XV

— Jak to miło mieć żonę, której nie przeraża moja praca — powiedział Franklin, przeciągając się leniwie w fotelu na tarasie.

— Czasem się boję — przyznała Indra. — Nie lubię akcji na dużych głębokościach. Jeżeli tam coś nawali, człowiek jest bez szans.

— Równie dobrze można utonąć w wodzie głębokiej na dziesięć stóp.

— Sam wiesz, że mówisz głupstwa. Poza tym, o ile wiem, jak dotychczas żaden inspektor jeszcze nie utonął. To, co im się przytrafia, jest zazwyczaj znacznie gorsze.

— Żałuję, że poruszyłem ten temat — powiedział Franklin, rozglądając się, czy Peter nie podsłuchuje ich rozmowy. — W każdym razie mam nadzieję, że „Operacja Percy” nie daje ci powodów do obaw?

— Nie. Tak jak wszyscy nie mogę się doczekać, kiedy go złapiesz, a jeszcze bardziej ciekawi mnie, czy Robertsowi uda się utrzymać go przy życiu.

Indra wstała i podeszła do regału z książkami. Przerzucając stos czasopism i gazet, które się tam zawsze gromadziły, znalazła wreszcie to, czego szukała.

— Posłuchaj — powiedziała — i pamiętaj, że zostało to napisane prawie dwieście lat temu.

Zaczęła czytać głosem przywykłym do wystąpień w salach wykładowych i Franklin, który początkowo słuchał bez entuzjazmu, po chwili dał się wciągnąć bez reszty.

“W oddali zamajaczyła wielka, biała, leniwa masa, która wznosząc się coraz wyżej i wyżej zajaśniała w końcu przed dziobem na kształt śnieżnej góry. Błyszczała przez chwilę, po czym równie powoli zapadła się z powrotem w morze. I znów wynurzyła się, cicha i migotliwa. Nie wyglądała na wieloryba. Ale może to Moby Dick? — pomyślał Daggoo. Widziadło zapadło się w wodę po raz drugi i jeszcze raz wypłynęło na powierzchnię. Murzyn wydał ostry, przejmujący okrzyk, który zelektryzował całą załogę:

— Jest, jest, jest! Tam na prawo! Biały wieloryb! Biały wieloryb!

…Niebawem cztery łodzie znalazły się na wodzie. Ahab płynął przodem. Biała masa znów dała nurka i kiedy z zawieszonymi w powietrzu wiosłami czekaliśmy na jej ukazanie się, wynurzyła się powoli w tym samym miejscu, w którym się zapadła. Zapomniawszy prawie o Moby Dicku, patrzyliśmy jak urzeczeni na najbardziej zdumiewający fenomen, jaki dotąd morze objawiło ludzkiemu oku.

Na wodzie leżała galaretowata masa, mierząca wzdłuż i wszerz setki stóp, połyskliwa i biała jak śmietana. Ze środka jej wychodziły niezliczona długie ramiona, wijące się i skręcające jak gniazdo anakond. Potwór ten nie miał żadnej dostrzegalnej paszczy czy głowy, niczego zresztą, co by zdradzało, że posiada jakieś instynkty czy wrażliwość. Kołysał się na falach, nieziemski, bezkształtny, nie indywidualny, a przecież żywy.

Zapadł się znów w morze z charakterystycznym bulgotaniem i Sarbuck patrząc na rozkołysaną wodę, która go pochłonęła, wykrzyknął dzikim głosem:

— Wolałbym już spotkać się z Moby Dickiem niż z tym białym upiorem!

— Co to było? — zapytał Fiask.

— Olbrzymia mątwa. Mówią, że statki, które się na nią natkną, rzadko kiedy wracają do swoich portów.

Ahab nie powiedział ani słowa. Zawrócił w milczeniu do okrętu, a my za nim”.

Indra skończyła czytać, zamknęła książkę i czekała na reakcję męża. Franklin poruszył się w swoim aż zbyt wygodnym fotelu i po chwili milczenia powiedział:

— Musiałem zapomnieć ten fragment, jeśli w ogóle doczytałem do tego miejsca. Brzmi to bardzo prawdziwie, tylko co robiła dziesięciornica na powierzchni?

— Prawdopodobnie zdychała. One nigdy nie wypływają w dzień, ale robią to czasem po zmroku, a Melville pisze, że działo się to w pewien jasny, pogodny poranek.

— A poza tym ile to jest furlong? Chciałbym wiedzieć, czy ten okaz Melville’a był równie wielki jak Percy. Z fotografii wynika, że nasz ma sto trzydzieści stóp długości.

— Jest więc dłuższy od największego opisanego wieloryba.

— Tak, o kilka stóp, ale oczywiście waży przeszło dziesięciokrotnie mniej.

Franklin podniósł się z fotela i ruszył na poszukiwanie słownika. Po chwili Indra usłyszała pomruki niezadowolenia z sąsiedniego pokoju i spytała, co się stało.

— Piszą tutaj, że furlong to dawna miara odległości równa 1/8 mili. Melville plecie głupstwa.

— Zazwyczaj jest bardzo ścisły, w każdym razie tam, gdzie chodzi o wieloryby, ale „furlong” to oczywisty nonsens — jestem zdziwiona, że nikt tego dotychczas nie zauważył. Może miał na myśli sążnie, a może to błąd drukarski.

Nieco uspokojony Franklin odstawił słownik na półkę i wrócił na taras. Właśnie w tym momencie wpadł Don Burley, porwał Indrę w ramiona, ucałował ją po bratersku w czoło i posadził z powrotem na krześle.

— Zbieraj się, Walt! — zawołał. — Jesteś gotów? Podwiozę cię na lotnisko.

— Gdzie się podział Peter? — spytał Franklin. — Peter! Chodź się pożegnać, tatuś idzie do pracy.

Na taras wpadła czteroletnia wiązka nieujarzmionej energii, omal nie zwalając Franklina z nóg.

— Tatusiu, przyniesiesz mi dziesięciornicę? — spytał.

— Hej, a skąd ty o tym wiesz?

— Mówili o tym w dzienniku dzisiaj rano, kiedy jeszcze spałeś. Pokazali też fragment filmu Dana.

— Tego się właśnie bałem. Będziemy musieli teraz pracować w tłumie filmowców i reporterów zaglądających nam przez ramię. W tej sytuacji na pewno coś nawali.

— Dobrze przynajmniej, że nie mogą zejść za nami na dno — wtrącił Burley.

— Mam nadzieję, że się nie mylisz, chociaż trzeba pamiętać, że nie tylko my rozporządzamy głębokościowymi łodziami podwodnymi.

— Nie wiem, jak ty możesz z nim wytrzymać — zwrócił się Don do Indry. — Czy on zawsze widzi wszystko tylko w czarnych barwach?

— Nie zawsze — uśmiechnęła się Indra, usiłując oderwać Petera od ojca. — Co najmniej dwa razy w tygodniu zdarzają mu się napady dobrego humoru.

Uśmiech stopniowo znikał z jej twarzy, kiedy patrzyła w ślad za odjeżdżającym wysmukłym, sportowym autem Dona. Bardzo lubiła Dona, który był jakby członkiem ich rodziny, i czasami poważnie się o niego martwiła. Wciąż jeszcze nie ożenił się i nie miał własnego domu; koczowniczy, kawalerski tryb życia na dłuższą metę musiał być męczący. Od kiedy go znali, większą część życia spędzał na wodzie albo pod wodą, od czasu do czasu urządzając szaleńcze wypady na ląd. Zazwyczaj korzystał wtedy z ich gościnności, co czasem bywało krępujące, zwłaszcza kiedy okazywało się, że na śniadanie przychodzi jakaś bliżej im nie znana dama.

Ich własne życie również trudno było nazwać osiadłym, ale przynajmniej zawsze mieli coś, co mogli nazwać domem. Najpierw było to mieszkanie w Brisbane, gdzie przyjście na świat Petera przerwało jej krótki, lecz szczęśliwy okres pracy na Uniwersytecie Queenslandzkim; potem bungalow na Fidżi, z dachem, który przeciekał w coraz to innym miejscu; mieszkanie przy stacji wielorybniczej w Południowej Georgii (do dzisiaj prześladował ją odór odpadków i krzyk mew krążących nad przystanią, gdzie ćwiartowano wieloryby); i wreszcie ten domek nad brzegiem morza na Hawajach. Cztery domy w ciągu pięciu lat to niemało, ale Indra wiedziała, że jak na żonę inspektora i tak miała szczęście.

Nie żałowała, że musiała przerwać pracę zawodową. Obiecywała sobie, że wróci do niej, gdy tylko Peter trochę podrośnie; nawet teraz czytała na bieżąco całą literaturę. Niedawno „Journal of Selachians” opublikował jej list na temat prawdopodobnego przebiegu ewolucji mitsukuriny i od tego czasu prowadziła interesujący spór ze wszystkimi pięcioma specjalistami od tego zagadnienia na świecie.

Nawet jeśli nie uda jej się zrealizować tych zamierzeń, przyjemnie jest pomarzyć, że można połączyć te dwie przyjemności, myślała Indra Franklin, gospodyni domowa i ichtiolog, przygotowując drugie śniadanie swemu wiecznie głodnemu synowi.

Pływający dok został zaopatrzony w urządzenia, które wprawiłyby w osłupienie jego konstruktorów. Cały wewnętrzny basen otoczono grubą stalową siatką, rozpięta na dużych izolatorach, a nad siatką zawieszono brezent, dla ochrony przed słońcem wrażliwej skóry i oczu Percy’ego. Jedyne oświetlenie wnętrza doku stanowiły matowe żarówki; na razie jednak wielkie wrota na obu końcach doku były szeroko otwarte, przepuszczając zarówno światło, jak i wodę.

Dwie łodzie podwodne stały gotowe do drogi przy zatłoczonym pomoście, gdzie doktor Roberts udzielał ostatnich instrukcji.

— Postaram się nie przeszkadzać wam zbytnio, kiedy już będziecie pod wodą, ale na litość boską mówcie mi, co się tam dzieje!

— Będziemy zbyt zajęci, żeby gadać jak sprawozdawca sportowy — odpowiedział Don z uśmiechem — ale zrobimy, co się da. A jeśli coś nam się przytrafi, to możesz być pewien, że będziemy natychmiast wrzeszczeć o pomoc. — Gotowe, Walt?

— W porządku — powiedział Franklin wchodząc do łodzi. — Do zobaczenia za pięć godzin. Mam nadzieję, że wrócimy z Percym.

Nie tracąc czasu ruszyli w głąb; nie minęło dziesięć minut, a już mieli nad sobą cztery tysiące stóp wody i na ekranach znajomy obraz skalistego dna. Nigdzie jednak nie było pulsującej gwiazdki, wyznaczającej miejsce pobytu Percy’ego.

— Mam nadzieję, że nadajnik nie przestał działać — powiedział Franklin, przekazując tę wiadomość niecierpliwiącym się na górze uczonym. — Jeśli tak, to możemy stracić kilka dni na powtórne odszukanie go.

— Czy myślisz, że się wyniósł z tej okolicy? Trudno byłoby mu się dziwić — dodał Don.

Z góry, ze świata, gdzie było światło i słońce, rozległ się spokojny, pewny głos doktora Robertsa.

— Prawdopodobnie Percy ukrył się w jakiejś rozpadlinie albo za skałą. Proponuję, żebyście podnieśli się o kilkaset stóp, gdzie nierówności gruntu nie będą wam przeszkadzać, i rozpoczęli szybkie przepatrywanie terenu. Nadajnik Percy’ego ma zasięg przeszło mili, powinniście więc odnaleźć go dość szybko.

W godzinę później głos doktora nie brzmiał już tak pewnie, zaś komentarze, jakie docierały do nich z góry, świadczyły, że reporterzy i przedstawiciele telewizji zaczynają się niecierpliwić.

— Jest tylko jedno miejsce, gdzie Percy mógł się schować — powiedział wreszcie doktor Roberts. — Jeśli on tam w ogóle jest i nadajnik działa, to musi siedzieć w Kanionie Miller’a.

— Tam jest głęboko na piętnaście tysięcy stóp — zaprotestował Don — a te łodzie nie mogą schodzić poniżej dwunastu tysięcy.

— Wiem, wiem, ale on nie musi być na samym dnie. Na pewno poluje gdzieś na zboczu. Jeśli tam jest, zobaczycie go bez trudu.

— Zgoda — odpowiedział Franklin bez przekonania. — Popłyniemy tam i rozejrzymy się, ale jeżeli jest poniżej dwunastu tysięcy stóp, to damy mu spokój.

Na ekranie hydrolokatora kanion odznaczał się wyraźnie jako nagła przerwa w świetlnym obrazie dna. Łodzie zbliżały się ku niej z szybkością czterdziestu węzłów — najszybsze stworzenia w całym oceanie, pomyślał Franklin. Przypomniał sobie, jak kiedyś przelatywał samolotem nad Wielkim Kanionem i nagle ziemia otworzyła się pod nim olbrzymią przepaścią. Teraz, mimo że jego orientacja była uzależniona wyłącznie od echa, przynoszonego przez fale dźwiękowe, doznał podobnego uczucia, kiedy mijał skraj ogromnej zapadliny w dnie oceanu.

Z zadumy wyrwał go okrzyk Dona:

— Jest! Jest! Tysiąc stóp pod nami!

— Nie musisz tak wrzeszczeć — mruknął Franklin. — Widzę go.

Strome zbocze kanionu tworzyło prawie pionową linię w centrum ekranu. Przy tej linii pełzła mała, pulsująca gwiazdka, której tak szukali. Niezmordowany nadajnik zdradzał myśliwym kryjówkę Percy’ego.

Natychmiast zawiadomili o tym doktora Robertsa; Franklin wyobrażał sobie radość i podniecenie tam, na górze — zresztą niektóre odgłosy docierały do niego przez włączony mikrofon. Po chwili doktor Roberts nieco zmienionym głosem spytał:

— Czy uważasz, że w tej chwili nasz plan ma nadal szansę powodzenia?

— Spróbujemy — odpowiedział Franklin. — Chociaż to pionowe zbocze będzie nam utrudniać działanie. Mam nadzieję, że nie ma tam żadnych jaskiń, do których Percy mógłby się wcisnąć. Don, jesteś gotów?

— Możemy zaczynać.

— Chyba uda mi się dotrzeć do niego bez włączania silników. Jedziemy.

Franklin napełnił dziobowe zbiorniki balastów i zaczął długi, stromy i — jak miał nadzieję — cichy zjazd w dół. Percy nauczył się już zapewne ostrożności i rzuciłby się do ucieczki natychmiast po usłyszeniu szumu silników.

Dziesięciornica wędrowała wzdłuż skalnej ściany i Franklin dziwił się, że może znaleźć jakieś pożywienie w tak zakazanym i pozornie zupełnie pozbawionym życia miejscu. Za każdym razem, kiedy wyrzucała wodę z rury swojego syfonu, posuwała się wyraźnym skokiem; nie zdawała sobie chyba sprawy z tego, że jest śledzona, gdyż nie zmieniła kierunku ruchu od momentu, kiedy Franklin dostrzegł ją po raz pierwszy.

— Dwieście stóp. Zaraz włączę światła — powiedział do Dona.

— Nie zobaczy cię. Widoczność nie przekracza dziś osiemdziesięciu stóp.

— Nie szkodzi, zaraz się zbliżę. O, dojrzał mnie! Płynie w moją stronę!

Franklin nie spodziewał się, że z tak inteligentnym zwierzęciem jak Percy ten sam kawał może udać się dwukrotnie. Poczuł gwałtowne uderzenie i usłyszał zgrzyt potężnych macek zamykających się wokół kadłuba łodzi. Wiedział, że jest stuprocentowo bezpieczny, że żadne zwierzę nie potrafi zgnieść ścian obliczonych na ogromne ciśnienie wody, a mimo to wiedział, że ten odgłos będzie go straszył po nocach.

Potem zupełnie niespodziewanie zapanowała cisza. Posłyszał w głośniku okrzyk Dona „O rany! Ale to szybko działa! Już jest nieprzytomny”. Prawie natychmiast odezwał się zaniepokojony doktor Roberts: „Nie dawaj mu za dużo! I ruszajcie go, żeby oddychał!”

Don był zbyt zajęty, żeby odpowiedzieć. Franklin odegrał już swoją rolę przynęty i teraz mógł tylko obserwować zręczne manewry swego przyjaciela wokół gigantycznego mięczaka. Pocisk ze środkiem usypiającym spełniał swoje zadanie; dziesięciornica opadała powoli wlokąc za sobą bezwładne macki. Z jej okrutnego dzioba wypływały kawały nieprzetrawionych ryb — potwór zwracał swój ostatni posiłek.

— Możesz zejść pod niego? — spytał pośpiesznie Don. — Ja mam za daleko.

Franklin włączył silniki i zawrócił robiąc ciasny skręt. Odczuł miękkie pacnięcie, jakby śnieg zsunął się z dachu, i wiedział, że ma na łodzi pięć albo dziesięć ton galaretowatej masy

— Dobrze… potrzymaj go tak… Muszę się ustawić.

Franklin był teraz ślepy, ale stuki i szumy dobiegające go z wody dawały mu. pewne pojęcie o tym, co się wokół niego dzieje. Wreszcie rozległ się w głośniku tryumfalny okrzyk Dona:

— Gotowe! Możemy jechać!

Ciężar zsunął się z łodzi i Franklin mógł się rozejrzeć. Percy był ich więźniem. Jego cielsko w najwęższym miejscu opasane było grubą, elastyczną taśmą, do której przymocowana była gruba lina. Niewidoczna w mroku łódź Dona holowała Percy’ego w pozycji, w jakiej normalnie się poruszał, to znaczy tyłem. Gdyby był przytomny i chciał stawiać opór, mógłby uwolnić się bez trudu, ale w tym stanie, w jakim się znajdował, Don mógł z nim robić, co chciał. Zabawa zaczęłaby się, gdyby wrócił do przytomności…

Franklin opisał to, co widział, kolegom czekającym na górze. Jego słowa były prawdopodobnie transmitowane i miał nadzieję, że Indra z Peterem słyszą go także. Potem rozpoczęło się mozolne holowanie Percy’ego ku powierzchni.

Poruszali się z szybkością zaledwie dwóch węzłów, gdyż bali się, że wielkie, galaretowate cielska może się wyśliznąć z niezbyt ciasnej uprzęży. Poza tym wynurzanie się musiało i tak potrwać przynajmniej trzy godziny, aby Percy mógł stopniowo przystosować się do zmiany ciśnienia. Była to chyba przesadna ostrożność, gdyż nawet oddychające powietrzem — a zatem bardziej wrażliwe — kaszaloty pokonują takie różnice ciśnienia w ciągu dziesięciu czy dwudziestu minut, ale doktor Roberts chciał uniknąć najmniejszego nawet ryzyka w stosunku do tej niezwykłej zdobyczy.

Wznosili się już przeszło godzinę i byli na głębokości trzech tysięcy stóp, kiedy Percy zaczął dawać pierwsze oznaki życia. Dwa najdłuższe rozszerzone maczugowato na końcu ramiona zaczęły wykonywać skoordynowane ruchy, a potworne oczy, w które Franklin wpatrywał się jak zahipnotyzowany z odległości zaledwie kilku stóp, ożywiły się znowu świadomością. Nie zdając sobie sprawy, że mówi szeptem, Franklin natychmiast zawiadomił o tym doktora Robertsa.

Pierwszą reakcją doktora było westchnienie ulgi.

— To świetnie! — powiedział. — Obawiałem się, że mogliśmy go zabić. Czy widać, że oddycha? Czy syfon pulsuje?

Franklin zszedł nieco niżej, aby mieć lepszy widok na mięsistą rurę sterczącą z płaszcza zwierzęcia. Otwór zamykał się i otwierał, i ruch ten był coraz silniejszy i bardziej rytmiczny.

— Wspaniale! — powiedział doktor Roberts. — To znaczy, że jest w dobrej formie. Jak zacznie się za bardzo kręcić, dajcie mu znowu małą porcję środka uspokajającego. Ale czekajcie z tym do ostatniej chwili.

Franklin pomyślał, że niełatwo będzie ustalić, kiedy nastąpi ta ostatnia chwila. Percy przybrał teraz piękną błękitną barwę; widać go było wyraźnie nawet bez pomocy reflektorów. Franklin pamiętał, że kolor błękitny jest u dziesięciornic oznaką podniecenia, a w takim razie należało działać.

— Myślę, że musisz strzelać. Nasz klient coś za bardzo się ożywia — powiedział do Dona.

— Już się robi.

Przez ekran Franklina przemknęła szklana probówka.

— To świństwo odbiło się od niego! — zawołał Franklin. — Dawaj jeszcze jedną!

— W porządku. Mam nadzieję, że ta podziała, bo mam w zapasie tylko sześć.

Ale i tym razem pocisk z narkotykiem zawiódł. Franklin nie dostrzegł wprawdzie probówki, ale widział, że Percy zamiast znowu obwisnąć bezwładnie, ożywiał się z każdą sekundą. Osiem krótszych ramion — krótszych oczywiście w porównaniu do dwóch, które miały prawie po sto stóp długości — zaczęło wić się energicznie. „Jak gniazdo anakond” przypomniał sobie z Melville’a. Nie, to jakoś nie pasowało. Raczej przypominało to dłonie skąpca, podwodnego Shylocka, wyciągającego drapieżne palce ku swemu złotu. W każdym razie nic przyjemnego, zwłaszcza że palce miały stopę średnicy i znajdowały się w odległości zaledwie kilku jardów…

— Musisz próbować dalej — powiedział Donowi. — Wyrwie się, jeśli go zaraz nie uspokoimy.

W chwilę później westchnął z ulgą, widząc na ekranie opadające kawałki szkła. Byłyby oczywiście zupełnie niewidoczne w wodzie, gdyby nie błyszczały oślepiająco w świetle ultrafioletowych reflektorów. Uczucie ulgi było tak wielkie, że nie zastanawiał się, dlaczego widzi coś tak przysłowiowo nieuchwytnego jak kawałek szkła w wodzie; wiedział tylko, że Percy nagle znowu się uspokoił.

— Co się tam stało? — spytał doktor Roberts z niepokojem.

— Te wasze cholerne krople uspokajające. Dopiero za trzecim razem podziałały. W ten sposób zostały mi już tylko cztery porcje i jak tak dalej pójdzie, to dobrze, jak każda z nich trafi…

— To dziwne. W laboratorium wszystko działało znakomicie.

— Czy sprawdzaliście je pod ciśnieniem stu atmosfer?

— Nie. Nie sądziliśmy, że to może być potrzebne.

— No tak! — powiedział Don, wyrażając w ten sposób wszystko, co można powiedzieć na temat biologów, usiłujących bawić się w technikę. Przez następne kilka minut w głośnikach panowała głucha cisza. Potem doktor Roberts ostrożnie wrócił do tematu.

— Ponieważ nie możemy polegać na pociskach usypiających, to musicie wypływać trochę szybciej. Percy ocknie się znowu za jakieś trzydzieści minut.

— W porządku, zwiększam szybkość. Mam nadzieję, że ta obroża nie ześliźnie się z niego.

W czasie następnych dwudziestu minut nic się nie działo; potem nagle zaczęło się dziać bardzo dużo.

— Znowu odzyskuje przytomność — zameldował Franklin. — Myślę, że obudziła go zwiększona szybkość.

— Obawiałem się tego — odpowiedział doktor Roberts. — Wytrzymajcie, jak długo się da, a potem wystrzelcie środek usypiający. Daj Boże, żeby choć jedna ampułka była dobra!

Nagle włączył się nowy głos.

— Tu kapitan. Obserwator zauważył w odległości dwóch mil kilka kaszalotów. Zdaje się, że płyną w naszym kierunku; miejcie na nie oko, bo my tu nie mamy horyzontalnego hydrolokatora.

Franklin przełączył nadajnik na daleki zasięg i prawie natychmiast odnalazł wieloryby.

— Nie ma powodu do obaw, — powiedział. — Jeśli podejdą zbyt blisko, przepłoszymy je.

Spojrzał dla odmiany na ekran telewizji i zobaczył, że Percy stał się bardzo niespokojny.

— Strzelaj — powiedział do Dona — i trzymaj kciuki.

— Tego strzału nie jestem pewien — odpowiedział Don. — Widać jakiś skutek?

— Nie, pudło. Próbuj jeszcze raz.

— Zostały trzy. Strzelam.

— Niestety. Widzę, że probówka nie pękła.

— Zostały dwa. Teraz jeden.

— Pudło. Co robić, doktorze? Ryzykować ostatni? Obawiam się, że Percy może się w każdej chwili uwolnić.

— Nie ma innego wyjścia — odpowiedział doktor z wyraźnym napięciem w głosie. — Wal, Don!

Prawie natychmiast Franklfh wydał okrzyk radości.

— Udało się! — zawołał. — Znowu stracił przytomność. Na jak długo to wystarczy?

— Nie możemy liczyć na więcej niż dwadzieścia minut i do tego musicie dostosować swoje tempo. Jesteśmy dokładnie nad wami. I pamiętajcie, że ostatnie dwieście stóp musicie pokonywać wolniej. Nie chciałbym go uszkodzić teraz, kiedy jesteśmy tak blisko ceiu.

— Chwileczkę — wtrącił się Don. — Obserwowałem te kaszaloty i widzę, że z całą szybkością płyną prosto na nas. Myślę, że wykryły Percy’ego albo jego nadajnik.

— No to co? — powiedział Franklin. Możemy je przecież odstraszyć… o kurcze blade!

— Zapomniałeś widzę, że to nie są nasze łodzie zwiadowcze. Nie mamy syren, a silnikiem kaszalota nie odstraszysz.

Była to prawda, chociaż pięćdziesiąt lat temu, kiedy te wielkie zwierzała były niemal całkowicie wytępione, sprawa wyglądała inaczej. Jednak od tego czasu zmieniło się już przeszło dziesięć pokoleń i obecnie wieloryby uważały łodzie podwodne za istoty niegroźne, które nie mogą przeszkodzić im w spożyciu posiłku. Zaistniało realne niebezpieczeństwo, że bezbronny Percy zostanie rozszarpany, zanim uda się go zamknąć w przygotowanej klatce.

— Mamy jeszcze szansę — powiedział Franklin gorączkowo obliczając szybkość nadciągających wielorybów. Tego niebezpieczeństwa nikt nie przewidział i to właśnie było typowe dla podwodnych akcji, z ich nieoczekiwanymi powikłaniami.

— Wychodzimy bezpośrednio na głębokość dwustu stóp — odezwał się Don. — Tam zaczekamy, ile się tylko da, a w razie niebezpieczeństwa uciekniemy do doku. Co o tym sądzicie?

— Bardzo słusznie — zgodził się doktor Roberts. — Pamiętajcie tylko, że kaszaloty potrafią płynąć z szybkością piętnastu węzłów, jeśli zechcą.

— Tak, ale nie mogą utrzymać tej szybkości na dłuższym odcinku, nawet jeśli widzą, że obiad ucieka im sprzed nosa.

Łodzie podwodne ruszyły szybciej ku powierzchni, ciemności wokół nich zaczęły się rozjaśniać i potworne ciśnienie zmniejszało się z każdą chwilą. Wreszcie dotarli do strefy, w której człowiek może swobodnie nurkować. Statek baza znajdował się teraz w odległości niecałych stu jardów, ale ten ostatni etap wynurzania miał decydujące znaczenie. Na ostatnim odcinku ciśnienie spadnie gwałtownie z ośmiu atmosfer do jednej, czyli o tyle, co poprzednio na odcinku ćwierci mili. W ciele kalmara nie ma zamkniętych przestrzeni wypełnionych gazem, które mogłyby ulec rozerwaniu przy gwałtownym obniżeniu ciśnienia, ale nie było pewności, czy nie grożą mu jakieś inne wewnętrzne uszkodzenia.

— Wieloryby w odległości zaledwie pół mili — meldował Franklin. — Kto mówił, że nie mogą utrzymać tej szybkości? Będą tu za dwie minuty.

— Musisz je jakoś zatrzymać — powiedział doktor Roberts z rozpaczą w głosie.

— Co proponujesz? — spytał Franklin z ironią.

— Spróbuj zapozorować atak. Może to je spłoszy.

Franklin pomyślał sobie, że to nie jest zabawny pomysł. Ale cóż, innego wyjścia nie było. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Percy’ego który znowu zaczynał zdradzać oznaki życia, ruszył powoli na spotkanie kaszalotów.

Na wprost niego zbliżały się. trzy echa. Były niezbyt duże, ale nie wiązał z tym żadnej nadziei. Nawet jeśli były to stosunkowo mniejsze samice, to i tak każda z nich miała wagę dziesięciu słoni i wszystkie razem pędziły na niego z szybkością czterdziestu mil na godzinę. Starał się robić jak największy hałas, ale na razie nie odnosiło to żadnego skutku.

Nagle usłyszał krzyk Dona:

— Percy się obudził! Czuję, że zaczął się ruszać.

— Wpływaj natychmiast do doku — rozkazał doktor Roberts. — Wrota są otwarte.

— Przygotujcie się do zamknięcia drugich wrót za mną, jak tylko wyciągnę linę. Nie chciałbym znaleźć się w basenie razem z Percym, gdy ten zorientuje się, że jest w pułapce.

Franklin słuchał tych rozmów jednym uchem. Trójka szarżujących ech zbliżała się złowieszczo. Kaszaloty należą do najbardziej wojowniczych mieszkańców mórz — różnią się od swoich roślinożernych krewniaków tak jak dzikie bizony różnią się od domowego bydła. Swego czasu kaszalot staranował i zatopił statek „Essex”, co znalazło odbicie w zakończeniu „Moby Dicka”; Franklin wolał, żeby jego łódź podwodna uniknęła podobnego losu.

Mimo to trzymał się uparcie wytkniętego kursu, chociaż od spotkania z pędzącymi echami dzieliło go nie więcej niż piętnaście sekund, I wtedy zobaczył, że zaczynają się rozdzielać; były zapewne nie tyle przestraszone, co zbite z tropu. Widocznie szum jego silników sprawił, że straciły kontakt z celem. Zredukował szybkość do zera i teraz trzy wieloryby okrążały go zaintrygowane w odległości stu stóp. Czasem udawało mu się dostrzec ich cienie na ekranie telewizyjnym. Tak jak przypuszczał, były to młode samice i czuł wyrzuty sumienia, że pozbawił je łatwego łupu.

Tak czy owak, zatrzymał ich szarżę i reszta należała do Dona. Z krótkich, chwilami gwałtownych uwag, dobiegających go z głośnika, wiedział, że sprawa nie jest prosta. Percy nie odzyskał jeszcze przytomności całkowicie, ale poczuł już, że coś jest nie w porządku, i zaczął stawiać opór.

Najlepiej widzieli wszystko ludzie znajdujący się na pokładzie pływającego doku. Don wynurzył się w odległości pięćdziesięciu metrów, a za nim ukazała się na powierzchni drgająca, galaretowata masa. Z największą szybkością, jaką mógł zaryzykować, Don ruszył w stronę otwartych wrót doku. Jedno z ramion Percy’ego próbowało zaczepić się u wejścia, jakby na wpół świadomie bronił się przed niewolą, ale Don holował go z taką szybkością, że zerwał niepewny jeszcze uchwyt. Gdy tylko znaleźli się w basenie, grube, stalowe wrota zaczęły się zwierać jak potężne szczęki i Don odrzucił linę holowniczą, obwiązaną wokół tułowia kalmara. Nie tracąc ani sekundy, wymknął się z drugiej strony i stalowe wrota natychmiast zatrzasnęły się za nim. Osadzenie Percy’ego w klatce zajęło nie więcej niż dwadzieścia sekund. Kiedy Franklin wynurzył się w asyście trzech rozczarowanych, ale nie zdradzających wrogich zamiarów kaszalotów, nikt go nie zauważył. Wszyscy wpatrywali się z mieszaniną lęku, tryumfu, naukowej ciekawości, a nawet wręcz niedowierzania w potworną zdobycz, która szybko wracała do przytomności w wielkim, betonowym basenie. Woda była nieustannie natleniana strumieniami pęcherzyków bijących z całego systemu przewodów i błyskawicznie pozostałości paraliżujących narkotyków zostały wymyte z organizmu Percy’ego. W przyćmionym, matowym świetle, rozjaśniającym wnętrze doku, widać było olbrzymiego kalmara badającego swoje więzienie.

Najpierw przepłynął wolno z końca de końca, obmacując betonowe ściany prostokątnego basenu. Potem dwa ogromne ramiona uniosły się w powietrze, jakby wygrażając gapiom zgromadzonym wokół bariery, dotknęły siatki przewodzącej prąd… i odskoczyły z szybkością niemal nieuchwytną dla ludzkiego oka. Dwukrotnie jeszcze Percy powtarzał swój eksperyment, zanim przekonał się, że ta droga jest zamknięta. Przez cały czas przyglądał się otaczającym go cherlawym istotom, a jego wzrok zdawał się zdradzać inteligencję nie mniejszą od tej, jaką rozporządzali jego prześladowcy.

Kiedy Don i Franklin weszli na pokład, kalmar sprawiał już wrażenie pogodzonego z niewolą i okazywał nawet pewne zainteresowanie rybami, które mu wrzucono do basenu. Dwaj inspektorzy stanęli za siatką obok doktora Robertsa i dopiero teraz mogli po raz pierwszy obejrzeć w całej okazałości potwora, którego wydobyli z głębiny.

Patrzyli w milczeniu na tę masę potężnych, elastycznych mięśni, na niezliczone zrogowaciałe przyssawki, pulsujący worek i wielkie oczy najlepiej wyposażonego przez przyrodę drapieżnika na Ziemi. Don odezwał się za nich obu:

— Należy teraz do ciebie, doktorze. Mam nadzieję, że wiesz, jak się z nim obchodzić.

Doktor Roberts uśmiechnął się dość pewnie. Był teraz bardzo szczęśliwym człowiekiem, chociaż zaczynał odczuwać pewien niepokój. Nie wątpił, że da sobie radę z Percym, i nie mylił się. Nie był natomiast pewien, czy równie dobrze potrafi dać sobie radę z dyrektorem, kiedy nadejdą rachunki za aparaturę naukową, jaką zamówił, i za tony ryb, jakie Percy będzie pochłaniał.

Загрузка...