ROZDZIAŁ XI

Zapach tamtej krwi.

Zapach tej samej krwi. Ten ram ród.

Czekanie. Czekanie, sowicie wynagrodzone. Ów znienawidzony, tak długo wyczekiwany zapach właśnie tej krwi!

Rok za rokiem. Cierpliwie. Pewność, że któregoś dnia to się musi zdarzyć. I oto czas się dopełnił.

Zapach. Zapach tej samej krwi.

Wszystkich troje przeniknął zimny dreszcz. I nie miało to nic wspólnego z gwałtownymi porywami wiatru.

Andre rozejrzał się wokół. Patrzył na falujący, przyginany do ziemi las, słuchał, jak wicher zawodzi swoją żałosną, głuchą pieśń. Patrzył na niebo, które przywdziało wieczorną szatę w mrocznych barwach, i na ziemię pod nim, opustoszałą i wymarłą, i zdjął go strach przed nadchodzącą ciemnością. Patrzył na nieskończoną miękkość tego, co kiedyś było kwitnącą łąką.

Poczuł skurcz w sercu i głęboki smutek na myśl o tych, którzy tu kiedyś żyli, a którzy teraz są już tylko niejasnymi cieniami we wspomnieniach zaledwie garstki ludzi.

– Bardzo tu ładnie – powiedział. – Dokładnie tak, jak Kajsa opowiadała kiedyś Havgrimowi. Myślę, Mali, że masz rację. To jest Vargaby! To nie może być nic innego.

– Ale jakim sposobem, do cholery, się tu znaleźliśmy?

– Czy mogłabyś być taka dobra i nie przeklinać akurat tutaj? – zapytała Nette, wbrew swojej woli wzruszona.

– „Akurat tutaj” nikt chyba nie został pochowany – zaprotestowała Mali buntowniczo.

– Nikt, oprócz życia i marzeń wielu pokoleń ludzi – powiedział Andre. – I oprócz jednego księdza, który spłonął żywcem.

– Tak, to prawda. On tu został. Uff, całe to miejsce jest dla mnie okropne, żeby nie wiem jak było ładne.

– To zmierzch tworzy tę atmosferę – próbowała wyjaśnić Nette.

Zapach krwi. Tej przeklętej krwi.

Długie czekanie.

Bardzo długie.

Koniec czekania.

– Co teraz zrobimy? – zapytała Mali.

– Jak najszybciej wrócimy do domu – odparł Andre. – Do Alvdalen. Tylko gdzie ono leży? Jak doszliśmy tutaj?

Nette wyglądała na zmartwioną.

– Ja nie jestem przesądna, ale wiecie, teraz mam wrażenie, że to wszystko było celowe. Że nasze kroki kierowały się tu jakby same z siebie.

– Albo że kierowała nimi czyjaś wola. Ścieżka, która wiedzie na bezdroża… – mruknął Andre.

– Głupie gadanie! – zaprotestowała Mali. – To przecież dziewice z Vargaby wabiły ludzi na bezdroża. A one spoczęły w spokoju. Zemściły się.

– Tak, oczywiście – wycofała się Nette. – To po prostu przypadek, że się tutaj znaleźliśmy. Chodźmy stąd jak najszybciej. Już się prawie ściemniło!

Wszyscy podzielali jej zdanie. Przez chwilę dyskutowali, w którą stronę powinni się udać, a potem szybko pobiegli w dół, ku południowi, a tym samym ku Alvdalen. Mrok gęstniał i wiatr zawodził w koronach drzew tak głośno, że ledwie słyszeli nawzajem swoje głosy.

Kiedy znaleźli się w gęstym lesie, zwolnili tempo.

– Tutaj jest już całkiem ciemno.

– I las taki nieprzebyty.

– A ziemia błotnista!

– Tędy wiodła kiedyś ścieżka – powiedział Andre. – Wydeptana w czarnej bagiennej ziemi, w cieniu drzew. O, do diabła! Tu nic nie widać!

– Stop! – zawołała Nette i zatrzymała się. – Teren jest taki błotnisty, że… Jeśli nie będziemy uważać, wejdziemy wprost do jakiegoś trzęsawiska.

– To nie trzęsawisko – zaprotestował Andre grobowym głosem. – To niemal całkiem zarośnięte jeziorko!

– Jezu – szepnęła Mali. – Tamto jeziorko.

– Ale wielkie nury zniknęły – powiedziała Nette stłumionym głosem. – Patrzcie tam, tam jest ten wzgórek, o którym mowa w manuskrypcie! To musi być…

– Posążek bożka – dokończyła Mali. – Posążek Freya. Mam ochotę na niego popatrzeć. Chcę zobaczyć, czy naprawdę jest taki…

– Nie, nie idź tam – prosił Andre.

Mali odwróciła się do niego.

– A co, jesteś przesądny?

– Oczywiście, że nie! Ale nie mamy czasu.

– Przecież i tak musimy tamtędy przejść. Chodźcie!

Nette stała bez ruchu, wstrzymując oddech.

– Zaczekaj, Mali, zdawało mi się…

Mali obejrzała się przez ramię.

– Co ci się zdawało?

– Chodźmy stąd – mruknęła Nette.

– Nie. Co ci się zdawało?

– Ja… widziałam coś w wodzie.

– W wodzie? Jeziorko jest przecież prawie kompletnie zarośnięte. Została tylko niewielka kałuża pośrodku.

– Czarna, śmierdząca kałuża – dodał Andre. – Co tam zobaczyłaś, Nette?

– Nic. Coś się tam poruszyło, tak mi się przynajmniej zdawało. Pod liśćmi wodnych lilii.

– Nie podchodźcie za blisko brzegu! – ostrzegał Andre. – Zobaczyłaś pewnie jakąś żabę – dodał.

– To nie żaba – burknęła Nette ze złością. I zaraz potem krzyknęła przerażona: – Mali!

Andre krzyczał razem z nią:

– Uważaj, Mali! Wracaj!

Dziewczyna doszła do wzgórka, który od początku ją interesował, i stała teraz pomiędzy nim a jeziorkiem. Odwróciła się i napotkała ich przerażone spojrzenia, a potem spojrzała na jeziorko i wrzasnęła przejmująco.

W wodzie coś było.

Coś się poruszało w czarnej głębinie pomiędzy splątanymi łodygami wodnych lilii, coś, co próbowało wydostać się na powierzchnię wody i wyraźnie kierowało się właśnie w stronę Mali.

Andre odrzucił niewielką torbę, którą niósł na ramieniu, i skoczył ku wodzie, żeby odepchnąć Mali od brzegu. Dziewczyna skuliła się, chciała wycofać, ale była jak sparaliżowana ze strachu i zdumienia; nie mogła się ruszyć. Nette oszołomiona wpatrywała się w to coś, co wyłaziło z wody, oślizgłe, zielonobrunatne, budzące grozę.

Wstrętna łapa, na wpół przegniła, wyciągała się do Mali, do jej nóg i nagle, zanim ktokolwiek zdążył zareagować, błyskawicznym ruchem zacisnęła się na kostce dziewczyny i poczęła ciągnąć ją w dół.

Mali upadła na plecy i powoli się ześlizgiwała, wkrótce byłaby się znalazła w wodzie, gdyby Andre nie zdążył w ostatniej sekundzie złapać jej ręki. Potwór z jeziora był taki silny, że pociągnął za sobą również Andre, który jednak zdołał uchwycić się jakiegoś młodego drzewka i skutecznie stawiał opór.

Mali wrzeszczała jak szalona; wodny potwór, który znowu wychynął ponad powierzchnię błotnistej wody, ryczał upiornie i próbował złapać dziewczynę za drugą nogę.

Nette stała jak porażona, wpatrywała się w potwora, który teraz wydobył się ponad błotnistą maź aż do pasa. Kiedyś był to z pewnością mężczyzna o długich blond włosach, które dziś zwisały w mokrych, pozlepianych kosmykach nad budzącą obrzydzenie twarzą o zamazanych rysach, z wyraźnymi śladami rozkładu. Wodniste oczy wlepiały się z nienawiścią w Mali, która uświadamiała sobie, jak niewielkie ma możliwości ratunku. Wątły pień już długo nie utrzyma jej i Andre, drzewko pochyliło się nisko nad jeziorkiem i wyglądało na to, że Andre lada moment straci oparcie. A wtedy Mali będzie zgubiona i Andre prawdopodobnie też.

– Nette! – wrzasnął Andre z całych sił, by przekrzyczeć ryki upiora i rozpaczliwe wołanie Mali. – W mojej torbie Nette! Tam jest alrauna! Unieś ją nad upiorem! Szybko!

Nette zdołała jakoś odwinąć amulet, choć ręce dygotały jej jak w febrze. Krzyki tamtych brzmiały ogłuszająco, upiór miał niebywale silny głos, jego ryk niósł się po lesie z siłą gromu. Pospiesznie wydobyła dziwny korzeń.

– Co mam z tym robić? Co mam powiedzieć? – wołała do Andre. – Czy to bożek Frey, tam w wodzie?

– Nie, nie, musisz tylko…

– Czy to Vret Joar? Powinnam znać jego imię.

– Nie, to Diderik Swerd. On chce złapać… O mój Boże, dłużej nie utrzymam drzewka! On chce złapać kogoś z rodu Havgrima. Podnieś alraunę i zaklinaj go, bo wrócił do świata zmarłych, zresztą mów, co chcesz! Tylko spiesz się!

Nette próbowała się opanować. Las wokół trwał jak wymarły. O Boże, myślała, to nie może dziać się naprawdę. Ja śnię. Wystarczy, że się przewrócę na drugi bok, a zły sen…

Przenikliwe, rozdzierające serce krzyki Mali przywróciły ją do rzeczywistości. Ów niepojęty potwór pełzł po błotnistym brzegu, coraz bliżej nieszczęsnej dziewczyny. Mali kurczowo, obiema rękami, ściskała rękę Andre, ale druga jego ręka… druga ręka coraz wyraźniej zsuwała się ze słabiutkiego pnia drzewa.

Nette głęboko wciągała powietrze, by nie stracić przytomności; po chwili uniosła alraunę nad wstrętną zjawą, która, wijąc się, próbowała wyjść z wypełniającego jeziorko błocka. Drżącymi rękami unosiła przypominający ludzką postać korzeń nad piekielną zjawą i modliła się do swojego Boga, do Jezusa Chrystusa, jedynej świętej mocy, jaką znała.

Zdawało się przez chwilę, że siły potwora słabną, lecz tylko odrobinę. Mali zdążyła jednak uchwycić mocniej rękę Andre, a on sam też podciągnął się wyżej i pewniej objął pień drzewka. Jakie to było drzewo, o sękatym, choć giętkim pniu, Nette nie umiałaby powiedzieć. Zresztą co to miało za znaczenie, po prostu jakieś drzewo rosnące w pobliżu wody, może olcha, może jaki inny gatunek, to naprawdę całkiem obojętne; ważny był jedynie fakt, że stanowiło ostatnią szansę ratunku i dla Mali, i dla Andre. Bo to przecież oczywiste, że Andre dziewczyny nie opuści w takiej sytuacji. Gdyby się to okazało niezbędne, pójdzie z nią pod wodę i tam będzie próbował ją ratować.

Nette oblewał zimny pot. Słyszała, jak serce jej wali, pochyliła się nad gotowym do skoku potworem w sadzawce i z alrauną wyciągniętą najdalej jak mogła odmawiała Ojcze nasz.

To wyraźnie powstrzymywało zjawę, lecz jej nie wypłoszyło.

I wtedy zrozpaczony Andre zawołał:

– Alrauno, ty, która towarzyszyłaś nam przez tyle stuleci… Ty wiesz, że ani ja, ani Mali nie należymy do wybranych, ale błagam cię, pomóż nam! Zrób, co możesz!

Nette uważała, że to dziwne przemawiać do martwego przedmiotu, ale była tak wstrząśnięta tym, co się działo wokół niej, że gotowa była zaakceptować wszystko.

– Och, żebym tak umiał zaklinać! – żałował Andre.

Nette też tego nie umiała. Nie umiała w ogóle nic, była osobą postronną. Jedyne, co mogła zrobić, to trzymać w górze ów niezwykły korzeń i modlić się.

Alrauna powstrzymała upiora, ale nic więcej. Jego potworne, trudne do zniesienia ryki grzmiały w lesie. Było jasne, że nie są w stanie na dłużej nad nim zapanować. Bo przecież Nette nie może stać przez całą wieczność z uniesioną do góry alrauną.

Andre spróbował ponownie:

– Alrauno! Nasi przodkowie nie mogą nas usłyszeć, bo nie należymy do wybranych ani do obciążonych. Lecz Mali pochodzi z Ludzi Lodu i ja dopiero co ją odnalazłem; nie daj jej zginąć w łapach jakiegoś nędznego upiora! Bądź miłosierna! Wstaw się za nią, wstaw się za nami u naszych przodków!

Nette była tak zdumiona jego niezwykłymi słowami, że zaczęła mu się przyglądać i na moment jej koncentracja zelżała. Oślizgły potwór, który kiedyś był człowiekiem; wykorzystał moment nieuwagi Andre i Nette i znowu zaczął wyłazić na brzeg. Mali zawyła z przerażenia.

Wtedy oczy Nette rozszerzyły się jeszcze bardziej. Wciąż stała wyciągając alraunę ponad wodą, ale gdy na moment odwróciła wzrok od potwora, zobaczyła, że na brzegu jeziorka, najzupełniej z niczego, wyłoniły się trzy postacie.

Stały w wieczornym mroku, trzy dziwaczne postacie z pradawnych czasów. Nette widziała ogromnego mężczyznę o wyraźnie mongolskich rysach, obok niego zaś drobną kobietę, cudownie piękną, o rysach i nordyckich, i mongolskich. Widziała, że mężczyzna uniósł ręce i wnętrze dłoni skierował ku jezioru, gdzie potwór wciąż usiłował wyleźć na brzeg. Rozbrzmiały dziwne, śpiewne słowa, gdy ów mężczyzna o orientalnym wyglądzie zaczął wypowiadać zaklęcia. I Nette natychmiast pojęła, co on czyni.

Ostatnia wyłoniła się z nicości młoda kobieta, czarodziejsko piękna, z jakimś diabelskim błyskiem w oczach. Podeszła do brzegu, do upiora, i z szyderczym śmiechem trąciła go nogą.

– Posłuchaj no, ty nędzny, oślizgły głupku, strzeż się słów Mara, bo mają one siłę unicestwiającą. Powinieneś był nigdy nie wychylać łba z tej swojej śmierdzącej kałuży!

Budzący grozę potwór, który nadal ściskał nogę Mali, patrzył na kobietę z głupkowatym wyrazem na obrzydliwej, obgniłej twarzy. Chcąc nie chcąc puścił zdobycz i zaczął się zsuwać do zielonkawej, śmierdzącej wody.

– O nie, nie! – zawołała kobieta. – Poczekaj, poczekaj, nie wymigasz się tak łatwo!

Uczyniła lekki ruch ręką i potwór zatrzymał się w pół drogi. Mali już dawno odskoczyła jak najdalej, Andre siedział przy niej w kucki i podtrzymując ją, patrzył bez słowa na to, co działo się nad wodą. Nette opuściła rękę z alrauną, podświadomie cofnęła się parę kroków w tył, ale nie była w stanie oderwać oczu od widowiska na brzegu.

Zaklinający mężczyzna zszedł niżej nad wodę. Mówił coraz głośniej, w końcu jego głos grzmiał ponad lasem, a troje śmiertelników widziało, jak skóra, włosy i ciało upiora zaczynają znikać, odsłaniając białe kości, aż w końcu został już tylko sam szkielet. Wtedy niższa z kobiet wylała z niedużej butelki kilka kropel jakiegoś płynu na kości, po czym rozpłynęły się one w nicość.

Kobieta o szelmowskim uśmiechu zwróciła się do trojga śmiertelników:

– Nadszedł kres wendety, dobiegła końca. Teraz nie ma już nikogo z jego rodu, możesz czuć się bezpieczna, Mali.

Kobieta z butelką podeszła tymczasem do brzegu i wylała kilka kropel płynu na gęste, śmierdzące błoto. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki jeziorko wypełniło się krystalicznie czystą wodą, rośliny zostały oczyszczone ze szlamu, a z brzegu zginęły wszystkie chwasty i trujące zielsko, które obrastało dotychczas jezioro złych upiorów.

Teraz stało się ono znowu czystym, połyskliwym oczkiem w lesie.

Nette oddychała z drżeniem, uświadomiła sobie, że od bardzo dawna wstrzymywała oddech.

Przybysze z zaświatów nie zbliżali się do śmiertelników, ale młoda wesoła kobieta powiedziała:

– Witaj wśród Ludzi Lodu, Mali! – Pokazała ręką na swoich towarzyszy i dodała: – Spójrz, to są twoi najbliżsi krewni pośród grupy przodków opiekujących się rodziną na ziemi. To Shira i Mar z dalekiego Taran-gai. Nikt z rodu nie jest im bliższy niż ty. Ja sama, jak się pewnie domyśliliście, jestem Sol szalona. Zawsze chcę być tam, gdzie można trochę podrażnić jakieś małe obrzydlistwa, jak ten tutaj.

Mali i Andre podnieśli się z ziemi. Bardzo uprzejmie pozdrawiali swoich przodków.

– Ale jest chyba ktoś, kto jest jeszcze bliższy Mali niż Mar i Shira – powiedział Andre. – Mam na myśli Tulę. Ona nie chciała z wami przyjść?

Tamci spoważnieli i posmutnieli.

– Tuli nie ma z nami w grupie Tengela Dobrego – wyjaśniła Sol.

– Ja myślałem, że Tula była bardzo dobra?

– Była. Ale potem poszła własną drogą. Nie znamy jej losów.

– Tak, oczywiście, Tulę zabrały demony – mruknął Andre. – Tula poszła przecież na spotkanie demonów do Grastensholm i zniknęła bez śladu razem z nimi.

– No, ale teraz pewnie chcielibyście się stąd wydostać? – zapytała Sol.

– I to jak najszybciej – odparł Andre. – Tylko że my niezupełnie wiemy, jak się tu znaleźliśmy.

Sol uśmiechnęła się tajemniczo.

– Myślę, że możecie liczyć na przewodnika.

Zwrócili głowy w stronę, w którą patrzyła Sol, i zobaczyli, że brzegiem jeziora idzie ku nim jakiś mężczyzna.

Andre rozjaśnił się w promiennym uśmiechu.

– Imre! – zawołał radośnie. – Jak dawno cię nie widziałem!

Jasnowłosy, niezwykle urodziwy młodzieniec uśmiechnął się także. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu Andre i jego towarzyszki stwierdzili, że trzy duchy witają Imrego z najwyższym szacunkiem. Sol skłoniła się głęboko, a dwoje pozostałych najpierw skierowało palce do czoła, a potem ku ziemi, co było wyrazem głębokiego respektu.

Imre szczególnie uroczyście powitał Shirę, która najwyraźniej była mu równa rangą. Potem zwrócił się do Nette.

Jego łagodny głos był dla niej niczym balsam:

– Dziękuję ci za nieocenioną pomoc! Nigdy ci tego nie zapomnimy. Ale teraz ruszajmy. Idźcie za mną, bo noc zapada!

Andre odwrócił się, by podziękować i pożegnać duchy, ale ich już nie było, rozpłynęły się w powietrzu. Oszołomieni ludzie pozbierali swoje porozrzucane dokoła rzeczy, Andre pogładził w podzięce alraunę i zapakował ją ostrożnie do torby, po czym wszyscy troje ruszyli za Imrem, który był już daleko przed nimi na ścieżce.

Było tak, jak Imre mówił: Noc już zapadła. Choć jednak szedł pospiesznie, nawet na moment nie tracili go z oczu, bo cała jego postać jaśniała delikatnym, ciepłym blaskiem.

Zapomnieli o wszystkich swoich udrękach, pęcherzach, bolących mięśniach i przerażeniu, po prostu szli nie ociągając się za przewodnikiem. Szybko i w milczeniu odnajdywali drogę przez wysokie piaszczyste wzgórki, leśne pogorzeliska i błotniste doliny.

Nagle Andre przystanął.

– Nie widzę go – szepnął spłoszony.

– Ja też nie, ale to chyba nie szkodzi – powiedziała Mali. – Bo spójrz tam! Co widzisz na tle nocnego nieba?

– Samochód! – zawołali Nette i Andre jednocześnie i ostatni kawałek drogi dzielący ich od auta przebyli biegiem.

– O, mój kochany samochodziku! – cieszył się Andre – Nigdy nie byłeś mi tak drogi jak dziś.

– Ale nie podziękowaliśmy naszemu fantastycznemu przewodnikowi – zmartwiła się Nette.

– Nigdy nie pytamy, kiedy Imre przyjdzie ani kiedy nas opuści – wyjaśnił Andre. – On wie, że jesteśmy mu wdzięczni.

Nette popadła w zadumę. „Nigdy ci tego nie zapomnimy”, powiedział jej Imre. „Dziękuję ci za nieocenioną pomoc. Nigdy ci tego nie zapomnimy!”

– Wskakujcie, dziewczyny! Wracamy do ludzi!

W samochodzie siedzieli milczący, każde po swojemu próbowało zrozumieć, co się stało; reflektory skąpym światłem ledwie rozjaśniały wyboistą drogę przed nimi. Co z tego, że trzęsło i rzucało okropnie? Cóż znaczą takie drobiazgi w porównaniu z okropnymi doświadczeniami, jakie dopiero co były ich udziałem!

– I pomyśleć, że ja należę do Ludzi Lodu – westchnęła Mali na koniec. – Oczywiście wierzyłam we wszystko, co o nich opowiadałeś, Andre, ale nie myślałam, że są tacy… tacy specjalni!

– Ja sam jestem wstrząśnięty – przyznał Andre. – Wiecie, zwyczajni członkowie Ludzi Lodu, tacy jak ja i ty, Mali, właściwie nie miewają kontaktów z przodkami. O ile wiem, dotychczas zdarzyło się to zaledwie kilkakrotnie. A jeszcze rzadziej bywa, że ktoś postronny może ich zobaczyć. Ale ty, Nette, widziałaś ich, prawda?

– Oczywiście, że widziałam – powiedziała stanowczo blada jak ściana. – Są bardzo piękni. I niezwykli.

– O, tak! Ale nigdy bym się nie spodziewał, że ich spotkam. Trzeba powiedzieć, że przyszli w odpowiednim momencie!

– Co prawda, to prawda – westchnęła Mali.

Nagle ta pyskata dziewczyna wybuchnęła głośnym płaczem. Nette, która od dawna czuła bolesny ucisk w gardle, natychmiast poszła w jej ślady.

Andre zatrzymał samochód.

– No już, już dobrze, moje drogie. Rozumiem was bardzo dobrze. Sam miałbym ochotę się rozpłakać. Tego naprawdę było trochę za wiele.

– Tak – szlochała Mali. – Kiedy się to wszystko działo, nie mogłam myśleć o niczym, tylko się bałam. Ale teraz…

– No właśnie. Reakcja. Ona zawsze nadchodzi, to pewne jak amen w pacierzu. Spójrzcie na moje dłonie.

W nocnym mroku wyciągnął przed siebie ręce. Dygotały jak w febrze.

Nette wytarła nos i powiedziała stłumionym głosem:

– To było po prostu niewiarygodne! Takie niewiarygodne, że ja… Nie wierzę, że to widziałam. Ja śniłam, powiedzcie, że tylko śniłam!

– W takim razie wszyscy śniliśmy ten sam sen – chlipnęła Mali. – I ja nawet nie miałam czasu wam podziękować. Dziękuję wam z całego serca! Obojgu!

– I wszystkim czworgu waszym przodkom – dodała Nette.

– Imre nie jest jednym z przodków – wyjaśnił Andre. – On żyje współcześnie. Teraz!

– Tak? No to skąd on przyszedł? I ten… blask!

– Imre pochodzi z rodu czarnego anioła.

– Taki jasny blondyn?

– Kolor włosów nie ma tu nic do rzeczy. I nikt nie pyta Imrego dlaczego ani skąd, ani dokąd. Czarne anioły są najpotężniejszymi sojusznikami Ludzi Lodu. Imre pochodzi z rodu zapoczątkowanego związkiem samego Lucyfera z pewną ziemianką, Sagą z Ludzi Lodu. Ale wiemy bardzo niewiele o tych jasnych aniołach, które zostały strącone do otchłani.

Andre pożyczył Mali chusteczkę do nosa. Po chwili samochód ruszył w dalszą drogę.

– Zauważyłam, że duchy odnosiły się do niego z wielkim szacunkiem – powiedziała Mali.

– Ja też – potwierdziła Nette. – On natomiast szczególnie uprzejmie powitał tą drobną egzotyczną kobietę.

– Shirę, tak – zgodził się Andre. – Jej pozycja jest wyjątkowa. Shira jest największym wrogiem Tengela Złego, jeśli dobrze rozumiem.

Mali zamyśliła się.

– Wygląda na ta, że ten Tengel Zły jest dosyć osamotniony – powiedziała po chwili.

– On? Nie! – zaprotestował Andre. – On może zmobilizować niezliczone złe moce! I nic nie wiemy o tym, co dzieje się ze złymi dotkniętymi dziedzictwem Ludzi Lodu po śmierci. Mogą spoczywać w swoich grobach jak inni zmarli, ale mogą też gromadzić się przy Tengelu Złym i czekać, aż będzie ich potrzebował.

– Wydawało mi się, że mówiłeś, iż złe moce odcięły się od niego?

– One się go boją, a to coś całkiem innego. Ponieważ on reprezentuje samo zło, zło jako pierwotną siłę. On napił się ze źródła zła, z ciemnego źródła, i przez to stał się najsilniejszym i najpotężniejszym ze wszystkich złych potęg. To, że złe moce trzymają się na dystans od niego, nie oznacza wcale, że nie posłuchają, kiedy je wezwie.

– Demony Nocy także? – zapytała Mali.

– Nie, one nie. Imre opowiadał nam, że dzięki Vanji, Tamlinowi i dwóm czarnym aniołom Demony Nocy wyrwały się spod władzy Tengela. Znajdują się teraz pod ochroną Lucyfera i Tengel nie może im nic zrobić.

– A Demony Wichru?

– One nienawidzą Tengela, ale nie wiemy, jak dalece są w stanie stawiać opór naszemu złemu przodkowi, gdyby się obudził.

Nette zaśmiała się nerwowo.

– Najgorsze jest to, że ja wierzę we wszystko, co mówisz. I że dałabym wiele za to, by być jedną z Ludzi Lodu.

– Mogłabyś wyjść za mąż za kogoś z naszej rodziny – uśmiechnął się Andre dobrodusznie. – Tyle tylko że na razie nie ma nikogo do wzięcia.

Owszem, ty jesteś, pomyślała. Tylko że ty mnie nie bierzesz pod uwagę jako ewentualnej kandydatki. I właściwie dlaczego miałbyś to robić?

Popatrzyła na nocne niebo, które daleko na wschodzie zaczęło przybierać złocistopomarańczową barwę; linia horyzontu stała się wyraźnie widoczna. Silny wiatr wciąż szarpał korony drzew.

Było zimno i nieprzyjemnie.

– Chyba dzisiaj wrócę do moich biurowych obowiązków – mruknęła przygnębiona.

Загрузка...