ROZDZIAŁ IV

Mała Kajsa wypędziła bydło na pastwisko i siedziała teraz na skłonie porośniętego rzadkim lasem wzgórza spoglądając w dół na pasące się zwierzęta. Krowy zwykle trzymały się blisko niej, owce natomiast były kłopotliwe. Zawsze chciały tego, co znajdowało się trochę dalej. Na szczęście teraz pokładły się i przeżuwały to, czego zdążyły od rana naskubać. To była najspokojniejsza chwila dnia, do której młoda pasterka zawsze tęskniła.

Obok niej na ziemi leżał duży kij, który miała dla obrony przed dzikimi zwierzętami, a także róg, którym powinna wzywać pomocy, gdyby groziło jej prawdziwe niebezpieczeństwo. Strach nigdy jej nie opuszczał, jak zresztą wszystkich małych pastuszków. Poznała go pierwszego dnia, gdy została wysłana sama ze zwierzętami do lasu, i tak już zostało. Miała wówczas siedem lat. Teraz skończyła już chyba osiemnaście, choć nie była tego taka całkiem pewna, bowiem w Vargaby nie przywiązywano szczególnej wagi do rachuby czasu. Dni i lata płynęły w przemiennym rytmie pór roku i ciężkiej pracy. Kto by miał czas liczyć mijające dni, skoro najważniejszą sprawą było bronić się przed głodem i zimnem?

Oczy dziewczyny były rozmarzone, co się ostatnio zdarzało bardzo często.

Wiele zagród we wsi świeciło pustkami po zarazie, która nawiedziła Vargaby przed pięcioma laty. Kajsa nie bardzo umiałaby powiedzieć, co to była za choroba. Jakaś biegunka, która zabrała niemal połowę wszystkich mieszkańców osady. Dom Era Nilsa popadał w ruinę, a nie było nikogo, kto by się o niego zatroszczył. Dom Era Andersa już się całkiem zapadł, belki dachowe tworzyły rumowisko, porośnięte chwastami. Obora Olego Branta stała się siedliskiem sów, które pohukiwały groźnie po nocach.

Od czasu zarazy nie było w osadzie ani jednego młodego mężczyzny.

Początkowo Kajsa nie rozumiała trapiącej ją tęsknoty, tego wciąż rosnącego i umacniającego się pragnienia, które zdawało się rozrywać jej duszę na strzępy. Stawała na wzgórzu i spoglądała w dolinę, gdzie płynęła rzeka. Zabierz mnie ze sobą, prosiła cichutko. Weź mnie stąd i zaprowadź do miejsc, które wabią z oddali.

Prosiła dorosłych, by jej pozwolili opuścić Vargaby. Chciała poznać nowych ludzi, tak jej się wydawało. Chciała zobaczyć nowe okolice. Myślała, że za tym właśnie tęskni.

Teraz jednak rozumiała więcej.

Podczas ostatniego Bożego Narodzenia znalazła się w kościele w Alvdalen. Widziała tam młodych mężczyzn i chłopców w swoim wieku. Stali po drugiej stronie kościelnej nawy. Wtedy zrozumiała, czego tak rozpaczliwie pragnie jej skołatane serce.

Pojęła, że tęskni do innego człowieka, do kogoś bliskiego, kto stanowiłby dla niej oparcie. Do kogoś, kto zaspokoiłby jej potrzebę czułości i któremu ona mogłaby okazywać czułość. Kto wziąłby ją w ramiona i kto by ugasił trawiący jej ciało ogień, uwolnił ją od męki, która z roku na rok stawała się coraz bardziej nieznośna.

Niczym lunatyczka próbowała kilka razy opuścić Vargaby na własną rękę, chciała dojść do ludzi. Zawsze jednak zawracano ją z drogi i karano za niedopuszczalne pomysły.

Teraz już zrezygnowała.

Kajsa wiedziała, że nie jest w swojej tęsknocie osamotniona. Kjerstin z sąsiedniej zagrody na przykład. Najpiękniejsza i najłagodniejsza istota we wsi. Była kilka lat starsza niż Kajsa i często rano miewała czerwone, zapuchnięte oczy. Kjerstin jednak nigdy by się nie odważyła uciec z Vargaby. Takich rzeczy się po prostu nie robi, a poza tym świat jest bezlitosny, pełen niebezpieczeństw czyhających na młodą dziewczynę. Kjerstin bała się wszystkiego i przestrzegała niepisanych praw, jakie mieszkańcy Vargaby ustanowili w ciągu stuleci. Ani ona, ani Kajsa nie rozumiały, że było wśród tych praw wiele zasad niedorzecznych, bo przecież nie znały innego życia. Wierzyły więc, że każdego roku należy wrzucić po kawałku wszelkiego rodzaju jedzenia do leśnego jeziorka, by zapewnić dobre zbiory. Nikt już nie wiedział, dlaczego tak trzeba, po prostu robiono to i już. Albo każdego wieczoru, kiedy zamykano bydło na noc, trzeba było wypowiadać wiele dziwnych formułek i pluć na próg obory, by strachy albo jeszcze co gorszego nie dostało się do środka. Każda praca, jaką podejmowano, wymagała odrębnych rytuałów. Nowo narodzone dziecko trzeba było włożyć na chwilę do dziupli drzewa rosnącego koło źródła…

Tyle rzeczy należało wiedzieć, tylu zwyczajów przestrzegać, lecz dla dziewcząt były to sprawy naturalne. Sądziły, że wszędzie na świecie jest podobnie.

Świat zdawał się taki ogromny! Widać to było wyraźnie, kiedy się weszło na Wielką Górę. Jedno wzgórze za drugim majaczyło w oddali na tle sinoniebieskich lasów. A daleko, daleko na horyzoncie połyskiwało wielkie jezioro. Jezioro Orsa, tak je nazywano. Ale nikt z Vargaby nigdy tak daleko nie zaszedł.

Kajsa zastanawiała się często, czy tam, w tych dzikich borach, także żyją ludzie. Była w Alvdalen i mogła się przekonać, że tam mieszka ich wielu. Początkowo nie mogła w to uwierzyć, wtedy jednak była dzieckiem. I wtedy jej świat ograniczał się do lasów wokół Vargaby. Teraz wiedziała więcej. Więc może w tamtych odległych dolinach także znajdowały się osady? Choć dość trudno było w to uwierzyć. Aż tak dużo ludzi z pewnością na świecie nie ma!

Stary Ols Erik twierdził co prawda, że ludzie mieszkają jeszcze dalej, również w miejscach, których stąd nie widać. Ale to chyba tylko takie gadanie, bo w takim razie ci ludzie musieliby mieszkać na zewnątrz, poza granicami świata!

Kajsa drgnęła. Ktoś wołał jej imię. Ze złością!

Zerwała się i pobiegła w dół. To Britta, która mieszkała w domu pod lasem. Britta była dokładnie w jej wieku, no, może nawet trochę młodsza. Była jednak bardzo impulsywna i nieobliczalna. I silna. Nie taka jak Kajsa, co to marzy z otwartymi oczyma.

– Jak ty pilnujesz bydła, Kajsa? – krzyczała rozgniewana Britta. – Cielęta wróciły na podwórze!

Przestraszona Kajsa rozglądała się za zwierzętami. Kozy zniknęły, cielęta także. Tylko krowy pasły się spokojnie.

– Chodź tu zaraz! – wołała Britta. – Poszukamy kóz.

Kiedy chodziły po lesie, nawołując, Kajsa myślała o Britcie. Zastanawiała się, czy ona także tęskni. O, z pewnością! Kajsa nie raz dostrzegała niepokój w jej spojrzeniu. Britta jednak wiedziała, czego chce. Była o głowę wyższa od przyjaciółki, miała lśniące, ciemne włosy i niemal agresywne oczy. Przyjemnie było na nią patrzeć, bo poruszała się z wdziękiem i pewnością siebie, długonoga o szczupłej talii. Na twarzy jednak nie była taka ładna jak na przykład Kjerstin. Ale też z Kjerstin mało kto mógł się równać.

Kajsa miała włosy jasne, splecione w warkocze, oczy niebieskie i uśmiechała się nieśmiało. Mama powiedziała, że Kajsa jest śliczną małą dziewczynką. Ale matki pewnie zawsze tak mówią o swoich dzieciach.

Mama… Nie było już mamy. Taty też nie. Nie przeżyli zarazy i teraz Kajsa mieszkała u siostry mamy. Nie było jej tam źle, ale często tęskniła do rodziców i do własnego domu.

Britta szła szybkim, stanowczym krokiem, wciąż za-gniewana. Kajsa podążała za nią z poczuciem winy.

Obie dziewczyny były, rzecz jasna, spokrewnione ze sobą. Tak jak wszyscy w Vargaby. Ale Ers Nils pilnował porządku, jeśli chodzi o małżeństwa. Dobrze wiedział, kto z kim może się ożenić, jaki stopień pokrewieństwa ich łączy. Dawniej tak bardzo tego nie przestrzegano, ale rezultaty małżeństw pomiędzy zbyt bliskimi krewnymi były straszne. Dzięki temu Nilsowi uniknięto wielu nieszczęść. Tylko że Nils też nie przeżył zarazy. Zresztą dla trzech panien nie było w Vargaby chłopców, więc i tak pokrewieństwo straciło znaczenie.

Na myśl o tej sytuacji Kajsa doznawała bolesnego uczucia w sercu.

Ona sama znajdowała się jak gdyby pośrodku pomiędzy skrytą, zalęknioną Kjerstin, która apatycznie przyjmowała swój gorzki los, bo i tak nigdy nie odważyłaby się na żadne działanie, a obdarzoną siłą woli, energiczną Brittą. Kajsa była marzycielką. Żyła nadzieją, że kiedyś zdoła jakoś rozwiązać problem swojej samotności, lecz nie podejmowała prawie żadnych wysiłków, by do tego doprowadzić, jeśli nie liczyć dwóch prób ucieczki.

Na ulicy przed hotelem rozległy się jakieś hałasy i Andre wstał, żeby zobaczyć, o co chodzi. Rozsunął zasłony.

Na dworze zapadły już ciemności, zapalono uliczne latarnie.

Dwóch pijanych mężczyzn zataczało się na chodniku tuż pod jego oknem. Wykrzykiwali coś głośno, aż portier hotelowy wyszedł, żeby ich przepędzić. Wtedy na ulicy ukazała się młoda kobieta ubrana z krzykliwą elegancją i skierowała się ku pijanym, pochodzącym najwyraźniej z wyższych klas. Zachwyceni widokiem dziewczyny, ruszyli w jej stronę, chwiali się przy tym niebezpiecznie. W końcu jeden, chcąc złapać dziewczynę, stracił równowagę, a ponieważ ona uskoczyła w bok, upadł i wylądował z twarzą w rynsztoku. Kompan i dziewczyna wybuchnęli radosnym śmiechem. W końcu dziewczyna odeszła z tym mniej pijanym.

Andre nie mógł się pozbyć natrętnej myśli: Czy to przypadkiem nie jest Mali, córka Petry? Sprawiała jednak wrażenie zbyt doświadczonej, zbyt pewnej siebie. Trudno, Andre nie miał teraz czasu się nią zajmować.

Wrócił do łóżka i wkrótce znalazł się znowu w odległej przeszłości. W rozległych lasach koło Vargaby…

Britta szła bardzo szybko. Prychnęła na Kajsę, żeby jej nie deptała po piętach, ale gdzie indziej szukała zbłąkanych kóz. Wystarczy przecież, że będą się słyszały!

Położywszy uszy po sobie Kajsa powlokła się w inną stronę.

Dzień był ponury. Chmury wisiały tak nisko, że okrywały szczyty najwyższych sosen. Cały las zdawał się mokry, powietrze było zgniłe, a z niewidocznych czubków drzew krzyczały wrony, przenikliwie i ponuro.

Kajsa słyszała pełen irytacji głos Britty, wołającej kozy. Ona sama pokrzykiwała także, lecz bez większego przekonania. Chętnie użyłaby rogu, ale wtedy zleciałaby się cała wieś w przekonaniu, że napadł na nią jakiś dziki zwierz. To by się dobrze dla Kajsy nie skończyło!

Reniferowy mech uginał się pod jej stopami. Weszła do jaśniejszej części lasu, gdzie rosły piękne, wysokie sosny. Widoczność była tu znacznie lepsza, ale kóz nigdzie ani śladu. Zawróciła więc i ponownie weszła w mroczną gęstwinę.

Czy dziewczęta będą musiały czekać z zamążpójściem, dopóki mali chłopcy ze wsi nie dorosną? Było ich czterech, od sześciu do dziesięciu lat. Nie, Kajsa nie miała ochoty czekać na żadnego z nich. Jej przyjaciółki z pewnością także nie. Kiedy pomyślała o tych chudych małych chłopaczkach, mówiących cieniutkimi głosikami, bawiących się na wiejskiej drodze, myśl o czekaniu na nich wydała jej się przerażająca i zarazem śmieszna. Nie, nic takiego nie powinno jej nawet przychodzić do głowy!

Ale jaki one wszystkie trzy miały wybór? We wsi było jeszcze kilku starszych wdowców. Nikogo więcej.

Sytuacja była tak rozpaczliwa, że Kajsa mogłaby płakać w głos.

Las zdawał się dzisiaj jakiś dziwny. Jakby obcy. Kajsa znała, rzecz jasna, legendę a dziewicach z Vargaby, ale nikt z jej znajomych nigdy niczego nie widział. I nikt chyba już nie wierzył w stare opowieści, że obcy mogli zostać sprowadzeni na manowce przez zmarłe dawno temu dziewice. To przecież oczywiste wymysły, może rozpowiadane po to, żeby zepsuć opinię tej osadzie tak, by nikt nigdy nie chciał tu przyjechać? A to by była wielka szkoda…

Dziś jednak w lesie panował jakiś osobliwy nastrój. Nigdy czegoś podobnego nie doznawała, jakby niepokój, napięcie, oczekiwanie. Znad jeziorka niósł się ponury krzyk nura, ale do tego pasterze i pasterki z Vargaby byli przyzwyczajeni.

Przystanęła i nasłuchiwała. Z oddali dochodził głos Britty nieustannie przywołującej kozy, poza tym jednak panowała taka cisza, że słychać było szelest spadającej w dół sosnowej szyszki. Nagle ogarnął ją przejmujący smutek, który chyba nie pochodził od niej samej, lecz od tych istot, które żyły tu przed setkami lat. Jakby nadal znajdowały się w jej pobliżu, samotne, zrozpaczone, nieszczęśliwe.

Dziewice z Vargaby?

Nie, cóż za głupstwa! To nastrój tego dnia, ten ponury, pełen melancholii las i samotność tak wpływają na jej myśli.

Była jednak przyzwyczajona…

Rozległ się głośny krzyk Britty.

– Kajsa! – niosło się pośród mokrych koron drzew. – One są tutaj! Znalazłam kozy!

Niesamowity nastrój prysł. Z uczuciem ulgi Kajsa pobiegła w stronę, skąd dochodziło wołanie. W połowie drogi spotkała śliczną Kjerstin.

– Mama się o was niepokoi – powiedziała Kjerstin. – Britta wyszła z domu tak dawno temu.

– To moja wina – tłumaczyła Kajsa. – Nie dopilnowałam kóz i gdzieś mi zginęły.

– Cielęta też. Wróciły do domu.

– Wiem o tym – rzekła Kajsa z poczuciem winy. – Widziałaś krowy?

– Widziałam. Leżą na polanie. Ale nie powinny na tak długo zostawać same.

– Pójdziesz ich popilnować?

– Chętnie.

Kjerstin przystanęła.

– Wiesz, Kajsa, ja tego nie rozumiem. Takie mam jakieś dziwne wrażenie, jakby tu wszędzie w lesie znajdowali się ladzie. Albo…

Zawahała się, więc Kajsa dokończyła:

– Albo nie ludzie, prawda?

– No właśnie! Dokładnie to miałam na myśli. Boję się, Kajsa. Nie wiem, czy odważę się zostać sama z krowami.

– To idź do Britty zamiast mnie, a ja wrócę do krów. Britta jest tam na górze, dopiero co słyszałam jej wołanie. Myślę, że nie jest teraz do mnie specjalnie przyjaźnie usposobiona, więc chętnie się z tobą zamienię.

Kjerstin uśmiechnęła się, ale był to blady i niespokojny uśmiech. Potem się rozstały.

Kajsa przystanęła. Jeszcze raz doznała tego wrażenia, a było ono tak silne, że zakręciło jej się w głowie.

Co się dzisiaj dzieje z tym lasem? zastanawiała się przerażona. To dziwne napięcie, to trudne do określenia podniecenie, ta… złość?

Otrząsnęła się z nieprzyjemnych myśli i pobiegła zobaczyć, co się dzieje z krowami.

Jechali z Rot do Klitten, a potem mieli przed sobą już tylko lasy. Mijali oczywiście od czasu do czasu jakieś pastwiska, lecz były one puste, ani zwierząt, ani ludzi po niedawnej zarazie.

Najpierw podróżowali przez majestatyczne bory sosnowe. Widne, prześwietlone i jeszcze jaśniejsze od srebrzystobiałych porostów.

Ponieważ zarówno Diderik Swerd, jak i pan Natan uważali się za zbyt godnych, by proponować podwodę starej babie, to Havgrim wziął przewodniczkę na swego wierzchowca. Nieźle do siebie pasują, myślał Diderik, zarówno ze względu na niskie pochodzenie, jak też i na mizerny wygląd obojga.

Niezbyt wygodnie się jechało, mając przed sobą kościstą i powykrzywianą Barbro, lecz Havgrim jak zwykle nie skarżył się ani słowem.

Jechali na przedzie, bo przecież Barbro miała wskazywać drogę. Na razie nie mieli żadnych kłopotów. Z pewnością siebie prowadziła ich przez zdradliwe bagna i strome wzgórza, przez strumienie i gęste bory. Widywali rozległe mokradła, na których to tu, to tam rosły samotne, wysmagane wiatrem sosny, mijali skalne urwiska, gdzie zostały tylko ogołocone z gałęzi pnie drzew, jakie tam kiedyś rosły. Być może szalał tu kiedyś pożar albo susza panowała któregoś lata. Okazało się, że natura na północ od Osterdalelven jest bardzo zróżnicowana.

Koło południa, gdy byli już bliżej Harjedalen niż Alvdalen, trzej mężczyźni zauważyli, że stara robi się jakaś niespokojna. Znajdowali się teraz na polanie, w terenie pokrytym trudnym do przebycia mieszanym lasem, a światło tego dnia było jakieś mroczne, od ciemnych chmur czy też mgły, nie wiadomo jak to nazwać, wiszącej nisko nad ziemią, rozciągającej się nad mokradłami i przepływającej pomiędzy drzewami.

– Co to znaczy, kobieto? – warknął Diderik ostrzej niż zamierzał. – Zabłądziłaś?

– Niech Bóg broni – odparła Barbro dumnie. – Chodziłam tędy z bydełkiem niezliczoną ilość razy. Szlak prowadzi daleko od wsi, którą panowie chcieliby ominąć.

– My byśmy chcieli? – zapytał Diderik. – To nie my boimy się tej osady, to twój gospodarz nas tak uparcie straszył.

– I bardzo dobrze zrobił. Ja wiem o tych sprawach więcej niż on, chociaż te tam… dziewice mnie zawsze dawały spokój.

Pastor prychnął.

– No dobrze. W takim razie co cię niepokoi? – zapytał Diderik przewodniczkę.

– Prowadziłam panów właściwą drogą, jestem tego pewna. Nie mogło być inaczej, bo tu, w obrębie wielu mil, nie ma innych szlaków. Ale teraz nie poznaję okolicy. Ten wielki kamień, tam… Nie powinno go tu być. A ścieżka, którą od dawna jechaliśmy? Gdzie się podziała? Przecież tu teraz nie ma żadnej ścieżki!

– Jakieś pół godziny temu rozdzieliła się na dwoje – rzekł Havgrim.

Barbro popatrzyła na niego przestraszona.

– Rozdzieliła się na dwoje? Nie zauważyłam. To niemożliwe. Nie w tym miejscu, wiem to na pewno!

– Ale tak właśnie się stało – zapewniał Diderik. – A ty wybrałaś źle. Musimy zawrócić.

Barbro rozejrzała się dookoła.

– Myślę, ojcze Natanie, że powinien ojciec zacząć się teraz modlić za nas wszystkich – wymamrotała.

– Nie bądź przesądna, kobieto! Po prosto źle zapamiętałaś drogę, nic więcej. Zaczynasz się starzeć i pamięć cię zawodzi.

W oczach starej dostrzegali upór.

– Nikt nie ma takiej pamięci jak ja, moi panowie. A tu jest coś nie tak, jak powinno być.

– Nonsens – rzekł Diderik. – Wystarczy, że cofniemy się do miejsca, gdzie ścieżka się rozdzieliła…

– Cii… – przerwał mu pan Natan. – Co to było?

Zaczęli wszyscy nasłuchiwać. Szarobiała mgła krążyła nad ich głowami i przesłaniała wierzchołki drzew.

– To nur – powiedział Havgrim. – Jakiś wyjątkowo wielki nur.

Barbro, która siedziała tuż przy nim, słyszała jego głos, jakby się dobywał z głębokiej studni. Zwróciła uwagę, że posługuje się dialektem sztokholmskim.

– Nie – zaprotestował Diderik. – To człowiek. Głos człowieka wzywającego pomocy.

– Nury naprawdę często tak krzyczą – uspokoiła go Barbro. – To był ptak.

– Muszę przyznać, że do złudzenia przypomina głos człowieka – rzekł pastor z wahaniem.

Diderik był podniecony. Twarz okolona wypielęgnowaną blond brodą nabrała rumieńców.

– Czyż nie słyszycie? Wołająca wykrzykuje jakieś imię, ale nie mogę zrozumieć jakie. Chodźcie! Musimy się tam dostać!

– Konno tam nie dotrzemy – powiedział pastor tym swoim zawsze lekko zirytowanym tonem, jakby cierpiał na chroniczny nieżyt żołądka. – Tam jest tylko bagno. I nie dajmy się zwabić niedorzecznym przywidzeniom. Oczywiście, że to ptak.

Diderik Swerd już jednak zeskoczył z siodła.

– Konie zostawimy tutaj. Barbro ich popilnuje.

– Ja też zostaję – oświadczył Havgrim. – Nie możemy zostawić kobiety samej z końmi bez żadnej ochrony w takiej głuszy. Tu można by się spodziewać nawet niedźwiedzia.

– W porządku. W takim razie pójdziemy obaj z ojcem Natanem. Zresztą zaraz wrócimy.

Gdy odeszli, zapadła grobowa cisza. Żadne z dwojga pozostałych nie było akurat szczególnie rozmowne.

Na koniec Barbro oświadczyła:

– Nie czuję się dzisiaj za dobrze w lesie.

– Ja też nie – przyznał Havgrim. – Przytłacza mnie ta nieznośna cisza.

Barbro rozumiała, co chciał powiedzieć, bo przecież wciąż słyszeli oddalające się głosy ojca Natana i Diderika Swerda. I wielki nur raz po raz ponawiał swoje osobliwe, pełne skargi wołanie.

– Pojęcia nie mam, jak ktoś może to uznać za głos kobiety – powiedziała Barbro. – Bo przecież mówił ››ona‹‹, prawda?

– Ja też to słyszałem – potwierdził Havgrim krótko.

– A skąd to pochodzicie, mój panie? – zainteresowała się Barbro.

– Nie nazywaj mnie panem – uśmiechnął się cierpko. – A pochodzę z okolic Sztokholmu. Tyle tylko że już dawno stamtąd wyjechałem. Od tamtej pory zjechałem niemal cały świat.

Nie wyglądał na kogoś, kto zdołał objechać aż tak wiele, był na to zbyt młody.

– A dlaczego to jeździliście tyle?

– Szukałem. Na moim rodzie ciąży taki przymus. Nieugaszona potrzeba poszukiwania.

– To brzmi strasznie!

– Nie, źle się wyraziłem. To nie jest nieugaszona potrzeba. Kiedyś znajdziemy to, czego szukamy. Ja jestem to winien mojemu ojcu za wszystko, co dla mnie zrobił.

W tym miejscu, na marginesie, Benedikte postawiła znak zapytania. Andre rozpoznał kolor jej atramentu. Zastanawiał się, o co mogło jej chodzić.

Barbro skinęła głową, choć nie wiedziała, czego to Havgrim poszukuje. Może miał na myśli szczęście?

Rozejrzała się zmartwiona.

– Tyle czasu to zabiera. Miałam zamiar wrócić do domu przed zmierzchem.

– To daleko, zwłaszcza na piechotę.

– Przywykłam. Ale Ćmoka to bym spotkać nie chciała.

Havgrim uśmiechnął się pod nosem.

– Słyszałem, że byłaś przez rok w Gagnef Przejeżdżaliśmy tamtędy i też nam opowiadali o Ćmoku. Widzę, że poznałaś tamtejsze wierzenia.

Ćmok to istota czy może raczej symbol. Symbol ciemności i wszystkich nadprzyrodzonych istot, które wychodzą z ukrycia po zmroku. Ćmok nie ma konkretnej postaci. Każdy może go sobie wyobrażać zgodnie z własną fantazją.

Barbro cieszyła się, że spotkała kogoś, kto rozumie jej niepokój.

– Postaram się, żebyś w odpowiednim czasie zawróciła – obiecał.

Przewodniczka poczuła się bezpieczna.

– Posłuchajcie – rzekła. – Ptak ucichł.

– Nasi pewnie już tam doszli i stwierdzili, że to tylko nur.

– No to wkrótce wrócą do nas. Szczerze mówiąc, nie mamy czasu na takie wycieczki.

Havgrim rozejrzał się. Chmury zeszły jeszcze niżej, przesłoniły zbocza wzgórz, miał wrażenie, że oboje z Barbro stoją w wielkiej sali o jakby wełnistym, szarym suficie.

– Właściwie gdzie my jesteśmy?

– O, żebym to ja wiedziała! Nie znam tych okolic. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby…

Nie dokończyła zdania. Zresztą wcale nie musiała. Havgrim i tak wiedział, co chciała powiedzieć.

Dwaj mężczyźni przedzierali się przez gęsty las. Wszędzie wokół było mokro i nieprzyjemnie; marzyli, żeby ponownie znaleźć się na końskich grzbietach.

Nagle Diderik Swerd przystanął.

– Proszę posłuchać! Ona znowu krzyczy! Słyszy pan chyba, że ona woła jakieś imię?

Pastor był blady, miał bardzo niepewną minę. Skinął głową.

– Tak, słyszę. Jezu Chryste, uwolnij nas od tej zbłąkanej duszy!

Diderik Swerd nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Wsłuchiwał się jak zaczarowany w to niesamowite wołanie. Żałosny, ponury głos krzyczał coś, co brzmiało: ››Vret Joar! Vret Joooar!‹‹

– Nie! – wykrztusił przerażony. – To musi być halucynacja.

Pastor słyszał natomiast wyraźnie, że głos woła raz po raz: ››Panie Natan! Panie Nataaan!‹‹

Żaden jednak nie miał odwagi powiedzieć, co słyszy.

– Może nie powinniśmy tam chodzić? – zastanawiał się Diderik.

Pan Natan otrząsnął się z wrażenia.

– Nie powinniśmy się lękać wysłanników Szatana! Tę sprawę powinniśmy jak najszybciej wyjaśnić.

Stanowczym krokiem ruszył przed siebie i panu Diderikowi nie pozostawało nic więcej, jak pójść za nim. Nagle przystanęli. Wołania umilkły.

Byli przemoczeni aż do pasa, lecz po chwili ruszyli dalej. Przed nimi z mgły wyłaniał się powoli ponury widok. Pojedyncze, na wpół uschnięte drzewa otaczały leśne jeziorko, które leżało pośrodku lasu niczym szare, załzawione oko. Nieoczekiwanie zauważyli ścieżkę wiodącą do jeziora, można nawet powiedzieć, że było to coś więcej niż ścieżka, raczej droga, najwyraźniej rzadko uczęszczana, ale dość szeroka i widoczna.

Po tafli jeziora pływały trzy ptaki. Kiedy pod stopą pastora trzasnęła sucha gałąź, przestraszone, zniknęły pod wodą.

– O ile się znam na ornitologii, to są to wielkie nury – mruknął Diderik. – Mimo wszystko popełniliśmy błąd!

– Chyba tak!

Każdy z nich czuł zimny dreszcz strachu pełzający po plecach, lecz nie chciał pokazać towarzyszowi, co myśli. A myśleli obaj, że miejsce jest okropne i niesamowite w jakiś trudny do określenia sposób. Nie tylko odludzie i ponura przyroda powodowała to wrażenie. Było tu coś, czego nie umieli zdefiniować, co jednak wyczuwali każdym nerwem, każdą komórką ciała. Zdawało im się, że gdyby się odwrócili, mogliby napotkać zimne, upiorne spojrzenie oczu, które nie istnieją, zobaczyliby tę, czy tych, którzy wołali! Nie odzywali się jednak ani słowem, szli po prostu ze wzrokiem utkwionym przed siebie i zastanawiali się, czy zdołają się stąd wydostać. Najchętniej zasłoniliby uszy dłońmi, zacisnęli powieki i na oślep biegli do koni, jeśli taki szaleńczy bieg w ogóle byłby możliwy.

– Co to jest tam dalej? – zapytał pastor.

– Nie mamy czasu, żeby to badać, musimy wracać jak najszybciej – odparł pan Diderik.

Pan Natan nie miał jednak dość odwagi, by właśnie teraz zawrócić, bo odnosił wrażenie, że oni są za nim i zmuszają go, by szedł naprzód. Chciał zyskać na czasie, zebrać siły.

– Muszę zobaczyć – powiedział krótko.

Poszli obaj. Zobaczyli bezkształtny, porośnięty mchem stos czegoś, co raczej nie należało do natury. Cokolwiek to było, musiało zostać stworzone przez człowieka.

Pan Natan pochylił się nad wzgórkiem. Wypielęgnowanymi rękami człowieka z lepszych sfer grzebał ostrożnie w ziemi.

Diderik Swerd przyglądał mu się z irytacją. Nagle gwałtownym ruchem wyrwał wielki pęk trawy i mchu.

Las trwał teraz w ciszy. Żadnego znaku, że mogą się tu gdzieś czaić niewidzialne istoty. Las zdawał się wstrzymywać dech.

W miejscu, z którego pan Diderik zerwał darń, ukazało się jakieś rzeźbione drewno, sczerniałe od ognia, ale bardzo dobrze zachowane w bagiennym podłożu. Diderik zerwał jeszcze jeden kawałek darni.

– W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! – wykrztusił pastor. – To przecież posążek bożka! Porąbany i w kawałkach, ale najprawdziwszy. To jakiś pogański ołtarz!

– A więc legenda mówi prawdę – szepnął Diderik. Teraz on zbladł z wrażenia. – W każdym razie jeśli chodzi o historyczne fakty. Opowieści o duchach pojawiły się później i nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.

Widok pogańskiego bożka przywrócił im zdolność trzeźwego myślenia. Widzieli, oczywiście, że posążek przedstawia Freya. Niezdarnie wyrzeźbione rysy twarzy nic nie mówiły, nie miały zresztą żadnego znaczenia, poza tym tak były nadgryzione zębem czasu, że mogłyby przedstawiać wszystko jedno kogo, ale wśród resztek i części, które leżały przed nimi w jasnym świetle dnia, znajdował się też członek, który nie mógł należeć do żadnego innego boga, jedynie do boga płodności. Z grymasem niechęci pan Natan odwrócił głowę.

Diderik Swerd nie był aż tak wrażliwy. Chichotał obleśnie, wziął osławiony członek bożka do ręki i oglądał go dokładnie.

– To dopiero posag! – mruczał pod nosem.

Pan Natan zwrócił się do niego gwałtownie:

– Proszę tego nie dotykać! Lepi się do tego wszelkie najgorsze paskudztwo. To jest przeklęte, czy pan nie rozumie?

Diderik natychmiast odrzucił od siebie kawałek drewna, jakby się oparzył. Ruszyli z powrotem tą samą drogą, którą przyszli. Żaden nie pojmował, jak to się stało, że aż tak ulegli niesamowitemu nastrojowi tego miejsca.

Milczenie przerwał Natan.

– Powinienem był odmówić modlitwy i pobłogosławić miejsce, resztki przeklętego ołtarza i to, co kiedyś było samym jądrem pogaństwa. Ale jest tak, jak pan mówi, panie Diderik: nie mamy czasu do stracenia! Musimy jechać dalej, bo niedługo się ściemni!

Diderik zgadzał się z nim z całego serca.

– I ta nieszczęsna kobieta powinna jeszcze dzisiaj wrócić do domu.

– Oczywiście!

Brodzili przez bagno po kolana w wodzie. Szli w milczeniu, żaden nie chciał głośno wypowiedzieć tego, o czym obaj myśleli, podejrzenia, a szczerze mówiąc pewności, w jakim to mianowicie miejscu się znaleźli.

Starannie unikali patrzenia na siebie nawzajem. Nie chcieli ujawniać niepokoju, który obu dręczył. Chcieli się od niego uwolnić.

Andre odetchnął głęboko. Uświadomił sobie teraz, że od bardzo dawna wstrzymuje oddech. Zapomniał właściwie, po co czyta tę opowieść, zastanawiał się tylko, czy podróżni dotarli nad jeziorko w Vargaby.

Tak, to było to jeziorko! Kiedy stwierdził, że rozumował właściwie, odczuł zadowolenie.

Całe Trondheim pogrążone było w nocnej ciszy. Andre rozebrał się i położył do łóżka, nie mógł przecież całą noc tak leżeć w ubraniu na pościeli.

Spojrzał na zegarek. Ponieważ odczytywanie rękopisu zajmowało dużo czasu, zeszło mu na tym wiele godzin. Ale nie chciał jeszcze się poddać, chciał się przekonać, dlaczego Vanja i Benedikte tak bardzo chciały, żeby przeczytał ten manuskrypt.

Coś musi się za tym kryć. Andre po prostu płonął z ciekawości.

Загрузка...