego głębokościomierza i unikał myśli o tych dziesiątkach metrów wody nad głową. Całym ciałem odczuwał wzrastające z każdą minutą ciśnienie, ale nie sprawiało mu to przykrości. Oddawał się dobrowolnie w ofierze morzu — wielkiej macierzy wszelkiego życia.
Ciemności były teraz zupełne. Był sam, pędząc przez noc tak obcą i gęstą, jakiej próżno by szukać na lądzie. Od czasu do czasu widział pod sobą — odległości nie potrafił określić — drobne rozbłyski światła. To nieznani mieszkańcy otwartego morza Krzątali się wokół swoich niezrozumiałych spraw. Czasami zapalały się całe galaktyki światełek, aby po chwili zgasnąć. Możliwe, że nasza Galaktyka, pomyślał Franklin, też nie jest bardziej długowieczna ani ważniejsza, kiedy spojrzy się na nią z punktu widzenia wieczności.
Odczuwał już skutki narkozy azotowej. Żaden człowiek, który znalazł się na tej głębokości tylko w akwalungu ze sprężonym powietrzem, nie wrócił na powierzchnię, aby opowiedzieć swoje wrażenia. Oddychał powietrzem pod prawie dziesięciokrotnym ciśnieniem, a torpeda nadal kierowała się w stronę mrocznych otchłani. Cała odpowiedzialność, wszelkie żale i lęki zostały wyparte z jego świadomości przez błogą euforię, która wypełniała wszystkie komórki jego mózgu.
A jednak ostatnią myślą był żal. Było — mu żal Indry, że musi od początku zacząć szukać szczęścia, które mogła znaleźć u jego boku.
Potem było już tylko morze i bezmyślna maszyna sunąca coraz wolniej w głąb, ku granicy stu sążni i coraz dalej od brzegów.