ROZDZIAŁ XIII

Zakłopotani stali w hallu, nie mogąc się na nic zdecydować.

– Idziemy na górę, wszyscy czworo! – postanowił w końcu Andre.

Nette ogarnęły poważne wątpliwości.

– Trudno coś takiego nazwać dyskretnym działaniem.

– E, co tam! – mruknął komisarz, który za nic nie chciał zostać sam z „wpływową osobistością”. – Wszyscy są przecież sprawą żywotnie zainteresowani. W końcu lepiej załatwić to tutaj, niż odwiedzać go w domu. Idziemy!

Ruszyli, dosłownie ciągnąc za sobą nogi, po wysokich schodach. Nikt nie wykazywał entuzjazmu, a już najmniej Mali.

Brandstedt miał sekretarkę, u której należało zamówić audiencję.

– Owszem – skinęła łaskawie głową. – To będzie możliwe za jakieś dziesięć minut.

Czas oczekiwania upływał w kompletnej ciszy. W sekretariacie były tylko trzy miejsca do siedzenia, więc Andre stał, oparty o ścianę.

Mnóstwo strasznych myśli kłębiło się w głowach oczekujących. Najchętniej uciekliby stąd. Może najbardziej obciążone sumienie miał komisarz, który nie załatwiał tej delikatnej sprawy sam, lecz ciągnął za sobą gromadę cywilów, a w dodatku próbował się ukryć za ich plecami. Ale komisarz bał się Brandstedta i nie był pod tym względem w Trondheim odosobniony.

Policjant zatęsknił nagle do domu, do swego wygodnego fotela i pysznego obiadu, przygotowanego przez siostrę.

W końcu „wielki” ukazał się w drzwiach sekretariatu wraz z innym panem, którego protekcjonalnie poklepywał po plecach. Potem zwrócił się ku oczekującym z szerokim uśmiechem kandydata na burmistrza, który próbuje oczarować swoich przyszłych wyborców.

– Oho! – zawołał jowialnie. – A cóż to za zgromadzenie? Czym mogę państwu służyć? Proszę, proszę do mojej małej dziupli.

Ta jego „mała dziupla” miała rozmiary sporej sali balowej. Mali przyglądała mu się ponuro spod oka. Był to w dalszym ciągu bardzo przystojny mężczyzna z tym szerokim uśmiechem i dodającymi mu urody szpakowatymi bokobrodami. Spod krzaczastych brwi spoglądały przenikliwe, piwne oczy. Zadbany, dobrze ubrany, swobodny i pewien siebie. Człowiek sukcesu!

– Słucham zatem, o co chodzi?

Usiadł za ogromnym biurkiem. Komisarza i Nette traktował jak swoich podwładnych, Mali, którą znał z różnych zajść ulicznych, kompletnie ignorował. Z takimi ludźmi nie zwykł był mieć do czynienia. Jedynie Andre budził w nim niepewność, ale, choć dobrze ubrany i najwyraźniej z lepszego środowiska, to przecież wyglądał zbyt młodo, żeby się z nim liczyć.

Pan Brandstedt uznał, że ma nad całym towarzystwem znaczną przewagę.

Komisarz niepewnie miął czapkę w dłoniach.

– Jest pewna taka nieprzyjemna sprawa, panie Brandstedt…

– Tak? Słucham. Czy któreś z państwa znalazło się w kłopotach? Panna Mali Knudsen pewnie, jak zwykle?

– Nie, to nie to… Panie Brandstedt, otrzymał pan list, prawda?

Człowiek za biurkiem zmarszczył brwi.

– Ja dostaję bardzo dużo listów.

– Tak, ale ten był poniekąd wyjątkowy. Obecna tu panna Mikalsrud zwróciła się do pana z pytaniem.

Brwi zmarszczyły się ponownie. Mocno.

– Nie pamiętam. Cóż to za pytanie?

Komisarz głośno przełknął ślinę.

– W sprawie… Petry Olsdatter.

Policzki pana Brandstedta zrobiły się czerwone.

– Co takiego?

W jego głosie pobrzmiewała groźba. Lepiej mieć się na baczności!

Nette zebrała się na odwagę i wyjąkała:

– Potrzebowaliśmy informacji na temat pochodzenia Petry Olsdatter, musieliśmy odtworzyć jej drzewo genealogiczne. Nie mieliśmy skąd ich wziąć i dlatego zwróciliśmy się do pana.

Mała żyłka na skroni pana Brandstedta zaczęła drgać nerwowo.

– A co ja miałbym wiedzieć o tej… Petrze Olsdatter?

Teraz wystąpił komisarz.

– No, przecież ona była kiedyś z panem związana. I ten związek miał wiadome następstwa.

Zaatakowany najpierw chciał protestować, ale potem uznał, że przewaga jest zbyt znaczna. Wybuchnął więc gromkim śmiechem.

– Państwo wiedzą pewnie, jak to bywa w młodości. Człowiek może wdać się w to i owo…

– Nie był pan wtedy taki młody, panie Brandstedt. Skończył pan niedawno pięćdziesiąt lat, czyż nie? A obecna tu Mali ma osiemnaście.

„Wielki człowiek” wyglądał tak, jak by mu plasterek cytryny utkwił w gardle. Sztywny z wrażenia patrzył na dziewczynę.

– Mali? Mali Knudsen? No, wiecie, państwo! Próbujecie mi wmówić, że… nie, to naprawdę przesada! Ja miałbym się przyznawać do takiej dziadówki?

– Dokładnie to samo powiedziałam przed chwilą o tobie, ty przeklęty staruchu! – syknęła Mali urażona do żywego. – Nie życzę sobie mieć za ojca uwodziciela dzieci i mordercy. Nie chcę mieć z tobą do czynienia i tylko tyle chciałam ci powiedzieć! Przez całe życie marzyłam o ojcu myślałam, że on umarł, ale że był wspaniałym człowiekiem! A ty jesteś po prostu starą świnią!

Zaczęli się poważnie obawiać, czy Theodor Brandstedt nie dostanie apopleksji. Zrobił się purpurowosiny.

– No, dość! Wystarczy! – wykrztusił. – Więcej nie zamierzam znosić. Morderca? I kogóż to zamordowałem jeśli wolno zapytać?

– Panna Mali może trochę przesadziła – zaczął komisarz niepewnie. – Ale jest faktem, że panna Mikalsrud została napadnięta z powodu tych listów.

– Listów?

– Tak, bo był jeszcze jeden. Do innego kochanka Petry, z którym także miała dziecko, pięć lat później.

– No, to z pewnością był on!

– Nie, on pokazał nam list z własnej inicjatywy. Nieprzymuszony.

– Ale ja nie dostałem żadnego listu! Nie takiego tu nie przyszło.

– Wysłałam go pod prywatny adres – szepnęła Nette, przestraszona. – Uważałam, że tak będzie bardziej dyskretnie.

Urzędnik przypominał rozjuszonego byka.

– Cała ta sprawa została załatwiona w tak nieporadny i głupi sposób, że powinna sobie pani poszukać innej pracy, panno Mikalsrud. I to natychmiast! Dlaczego, na Boga, miałbym chcieć zamordować kogoś z powodu jakiejś młodzieńczej historii miłosnej?

Komisarz rzekł spokojnie:

– Miał pan wtedy blisko trzydzieści lat, panie Brandstedt. A Petra Olsdatter zaledwie czternaście.

Twarz tamtego zmieniała zabarwienie, od purpurowego po trupio blady, niczym u kobiety dręczonej dolegliwościami wieku przejściowego. Nagle drzwi się otworzyły i do pokoju dosłownie wpłynęła bardzo elegancka dama, tłumacząc coś przez ramię przestraszonej sekretarce.

– To nic takiego, proszę pani. Chcę tylko zamienić dwa słowa z moim mężem. Muszę go poprosić o trochę pieniędzy, rozumie pani!

Pani ze śmiechem zwróciła się do męża:

– Theodorze, byłam właśnie w mieście i zobaczyłam naprawdę cudowne…

Zamilkła i patrzyła na zgromadzonych w gabinecie obcych. Przenosiła wzrok z komisarza na Nette, potem na Andre i Mali, i znowu na Nette.

Jej reakcja była zdumiewająca. Jęknęła przeciągle i oparła się o biurko, jakby się bała, że zemdleje, ale jakoś udało jej się opanować.

– Nie wiedziałam, że masz gości – Powiedziała.

Mąż rzucił się, by ją wesprzeć, z drugiej strony podbiegł Andre, lecz pani odsunęła obu.

– To tylko lekki zawrót głowy – wyjaśniła z udaną swobodą. – Theodorze, wrócę później, kiedy już skończysz z tymi…

Ostatnie słowo zamarło jej na wargach, z najwyższym trudem odwróciła się, żeby wyjść. Ręką wciąż opierała się o biurko.

– Nie, nie, proszę zaczekać, pani Brandstedt – poprosił komisarz spokojnie. – Miałbym do pani jedno pytanie.

– Pytanie? Do mojej żony? – zdziwił się Brandstedt, a wszyscy widzieli, jak bardzo się przestraszył, że żona może poznać jego małą „aferę” z Petrą Olsdatter.

– Tak. Do pańskiej żony – potwierdził komisarz tym samym spokojnym, lecz nie wróżącym nic dobrego tonem. – Bo pan stanowczo zaprzecza, panie Brandstedt, by dostał jakikolwiek list od panny Mikalsrud?

– Mogę przysiąc.

– A list był adresowany do domu. Proszę mi powiedzieć, czy u państwa czyta się cudze listy?

– Oczywiście, że nie! – oświadczyła pani Brandstedt urażona, gdy tymczasem jej mąż zaczął z nieco innej beczki:

– My nie mamy przed sobą żadnych tajemnic…

Przerwał speszony.

Spoglądał pytająco na żonę, jakby zrodziły się w nim podejrzenia.

Komisarz powiedział chłodno:

– Otwieranie cudzych listów może niekiedy być karalne, pani Brandstedt. W każdych jednak okolicznościach jest to niegodny i podły postępek.

Pani drgnęła na słowo „podły” jak ukąszona.

– Ależ, Arna! – zaczął Brandstedt.

– Zamilcz! – ucięła ostro. – Nie masz najmniejszego prawa mnie upominać. Chciałam ratować ciebie.

– I siebie, pani Brandstedt – dodał komisarz. – Zabieram oboje państwa na komisariat. Jedno oskarżam o usiłowanie morderstwa, a drugie o niemoralny postępek wobec nieletniej.

Spoza głośnych protestów obojga dał się słyszeć głos Mali:

– No, Bogu dzięki, że przynajmniej nie jestem córką mordercy. Tylko łobuza. Chociaż to prawie na jedno wychodzi.

Rozwścieczona podbiegła do Brandstedta i z całej siły kopnęła go w łydkę.

– To za moją matkę! – syknęła i ruszyła ku wyjściu, a z oczu strumieniem popłynęły jej łzy.

Brandstedt z jękiem skakał na jednej nodze.

Andre i Nette poszli za Mali.

W mieście wybuchł, rzecz jasna, straszliwy skandal. Ludzie łapczywie rzucali się każdego ranka na gazety, które rozpisywały się o sprawie szeroko. Bo tak to już jest, że jeśli się komuś bogatszemu, odnoszącemu większe niż my sukcesy, powinie noga, odczuwamy szczery triumf.

Andre pozwolił sobie na telefon do domu.

– Witaj, mamo! – wołał w słuchawkę do Benedikte. – Zadanie wypełnione!

Musiał mówić bardzo głośno, bo zdawało się, jakby gdzieś na linii dudnił ogromny wodospad.

– No i jak ci poszło? – słyszał z bardzo daleka głos matki.

– W porządku! To był Christer Grip. I… mamo, czy ja mogę przywieźć ze sobą potomka…?

– Wyjaśnij to dokładniej!

– Ona jest ostatnia z linii Christera. Nie ma gdzie mieszkać, nie ma rodziny, nic!

– Ile ma lat?

– Osiemnaście.

– Aha – powiedziała Benedikte.

Andre usiłował się oburzyć.

– Tu nie ma żadnego „aha”, mamo. Ale bardzo się ze sobą zaprzyjaźniliśmy. Czy ona może do nas przyjechać? Ona jest bardzo rasowa.

Nie umiałby powiedzieć, dlaczego wyraził się akurat tak. Na ogół przecież nikt nie używa takich słów, kiedy mowa o młodych damach. To chyba ostatnie, co przyjść może na myśl. Mali była jednak inna niż zazwyczaj młode damy bywają. Była, delikatnie mówiąc, trochę nieogładzona.

– Tak, oczywiście – zgodziła się Benedikte. – Miejsca mamy przecież dość.

– Wspaniale! Bardzo dziękuję! I… mamo, ja musiałem pożyczyć pewną sumę pieniędzy. Na podróż do Alvdalen.

– To i tam dotarłeś? A duży jest ten dług?

Andre wymienił sumę i opowiedział matce o Nette, która tak bardzo mu pomogła.

– O wszystkim opowiem dokładniej w domu – krzyczał w słuchawkę. – Teraz to wszystko tonie w wodospadzie.

– W wodospadzie?

– W telefonie, chciałem powiedzieć. Pozdrów wszystkich! Za kilka dni będziemy w domu, Mali i ja.

Odłożył słuchawkę z uśmiechem zadowolenia. Jak dobrze usłyszeć znowu głos matki! Zdawało mu się, jakby ją po raz ostatni widział strasznie dawno temu. A tak naprawdę minęło zaledwie kilka dni.

Dziwne! Tyle się wydarzyło w tym czasie!

Ostatnie doby w Trondheim Mali spędziła w tym samym hotelu co Andre. Wiadomość, że została zaproszona do Lipowej Alei, przyjęła z umiarkowaną radością. Bo człowiek na ogół nie czuje się zbyt pewnie, kiedy ma zamieszkać w obcym miejscu, u obcych ludzi. Andre przekonywał ją jednak, że wszystko ułoży się znakomicie. A poza tym Mali ma przecież jego, Andre, którego zdążyła dobrze poznać.

Tak, oczywiście, ale… Uśmiech Mali był trochę niepewny.

– Co takiego, Mali? Czy coś cię trapi?

Ostatniego popołudnia w Trondheim stali przy samochodzie i Mali czubkiem buta wierciła dołek w ziemi; mieli zamiar wyjechać następnego dnia wcześnie rano. Mali uparcie wpatrywała się w swój but.

– Ja… Chciałabym zobaczyć grób Petry Olsdatter. Zanim wyjadę z Trondheim.

– Ależ oczywiście! – zgodził się Andre wzruszony. – Zatem będziemy musieli pójść do Nette i dowiedzieć się, gdzie ten grób jest.

Gdy weszli do biura, zastali tam komisarza, przyszedł po jakieś informacje w sprawie żony Brandstedta. Nette na ich widok rozpromieniła się niczym słoneczko.

Ale grób? Oj, to nie będzie łatwe. Petra nie miała żadnych bliskich krewnych, pytanie więc, czy w ogóle jej grób jeszcze istnieje.

– Ja jestem bliską krewną – oświadczyła Mali stanowczo. – I znajdziesz ten grób, Nette, nawet gdyby to miała być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobisz!

– Brzmi to naprawdę groźnie – uśmiechnęła się Nette.

– Ale poczekajcie tutaj, pójdę i popytam wśród pracowników magistratu. Ktoś się przecież musi zajmować cmentarzami i tym podobnie.

Nie pojęli, co miałoby znaczyć to „i tym podobnie”, ale to w końcu nieistotne.

– A zatem opuszcza pan Trondheim, panie Brink? – zapytał komisarz. – No, tak, tak, można powiedzieć, że wywołuje pan wysokie fale wokół siebie!

– O, trzeba było widzieć, jakie fale wywołaliśmy w szwedzkich lasach!

– Chyba nie będę się specjalnie dowiadywał – odparł komisarz nie bez złośliwości.

Nette wróciła i wyjaśniła, gdzie spoczywa Petra. Dała im też plan cmentarza i adres kobiety, opiekującej się grobami.

Andre stał przez chwilę w milczeniu.

– A więc tak, Nette – rzekł wolno. – Wyjeżdżamy jutro o świcie, więc dziś musimy wcześnie iść spać. Zatem… chyba musimy się pożegnać już teraz.

Nette spuściła wzrok. Nagle nie była w stanie powiedzieć ani słowa.

Andre uśmiechał się.

– W co ja was wciągnąłem, moje panie! Jedna o mało nie została zamordowana, a drugiej o mało jakiś upiór nie utopił w błotnistej mazi! Co wy sobie o mnie pomyślicie?

Wtedy Nette spojrzała na niego i z przerażeniem zobaczył, że biedaczka ma w oczach łzy. Podszedł do niej i objął serdecznie. Przez dłuższą chwilę nie byli w stanie powiedzieć ani słowa.

A potem Andre z twarzą przytuloną do jej ramienia wyszeptał:

– Jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałem! Dbaj o siebie, Nette, najlepiej jak potrafisz. A pieniądze otrzymasz natychmiast, jak tylko wrócę do domu.

Nie obchodzą mnie pieniądze! chciała wykrzyknąć. Ale nie powiedziała nic.

– Będę pisał – obiecał.

Nie, nie, nie rób tego! Nie rozdrapuj starych ran! Pozwól mi uporać się jakoś ze smutkiem, jaki po sobie zostawiasz!

– I bardzo cię proszę, żebyś i ty pisała – mówił dalej Andre, wypuszczając Nette z objęć. – Chcę wiedzieć, jak ci się powodzi. Obiecujesz?

– Tak – szepnęła cichutko, prawie niedosłyszalnie.

Mali także uściskała ją serdecznie, gwałtownie, jak to ona, i podziękowała za wszystkie piękne chwile, które razem przeżyły.

W końcu wyszli.

Nette westchnęła głęboko i powróciła do komisarza.

– O co to pan pytał?

Mali chciała pójść prosto na cmentarz, zatem Andre wszedł do kwiaciarni, kupił duży bukiet kwiatów i wazon.

Długo błądzili wśród grobów, Mali z planem w ręku, i szukali.

– To musi być gdzieś tutaj – mówił Andre, próbując spoglądać na plan przez jej ramię.

– Tak. Z planu wygląda, że…

Czytali nagrobne napisy. Pomiędzy dwoma grobami znajdował się pas ziemi zarośniętej trawą i chwastami.

– To tutaj – szepnęła Mali żałośnie. – I nic nie ma. Ani kamienia, ani kwiatka, nic. Samotna w życiu, zapomniana po śmierci…

Andre poczuł ucisk w gardle.

– Jeśli chcesz, możemy zamówić dla niej nagrobek.

Odwróciła się ku niemu gwałtownie.

– Och, dziękuję ci, oczywiście, że chcę! Ja sama nie mam pieniędzy, ale oddam ci, wszystko, co do grosika, w przyszłości.

Skinął głową i wziął wazon, żeby przynieść wody do kwiatów. Kiedy wrócił, Mali wciąż wpatrywała się w grób.

Nieobecna myślami wzięła wazon i ułożyła kwiaty. Andre tymczasem wygrzebał niewielki dołek, w którym ustawili bukiet.

Wstali. Dla Andre było czymś całkiem nowym widzieć tę niepokorną dziewczynę w takim stanie. Słyszał jej ciche słowa:

– Dziękuję ci, mamo! Dziękuję, że dałaś mi życie! Nie żyłaś na próżno. Ja będę walczyć dalej, obiecuję ci. Ja oddam, oddam im tak, że popamiętają, ci panowie stworzenia! – Nie odwracając głowy, z plecami wciąż dumnie wyprostowanymi, powiedziała do Andre: – Wiem, co powinno być napisane na nagrobku: „Tu spoczywa Petra, Olsdatter z Ludzi Lodu”

– Świetnie, Mali – pochwalił Andre. – „Kobieta na brzegu” otrzyma to, co jej się należy. Nazwisko i tożsamość.

Nadszedł wieczór. Nette wróciła do swego pustego mieszkania. Usiadła na krawędzi łóżka i ręce splotła na podołku. Na drzwiach szafy w dalszym ciągu wisiała piękna suknia. Jak szyderstwo, myślała Nette.

Będzie pisał, tak powiedział… Ja nie chcę, żebyś pisał, ale wiem, że będę czekać na twoje listy każdego dnia, o każdej godzinie. I każdego dnia, kiedy list nie przyjdzie, umrze jakaś cząstka mnie.

Wstała i zdjęła suknię. Ze smutkiem gładziła miękką tkaninę. Tyle radości… Ten cudowny wieczór. Jak wspaniale im się ze sobą rozmawiało! Jego najlepszy przyjaciel, tak powiedział. Ona jest jego najlepszym przyjacielem.

Drzazga u dołu sukni. Plamy na spódnicy. Suknia symbolizowała też w jakiś sposób ten brutalny napad, i cały ból, fizyczny i psychiczny, który się z tym wiązał. Człowiek, który jej nie lubił. Który nienawidził jej tak bardzo, że chciał ją uśmiercić…

– A któż pragnie, żebym żyła? – zapytała bezbarwnym głosem, który zabrzmiał głucho w pustym pokoju.

Choć Nette zawsze bardzo dbała o porządek, tym razem wzięła suknię i nie zważając na rozdarcia ani na plamy, powiesiła ją w szafie.

Niech sobie wisi. Nigdy więcej nie będzie potrzebna.

Zamyślona wyjęła z szuflady lorgnon i położyła na stole, żeby jutro nie zapomnieć. Szkła nie dodają jej urody, ale obywanie się bez nich jest bardzo niepraktyczne.

Wieczorna modlitwa Nette tego dnia była inna niż zazwyczaj:

– Boże – szeptała w ciemności z rękami złożonymi tak jak zawsze od czasów dzieciństwa. – Boże, pomóż mi przeżyć! Pomóż mi powrócić do mojej dawnej… pustki!

Tydzień później Nette odwiedziła lekarza. Tego samego, który ją badał po napadzie.

– Ja… bardzo źle sypiam – skarżyła się. – Czy mogłabym dostać jakieś proszki?

Doktor przyjrzał się jej zaczerwienionym oczom, sinym podkówkom pod oczami.

– Widzę – powiedział. – To oczywiście następstwa napadu. Myślę, że powinna pani zażywać coś uspokajającego, panno Mikalsrud. Tylko lekarstwo, jakie pani zapisuję, jest dość silne, proszę brać jeden proszek wieczorem! Nie więcej!

Nette kiwała głową. Serce biło jej niespokojnie. Dobrze, że będzie miała to lekarstwo, w każdej chwili może je zażyć.

Загрузка...