Kiedy już raz mieszkańcy Vargaby zdecydowali przenieść się do Alvdalen, nie chcieli zwlekać z przeprowadzką. Uważali, że należy działać szybko, by przywiązanie do miejsca i obawa przed nowym nie sprawiła, że zmienią zdanie. Wszyscy zaś zgadzali się co do tego, że kolejnej zimy na nieurodzajnych pustkowiach ta garstka pozostałych jeszcze przy życiu mieszkańców Vargaby nie przetrwa. W Alvdalen także po ostatniej zarazie wiele domów świeciło pustkami i można było w nich zamieszkać. Barbro dobrze wiedziała, że tamtejsi ludzie będą wdzięczni, jeśli ktoś jeszcze u nich zamieszka.
Dlatego właśnie postanowiono, że ona i Havgrim przeprowadzą się także.
Pakowanie postępowało w ogromnym tempie. Nikt nie pozostawiał sobie czasu na rozmyślania. Rozmowy na temat opuszczenia osady prowadzili od wielu lat, nikt jednak nie miał dość siły, by podjąć decyzję i zachęcić innych do tego samego, ostateczne rozstrzygnięcie odkładano z roku na rok. Mimo nędzy i głodu, mimo mroźnych zim i strasznych chorób ludzie kochali przecież swoją rodzinną wieś.
Havgrim pomógł Kajsie zapakować dobytek ciotki w juki. Podróż w dolinę nie będzie łatwa, przecież o żadnej drodze dla ruchu kołowego nie było tu nawet mowy. Większość bagażu ludzie musieli dźwigać sami, tylko część można było złożyć na grzbiety dużych zwierząt.
Wyszli za dom, żeby pozbierać znajdujące się tam narzędzia. Kajsa przystanęła przed niewielką grządką, na której rosły jakieś kwiatki wokół młodego drzewka. Grządka należała do sąsiedniej zagrody, do rodzinnej zagrody dziewczyny.
– Tata posadził to drzewko na krótko przed swoją śmiercią – szepnęła. – A mama zasiała kwiatki. Ja… Nie mogę tego tak po prostu zostawić!
Havgrim bardzo się bał momentów takich jak ten. Chwil, gdy Kajsa będzie musiała przystanąć i zastanowić się.
– Będziesz przecież mogła przyjeżdżać tu w lecie – powiedział łagodnie. – Vargaby leży niedaleko…
Łzy trysnęły z oczu dziewczyny.
– Przychodzić tutaj, gdzie nikogo nie będzie? Puste domy, podwórza zarośnięte trawą, las coraz bliżej osady? Nie, to by było najgorsze ze wszystkiego.
Wtedy Havgrim objął ją czule.
– Kajsa, tam w dolinie zaczniemy nowe życie. Wiem, że pierwsze dni będą trudne. Zerwanie zawsze sprawia ból, człowiek pozostawia przecież część samego siebie na dawnym miejscu. Prawie każdemu na ziemi danym jest przeżyć taki smutek, ale to mija, zapewniam cię.
Jak słodko było w jego ramionach! Kajsa niemal zapomniała o swoim żalu i głęboko wciągała jego zapach, cudowny, ciepły zapach mężczyzny.
– Tutaj będzie nam dobrze, Kajsa – szeptał. – Tutaj, na trawie. Usiądź, nikt nas nie zobaczy.
Usiedli pod obsypaną kwiatami wiśnią, wokół kwitły rumianki, dzwoneczki i mniszki. Havgrim przygarnął Kajsę mocno do siebie.
– Ty pewnie sobie myślisz, że bardzo szybko zacząłem ci okazywać uczucia, prawda? Ale nie powinnaś zapominać, że widziałem cię już w ubiegłym roku i że od tamtej pory nie przestawałem o tobie myśleć. Nawet gdyby nie ta głupia historia z Diderikiem Swerdem, i tak bym tu wrócił latem. Żeby spotkać cię znowu.
Kajsa była w podniosłym nastroju. Uważała jednak, że mimo wszystko powinna zwrócić mu uwagę.
– Kjerstin jest taka ładna, ładniejsza ode mnie. A Britta taka mądra i pewna siebie.
– Ale ty jesteś Kajsa – uśmiechnął się Havgrim, gładząc z czułością jej włosy. – I dla mnie to jest najważniejsze.
Kajsa, która nie była przyzwyczajona, by ją podziwiano, promieniała niczym słoneczko. Uśmiechała się szeroko, od ucha do ucha. Dłoń Havgrima głaszcząca jej policzek przyprawiała ją o zawrót głowy, była naprawdę bliska utraty świadomości, więc zapytała pospiesznie:
– Mówiłeś, że w lesie nie ma duchów i ja się z tobą zgadzam, ale przecież pastor widział na bagnach jakąś kobietę ze śladami ran od miecza. Kto to mógł być?
Havgrim uśmiechnął się.
– Czy nie zauważyłaś, że nasz dobrodziej należy do ludzi, którzy chętnie i mocno przesadzają? Taki ma charakter, bardzo lubi wszystko wyolbrzymiać i dramatyzować.
– Nie przypuszczałam, że duchowny może być taki – odparła.
– Ja także nie. Ale żyjemy w czasach, gdy duchowieństwo uważa, że ludzi trzeba straszyć piekłem i nieustannie upominać. A wtedy tacy jak Natan mają wielkie pole do popisu. Być księdzem, znaczy zajmować najwyższą pozycję w parafii; to daje władzę i prawo pouczania innych. Mierne, nikczemne osobowości chętnie korzystają z takiej okazji, by poprawić sobie samopoczucie, wywyższać się nad innych i odgrywać rolę lepszych, niż w gruncie rzeczy są.
Ułożył Kajsę na trawie i przyglądał się jej twarzy. Serce dziewczyny biło jak szalone, patrzyła mu w oczy przestraszona, jakby była pisklęciem spoglądającym w oczy węża.
– Jeszcze mi nie powiedziałaś, co o mnie myślisz, Kajsa – szepnął niepewnie. – Przyszedłem tu nie proszony, wdarłem się w twoje życie, a nawet nie wiem, czy ty naprawdę tego chcesz.
– Czy ja tego chcę? – zawołała wzburzona. – Czy ty myślisz, że panu Diderikowi pozwoliłabym na coś takiego? To prawda, że od dawna marzyłam o kimś, dla kogo mogłabym zrobić wszystko, ale teraz wiem, że to nie mógłby być każdy. To musi być ktoś wyjątkowy, ktoś, kto by umiał…
– Dokończ! Powiedz, co chciałaś powiedzieć!
Odwróciła twarz.
– Ktoś, kto by umiał ugasić moją gorącą tęsknotę. Wypełnić moją samotność. Kto by spełniał wszystkie moje pragnienia, a jest ich wiele i są bardzo różne. Nie każdy mógłby to uczynić.
– A ja? Myślisz, że ja bym mógł?
Nie chciała odpowiedzieć.
– Kajsa, ty wiesz, że jesteś mi droższa niż moje własne życie. Odpowiedz mi: Czy mógłbym to być ja?
Skinęła tylko głową. Była tak onieśmielona, że nie mogła mówić.
Wtedy Havgrim ją pocałował. Długo i mocno.
Kajsa głęboko wciągnęła powietrze.
– Myślę, że jedno z moich największych marzeń jest bliższe spełnienia, niż się spodziewałam – szepnęła.
– Tak – potwierdził Havgrim. – Mnie też się tak wydaje. Chodź! Nie wszyscy jeszcze spakowali swoje rzeczy. Pomożemy im!
Wstali pospiesznie. Patrzyli teraz na siebie jakby innymi oczyma. Kąciki ust obojga zaczęły drżeć i naraz wybuchnęli śmiechem. Uszczęśliwiony Havgrim przytulił Kajsę na króciutką chwilę, czule i serdecznie, a potem pobiegli pomagać innym.
Okazało się jednak, że nie są specjalnie potrzebni. Każdy sam starał się zebrać swoje rzeczy, w skupieniu i bez obcych spojrzeń.
– Chciałbym jeszcze popatrzeć na jezioro – powiedział Havgrim, gdy stali przez chwilę i czuli się zbędni.
– Tam jest dość nieprzyjemnie – wahała się Kajsa.
– Pan Natan opowiadał o znalezisku, jakiego dokonał – wyjaśnił Havgrim. – Podobno znalazł figurkę pogańskiego bożka.
Kajsa zmarszczyła czoło.
– Chciałabym ją zobaczyć.
Trzymając się za ręce poszli do lasu.
– Bardzo się cieszę, że nie chciałeś się mścić na panu Dideriku – powiedziała dziewczyna.
– To nie była moja zemsta – odparł Havgrim. – To nie dotyczy mojego rodu.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zdziwiła się.
– To mój ojciec uważał zemstę za swój obowiązek – odparł Havgrim nie odrywając wzroku od ziemi, by nie potknąć się na sterczących wszędzie korzeniach. Akurat tutaj las rósł gęsty i ciemny, promienie słońca nie docierały do ścieżki. – Wiesz, mój ojciec był ostatnim z rodu. Nie miał dzieci, więc wziął mnie na wychowanie. Właściwie to najpierw dostał dziewczynkę, ale uważał, że kobieta nie bardzo się nadaje na mściciela. Jak młoda dziewczyna, na przykład, miałaby szukać potomków Vreta Joara? Dlatego w tajemnicy wymienił moją siostrę na mnie. Opowiedział mi o tym, kiedy znajdował się już na łożu śmierci. Powiedział też, że pochodzę z dobrej rodziny, bo oboje z siostrą mieliśmy na sobie ładne ubrania, kiedy nas znaleziono porzuconych na skraju drogi. Nasza matka została zamordowana przez bandytów.
– Jakie to straszne – szepnęła Kajsa.
No! Nareszcie wiemy, jak to było, myślał Andre zadowolony. Vanja i moja mama miały rację.
Teraz nie mogło już być żadnych wątpliwości. Havgrim to Christer Grip, zaginiony potomek Ludzi Lodu! Wcale więc nie było przypadkiem, że Petra urodziła zniekształcone dziecko, dziecko z najbardziej charakterystyczną cechą obciążonych potomków Ludzi Lodu: z okropnymi, spiczastymi barkami.
W dalszym ciągu jednak potrzebował potwierdzenia, potrzebował dowodów. Co więcej, musiał ustalić, czy nie ma innych potomków Havgrima. Gałąź Petry wygasła…
Nie! Nie wygasła! Petra miała przecież jeszcze jedno dziecko. Mali!
Co nie przeszkadza, że mogą istnieć także inni, dzieci i wnukowie wcześniejszych generacji po Christerze-Havgrimie. I właśnie Andre miał obowiązek to wyjaśnić. A do tego celu wiodła tylko jedna droga: Powinien pojechać do Alvdalen!
Niech to licho porwie! Skąd wziąć na to środki? Benzyna jest droga, a on nie planował przecież podróży dalej niż do Trondheim i z powrotem.
Znalazł się w potrzasku.
Bezradny sięgnął po manuskrypt, żeby przeczytać ostatnie stronice.
Doszli do małego, śródleśnego jeziorka mieniącego się połyskliwie pod drzewami.
– O, popatrz! – zawołała Kajsa. – Ktoś tu był i rozkopał wzgórek, który znajdował się tu zawsze, odkąd pamiętam.
– Myślę, że właśnie tam leży posążek Freya – powiedział Havgrim.
Podeszli bliżej i przyglądali się uważnie.
– Uff! – jęknęła Kajsa. – Ohyda!
– To tylko klocek drewna – uspokajał ją Havgrim. – W tamtych czasach jednak wierzono szczerze we władzę pogańskich bóstw nad ludźmi. Wiesz, nie podoba mi się to miejsce – mówił dalej Havgrim rozglądając się niepewnie dokoła. – Mam wrażenie, że ktoś się tu czai, leży i czeka.
Zamyślona Kajsa jakby mimo woli podniosła jeden z rozrzuconych kawałków zbutwiałego drewna.
Havgrim krzyknął przerażony:
– Nie dotykaj tego! Ojciec Natan powiedział, że to przeklęte szczątki! Śmiertelnie niebezpieczne!
Odrzuciła w popłochu drewno jak oparzona i patrzyła na Havgrima, który już zdążył się opanować i żałował wybuchu.
– Ech, przepraszam, nie powinienem był. To oczywiście tylko przesądy. Udzielił mi się ten dziwnie nieprzyjemny nastrój, jaki panuje nad jeziorem, wybacz mi!
Kajsa czuła się źle.
– Jak tu dzisiaj okropnie! Masz rację, jakby ktoś leżał w ukryciu i czekał. Ale na co?
– Nie wiem – odparł Havgrim niechętnie. – Chodź, idziemy stąd!
W drodze powrotnej usłyszeli w górze szum skrzydeł i zobaczyli, jak trzy wielkie ptaki, zapewne nury, siadają na wodzie.
– One czują się tu jak w domu – powiedziała Kajsa.
Havgrim milczał. Myślał o nurach i o ich żałosnych nawoływaniach tego dnia, gdy trzej podróżni przybyli do Vargaby.
Kiedy wszyscy spakowali swój dobytek, nadszedł czas, by pożegnać się z Diderikiem Swerdem i ojcem Natanem, którzy udawali się na północ. Ojciec Natan nie zdołał pokonać Britty ani się z nią pogodzić. Można to było poznać po lodowato zimnych spojrzeniach, jakie tych dwoje sobie od czasu do czasu posyłało.
– To prawdziwa ulga wyjeżdżać z tego opuszczonego przez Boga miejsca – oświadczył ksiądz nieprzejednany.
Ojciec Kjerstin zwrócił się do niego nieśmiało:
– Chcieliśmy już dawno prosić ojca… Czy zechciałby ojciec być tak łaskawy i pobłogosławił naszą ukochaną rodzinną wieś, a zwłaszcza jezioro? Wiemy co prawda, że żadne upiory nie straszą po tutejszych lasach, ale wiemy też, że wiele niewinnych dziewcząt spoczywa w grobach nad jeziorem. One nigdy nie zostały pochowane w poświęconej ziemi, nie otrzymały błogosławieństwa. Zechcecie to uczynić, ojcze Natanie?
Pastor przybrał bardzo surową minę.
– Czyż mam nadużywać słowa Bożego? Mam błogosławić miejsca, gdzie leżą czciciele Baala? Nigdy w życiu! Miejsce nad jeziorem jest przeklęte!
Pan Natan za nic nie chciał pokazać, że boi się okolic jeziora, i pragnął jak najszybciej opuścić osadę.
– Ale dziewice były przecież niewinne… – próbował go przekonywać gospodarz.
– Niewinne? A czyż one nie były pogankami tak samo, jak ich prześladowcy?
– Osadę jednak mógłby pastor pobłogosławić?
– Najsłuszniej bym postąpił, gdybym spalił tę osadę, w której wydarzyło się tyle zła i ohydy. To by był prawdziwie dobry uczynek dla Pana! U was samych, którzy żyjecie tu dzisiaj, także nie odnalazłem prawdziwej bojaźni Bożej. Tedy żegnajcie! Mówiłem wam o waszych grzechach, ale wy w waszej pysze nie chcieliście się ukorzyć!
Wtedy ojciec Kjerstin pochylił głowę i dał znak innym. Po chwili długa karawana wyruszyła z Vargaby. Britta nie wyrzekła ani słowa. Powiedziała już dostatecznie dużo na temat, co sądzi o kapłańskim powołaniu pana Natana.
Dwaj podróżni stali jeszcze przez jakiś czas na drodze między domami.
– Ruszamy? – zapytał w końcu duchowny.
– Zaczekaj – powstrzymał go Diderik. – Oni nie mogli przecież zabrać ze sobą wszystkiego. To niemożliwe. Przeszukajmy zatem obejścia, może znajdziemy rzeczy, które mogłyby się nam przydać!
– Macie rację, panie. To, co zostało, należy do nas.
Zaczęli szukać. Wkrótce ułożyli na drodze spory stos znalezionych przedmiotów.
Byli każdy w innym domu, kiedy zdali sobie sprawę, że w osadzie panuje niezwykła cisza.
Zanosi się na wichurę, pomyślał Diderik. Tak cicho bywa tylko przed burzą.
Natan tymczasem kręcił się w kółko po swoim domu i mamrotał pod nosem wściekłe przekleństwa. Na Brittę, na ludzi ze wsi, na pogaństwo.
– Powinno się to wszystko spalić, zetrzeć z powierzchni ziemi!
Podniecał się coraz bardziej i bardziej.
– Ja tego dokonam! – zawołał wreszcie.
Chwycił z paleniska żarzącą się jeszcze głownię i wyniósł ją na dwór.
– Teraz podłożę ogień pod całe to paskudztwo! – zawołał do Diderika, który wyszedł z jakimiś drobiazgami w ręku. – Postąpię tak, jak kiedyś chciał postąpić apostoł Natan, ale mu przeszkodzono!
Podłożył głownię pod drewniany narożnik domu.
– A teraz ruszajmy! Zabierzmy wszystkie nasze rzeczy i w drogę!
W tej samej chwili zerwał się gwałtowny wiatr. Poryw wichru rozrzucił przedmioty złożone na drodze, płomienie u narożnika domu strzeliły w górę z głośnym trzaskiem. Konie zarżały przerażone i rzuciły się do galopu za tamtymi, którzy odeszli już daleko w stronę Alvdalen i nie mogli zobaczyć, co dzieje się za nimi. Zdumieni starali się uspokoić wierzchowce bez jeźdźców, zabrali je potem ze sobą, żeby się nimi zaopiekować, bo może właściciele zechcą się po nie kiedyś zgłosić?
Ale Diderik Swerd nie miał czasu myśleć o koniach. Wykrzykiwał coś, co trudno było zrozumieć, i uciekał śmiertelnie przerażony na łąki, a potem do lasu, na północ. Pan Natan zaś zaplątał się w sutannę i rymnął jak długi na ziemię. Kiedy się w końcu pozbierał, zobaczył ku swemu przerażeniu, że wicher kręci diabelskiego młynka pośrodku osady i przenosi ogień od jednego budynku do drugiego. Cała wieś stała w pożodze, płomienie strzelały w niebo. Las był bezpieczny, bo łąki oddzielały go od osady, ale droga do lasu została odcięta.
Pan Natan krzyczał i krzyczał, miotał się to w jedną, to w drugą stronę, ale nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć. Dławił go dym, krzyki przechodziły w kaszel, potem w żałosne zawodzenie, w końcu i to ucichło.
Diderik Swerd dyszał ciężko. Biegł i biegł, dopóki sił mu starczyło. Nic jednak nie wskazywało, by ogień miał dosięgnąć lasu. Był zatem uratowany. Uratowany i z pewnością zdoła obronić się przed dzikimi zwierzętami, bo przecież był uzbrojony. Co prawda tylko w białą broń, ale jednak. Złościła go utrata konia, ale niech no tylko dotrze do Lillhardal, natychmiast zdobędzie nowego.
Zobaczył ścieżkę. Znakomicie, w takim razie wydobędzie się stąd.
Jaki niesamowity jest ten las! Jakby dyszał jakimś stłumionym podnieceniem. Potworne! Ale też Diderik nie przywykł do samotnych wędrówek po lasach.
Czy to jakieś szepty? Pośród drzew i nad ziemią? Czy to jakieś głosy mamroczą coś tak cicho, że nie można nic zrozumieć?
To śmieszne! Nie powinien ulegać wpływom tych zmyślonych historii o dziewicach z Vargaby! Havgrim przyznał przecież, że to on sam wymyślił te wszystkie straszliwe opowieści. A poza tym Diderik znajdował się już daleko od Vargaby. Tak daleko ich władza nie mogła sięgać, a ścieżka, którą podążał, była prosta i wyraźna.
Zdumiewające jednak, jak daleko niesie się zapach dymu! I nawet jakby od czasu do czasu się potęgował…
Diderik przystanął raptownie. Przeklęte nury! Czy one są wszędzie? ››Vret Joar!‹‹, nawoływały raz za razem, mógłby przysiąc na własną duszę!
Ten las… Na szczęście nie było tak mglisto jak poprzednim razem, dzisiaj jednak wszędzie zalega dym i przesłania widok. Widocznie wiatr go tu nawiewa tak daleko na północ. Diderik dotarł do jakiejś polany, jedynej w tym ciemnym, pełnym krzewów i zarośli lesie, zdecydowanie ruszył…
Dumny pan zaczął głośno przełykać ślinę. Znajdował się nad jakimś jeziorkiem. Jezior, mniejszych i większych, było w tej okolicy mnóstwo. Ale nie… Nie tak wiele takich, nad którymi znajdowałyby się tajemnicze wzgórki porośnięte trawą, z niezwykłą zawartością stworzoną przez człowieka. Z posążkiem pogańskiego bożka.
Jeziorko czekało wiele setek lat. Czekało na konkretnego człowieka. Na kata dziewic, Vreta Joara Jonssona. Ale jezioro nie może przecież wiedzieć, że ludzie umierają ani że na ich miejsce przychodzą nowi. Nowi mężczyźni z krwi Vreta Joara. Płynie w nich ta sama krew, mają te same charaktery.
Zapach tej samej krwi…
– To niemożliwe, nie mogę znajdować się w tym samym miejscu – mamrotał przerażony. – Nie zbaczałem przecież ze ścieżki!
››Ścieżka, która sprowadza obcych na manowce…‹‹
Przepełniony lękiem i wściekłością przedzierał się przez las. Tym razem w stronę Alvdalen. Norwegia może poczekać.
Wkrótce potem znowu usłyszał wołanie: ››Vret Joooar!‹‹ i stwierdził, że ponownie znalazł się nad brzegiem jeziora.
Szlochając, jęcząc i przeklinając przedzierał się przez pełen szeptów i niepokoju las. Szept narastał, potęgował się, nabierał mocy sztormu, raz czy dwa rozległy się znane już chrapliwe chichoty, które przeraziły go tak, że mało nie przypłacił tego życiem. Z największym trudem zdołał przekonać sam siebie, że to krzyk ptaka. Szedł wciąż naprzód. Wszystko wokół zaczynało ciemnieć. Zapadała noc.
Diderik Swerd parł jednak przed siebie, szedł po omacku, potykał się w ciemnościach. Muszę stąd wyjść! Muszę wygrać! Muszę, muszę!
Teraz jestem już daleko od tego przeklętego miejsca. A jednak wygrałem! Zwyciężyłem!
Nagle poczuł, że ziemia zaczyna się uginać pod jego stopami. Machał rękami, lecz wciąż zapadał się w błoto, w jakąś maź. Leśne jeziorko! O Boże, to nie może być prawda! Znowu to jeziorko? W głuchej wściekłości zaczął wrzeszczeć:
– Zapłacisz mi za to, Havgrim! Krwawa zemsta nie dobiegła jeszcze końca! Ja ci pokażę…
Maziste błoto wciągało go coraz głębiej. Głos przemieniał się w rozpaczliwe gulgotanie. Diderik największym wysiłkiem wychynął nieco na powierzchnię, ale tylko na ułamek sekundy; potem znowu błotnista, lepka ciecz zaczęła wsysać go w głąb, po każdym okrzyku przerażenia głębiej.
Wkrótce zostało już tylko kilka kręgów na wodzie.
Nad jeziorkiem zaległa cisza. Po chwili stadko nurów zerwało się i odleciało gdzieś ponad drzewami.
W lesie zapanował spokój. Nieskończony, głęboki spokój, jak po trwającej setki lat udręce.
Dziewice z Vargaby znalazły ukojenie.
W Alvdalen przybysze z Vargaby zostali przyjęci serdecznie i życzliwie. Zajął się nimi gospodarz Barbro i ulokował wszystkich w licznych budynkach w swoim obejściu, dopóki nie znajdą stałych mieszkań.
Kajsa, śmiertelnie zmęczona, siedziała w jakiejś izbie, przytulona do Havgrima.
– Jak dobrze jest wiedzieć, że nigdy nie było ani źdźbła prawdy w opowieściach o żądnych zemsty dziewicach z Vargaby – szepnęła. – Tak się cieszę, że rozwiałeś te niemądre plotki!
Havgrim uśmiechnął się i przygarnął ją do siebie. Delikatnie ucałował jej czoło, ale w uśmiechu było sporo goryczy.
Miał przejmującą wizję czegoś strasznego. Widział płonącą w lasach wieś. I nędzną śmierć Natana.
Widział jeszcze okropniejszy los Diderika. Jego szaloną ucieczkę przez las. Jeziorko. Ptaki…
Havgrim drżał. Nie pierwszy raz miał tego rodzaju wizję. I jak wielokrotnie przedtem zaczął się zastanawiać, kim naprawdę jest. Sierotą znalezioną na drodze, podobno dzieckiem z dobrej rodziny? Przybrany ojciec nigdy nie chciał wyjawić żadnych szczegółów. A może po prostu ich nie znał?
Kajsa i Havgrim przeżyli wiele szczęśliwych lat w Alvdalen. Opowiedzieli tę historię swojej córce Dorotei, która wyszła za mąż za Norwega. Nazywał się Erik Nordlade i był w Alvdalen kupcem. W późniejszych latach Kajsa i Havgrim mieli jeszcze syna, ale jego losy nie potoczyły się tak szczęśliwie.
Córka Erika Nordlade, Petra Eriksdatter, była moją matką. I to ona opowiedziała mi historię dziewic z Vargaby. Uważam za swój obowiązek spisanie opowieści, zanim rozpłynie się w ludzkiej pamięci i zaginie na zawsze. Nie jestem osobą wykształconą, a poza tym kobietą, zatem nie wypada mi zajmować się pisarstwem, lecz nie ma nikogo innego, kto mógłby utrwalić tę ponurą historię z dawnych czasów. Notatki przekażę w spadku mojej córce, Petrze, tak by ona mogła ją także opowiedzieć swoim dzieciom.
Przykro tylko, że mamy tak mało dzieci, wszystkie kobiety w mojej rodzinie. Mam nadzieję, że moja córka i syn będą pod tym względem szczęśliwsi niż my. Trondheim w listopadzie 1882 roku. Gerd Svensdatter.
Andre odetchnął. Teraz ta część drzewa genealogicznego rysowała mu się dość wyraźnie. Spróbował to naszkicować.
Christer Grip Kajsa
z Ludzi Lodu z Vargaby
(Havgrim) – ur. 1779
ur. 1774 |
– | |
Erik Nordlade Dorotea Syn urodzony
z Trondelag – Havgrimsdatter później
| ur. ok 1800
|
Petra Eriksdatter
Nordlade – Sven
ur. 1821 |
|
Gerd Ole
Svensdatter – Knudsen
|
|
Petra Olsdatter – Syn zmarły
1880 – 1899 w młodości
|
|
Mali – Martwo urodzone
ur. 1894 dziecko 1899
Tym się teraz powinien kierować. Gdzieniegdzie widniały puste miejsca. Syn, którego urodziła Kajsa w dojrzałym wieku, powinien mieć potomstwo. Dorotea Havgrimsdatter mogła mieć więcej dzieci, o których tu nie wspomniano, podobnie zresztą jak Petra Eriksdatter Nordlade, ta od medalionu z lokiem włosów w środku.
A sam medalion? Skąd się wziął i jakie były jego dzieje?
Ciekawe byłoby się tego dowiedzieć.
A zatem cała historia o Vargaby została wymyślona! Nie przez Gerd Svensdatter, oczywiście, lecz przez rodziców jej babki, Kajsę i Havgrima-Christera. Nic dziwnego, że Gerd sprawiała wrażenie tak dobrze poinformowanej, nawet jeśli chodzi o dialogi, których przecież nie mogła znać.
Ale to nie ona to wszystko wymyśliła. Ona otrzymała tę opowieść w spadku.
Andre nie miał już czasu dłużej nad tym rozmyślać. Teraz musiał iść do miasta i działać. Działać możliwie jak najskuteczniej!
Przede wszystkim chciał odwiedzić swoją przyjaciółkę z magistratu.