Tak wiele niebezpieczeństw czyhało na Ludzi Lodu.
Ze względu na swoje liczne powiązania ze światem zarówno rzeczywistym, jak i tym niedostępnym dla przeciętnych śmiertelników byli rodem szczególnie narażonym na nieszczęścia.
Największe zagrożenie stanowił, rzecz jasna, ich własny przodek, Tengel Zły. Nie tylko jednak to; było jeszcze mnóstwo innych spraw, ponurych i groźnych, których należało się bać.
Gdzieś daleko w ciemnym lesie kryło się coś strasznego i czekało. Czekało na jednego z Ludzi Lodu, na jakiegoś członka tej rodziny.
Przez długie lata złe trwało w leśnej głuszy w nadziei, że wkrótce jego czas nadejdzie. Trwało i śniło o odwecie, o nigdy nie spełnionej wendecie. Za niewybaczalne postępki przodków. Za zniewagę, która musi zostać pomszczona.
W najgłębszym mateczniku kryło się mętne jeziorko, niemal całkiem zarośnięte, zamulona sadzawka, cuchnąca od kryjącego się w jej głębi zła.
Było rzeczą prawie niemożliwą, by ów osławiony ród Ludzi Lodu zdołał odnaleźć właśnie to miejsce w leśnej gęstwinie…
A jednak tak się właśnie stało.
Sto piętnaście lat minęło od niesłychanego upokorzenia, jakiego doznała pewna ludzka istota. Wiele, wiele set lat od chwili, gdy pierwszy straszny czyn został popełniony, ów czyn, który stał się początkiem wszystkiego…
I wtedy Ludzie Lodu jeszcze nie byli w to zamieszani, w każdym razie nie od początku. To przypadek, który przydarzył się mniej więcej sto lat temu, wplątał w te sprawy jednego z nich i uczynił go potężnym mścicielem, karzącym ramieniem sprawiedliwości.
A oto teraz, w roku 1912, kolejny z Ludzi Lodu udał się w tamte strony, nie tyle zresztą z potrzeby, co z ciekawości. I był to ten właśnie człowiek, na którego czyhało okrutne zło.
Andre, syn Benedikte i Sandera, nie przejawiał szczególnej chęci do nauki, akurat pod tym względem nie wybijał się wśród Ludzi Lodu. Benedikte napełniało to smutkiem, zresztą odpowiedzialnością obarczała siebie, bo przecież w rodzinie Sandera byli uczeni i profesorowie różnych specjalności.
„Cóż za głupstwa!” kwitował to zwykle jej mąż. „Czy to wśród Ludzi Lodu brak utalentowanych osób? A poza tym czy każdy musi być wyjątkowo inteligentny? To snobizm, wiem o tym dobrze, wielokrotnie mogłem się o tym przekonać w środowisku, w którym dorastałem. Nasz Andre to wspaniały chłopak. Jeśli interesują go automobile i inne motory, pozwól mu na to! Jestem dumny z mojego syna, a ty nie?”
Owszem, Benedikte też była dumna z Andre, nikt nie mógł mieć co do tego najmniejszych wątpliwości. W tej sytuacji marne świadectwa szkolne chłopca schowano w głębokiej szufladzie i pozwolono mu zajmować się czym chce.
W 1912 z roku, kiedy Andre skończył dwadzieścia lat, na świecie nie działo się najlepiej. Stosunki pomiędzy pięcioma mocarstwami Europy: Anglią, Francją, Rosją, monarchią austro-węgierską i Niemcami stawały się coraz bardziej napięte. W Norwegii jednak panował względny spokój. Wystarczało problemów z tym, jak kierować dość surowym norweskim narodem. Tyle spraw wymagało wsparcia po blisko sześciu wiekach obcej dominacji. Przemysł, rolnictwo, rybołówstwo, rzemiosło chylące się ku upadkowi, a ponadto ruchy kobiece i związkowe, utworzenie monopolu spirytusowego, sprawy religii i języka, oświata, partie polityczne, kultura, opieka nad dziećmi… Tysiące nici trzeba powiązać i spleść, zanim powstanie nowoczesne społeczeństwo. Na szczęście świeżo odzyskana niepodległość budziła w Norwegach gorące uczucia patriotyczne.
W Lipowej Alei także robiono wiele, by przyczynić się do budowy dobrze zorganizowanego państwa. Ludzie Lodu jednak zawsze żyli w pewnym sensie na uboczu. Mieli oni swoje dziedzictwo, o którym z obcymi rozmawiali raczej niechętnie, i to było przyczyną ich społecznej izolacji. Nie dlatego, by sądzili, że są może gorsi od innych, nie, myśleli o sobie raczej jako o dzieciach nieszczęścia. Choć zawsze byli bardzo dumni ze swojego pochodzenia, to dokuczało im przeświadczenie, iż nie do końca są przez otoczenie akceptowani. W tym akurat mocno przesadzali, bo Ludzie Lodu cieszyli się zawsze opinią porządnych i honorowych, choć cokolwiek ekscentrycznych.
Żyli z taką opinią od dawna.
Andre często myślał o słowach Imrego. O tym, że to on, Andre, będzie musiał odnaleźć obciążonego dziedzictwem kuzyna ze swojego pokolenia. Czasami zastanawiał się, czy przypadkiem nie on sam jest tym dotkniętym, zawsze jednak dochodził do wniosku, że to raczej wykluczone. Te same podejrzenia żywił niekiedy w odniesieniu do Christy, małej córeczki Vanji, ale zbyt rzadko miał okazję obserwować dziewczynkę, bo niestety Frank bardzo stanowczo egzekwował swoje ojcowskie prawa. Jedyną szczególną cechą Christy było nieznaczne rozszczepienie języka, ponadto była to istota tak ludzka, że nikomu nie przyszłoby do głowy, iż jej ojcem może być demon.
A już najmniej Frankowi…
Bywało, że członkowie rodu złościli się na niego. Wiedzieli, że wystarczyłoby parę słów, by uśmiercić jego ojcowską radość i dumę. Ale, oczywiście, nikt nigdy takich słów nie wypowiadał. Żal im było Franka. Wciąż było im go bardzo żal. I nie można zaprzeczyć, że bardzo dobrze wychowuje dziewczynkę.
Natomiast Vetle, syn Christoffera i Marit, był przez Andre poddawany nieustannym gruntownym studiom. Chłopiec miał teraz dziesięć lat i wyrastał na prawdziwego łobuziaka z głową pełną zaskakujących pomysłów. Ale żeby należał do wybranych lub obciążonych? Nie, nie na to nie wskazywało. Andre musiał się powstrzymać przed ostatecznym osądem.
Któregoś dnia poszedł w końcu z tymi problemami do swojej matki Benedikte i do dziadka Henninga, których uważał za najważniejsze osoby w rodzinie.
Był mroźny wieczór późnej zimy. Wszyscy troje drżeli z zimna, bo kaflowy piec, mimo że palono w nim przez cały dzień, nie był w stanie ogrzać starego salonu w Lipowej Alei. Wilgotny chłód wciskał się bezlitośnie przez nieszczelne futryny okien. Jedyną pociechę stanowiła gorąca herbata i świeże pszenne bułeczki upieczone przez Benedikte.
– Długo obserwowałem i analizowałem charaktery nas trojga – powiedział Andre. – Christy, Vetlego i swój własny. Głowę bym dał, że żadne z nas nie jest ani wybrane, ani obciążone.
– Kogo podejrzewałeś najbardziej? – zapytała Benedikte.
– Vetlego. Przyglądałem mu się przez wiele lat przy każdej okazji, zadawałem pytania dotyczące spraw parapsychologicznych, zastawiałem na niego różne pułapki, ale naprawdę niczego nie odkryłem.
– Do jakich konkluzji doszedłeś? – spytał Henning.
Andre maczał bułeczkę w gorącej herbacie, aż masło się rozpuściło i na powierzchni płynu ukazały się oka tłuszczu.
– Prawdopodobnie do takich samych jak wy – powiedział w końcu.
Przez chwilę wszyscy troje siedzieli w milczeniu. Jakby nie mieli odwagi mierzyć się z tym nowym problemem.
Pierwsza odezwała się Benedikte.
– Ta kobieta na brzegu, którą Vanja spotkała trzynaście lat temu nad fiordem Trondheim. Ona urodziła przecież jakieś dziwne dziecko.
– Które posiadało wiele cech Ludzi Lodu – westchnął Henning. – Tak, ja też wiele o tym myślałem. Kobieta lub ojciec dziecka, któreś z nich mogło być naszym krewnym.
Spoglądali po sobie niespokojnie.
– W takim razie wiemy, o kogo to może chodzić.
– Dziecko jest potomkiem Christera Gripa – mruknął Andre.
– Tak – potwierdził Henning. – Jakoś dotychczas nie słyszeliśmy nic ani o nim, ani o jego ewentualnej rodzinie. Ale to możliwe.
– W takim razie możemy mieć mnóstwo krewnych – westchnęła Benedikte.
– Niekoniecznie. Ludzie Lodu nigdy nie miewali zbyt wiele dzieci. Jedynak, to najbardziej typowe.
Benedikte próbowała analizować sytuację:
– Przyjrzyjmy się faktom. Christer Grip miał dwa lub trzy lata, kiedy zaginął w roku… Który to był rok? Tysiąc siedemset siedemdziesiąty siódmy? No, w każdym razie coś koło tego. Zabrał go pewien bogaty człowiek, który pojechał gdzieś w okolice Sztokholmu. Wielki dystans, zarówno w czasie, jak i w przestrzeni dzieli od niego biedną dziewczynę z wybrzeża fiordu Trondheim.
Henning rzekł w zamyśleniu:
– Gdybyś miał szukać, Andre, to nie powinieneś zaczynać od Christera Gripa i jego czasów. Wtedy bowiem podjęto wszelkie możliwe próby odnalezienia chłopca.
Andre skinął głową.
– Oczywiście. Należy zacząć od kobiety znad fjordu i dopiero potem próbować odnaleźć i rozsupłać jej rodzinne powiązania i wszystkie wątki wiodące w przeszłość. Ale zbyt daleko mnie to chyba nie zaprowadzi.
– Tego się właśnie boję. Jedyne, co o niej wiemy, to to, że miała na imię Petra i że została opuszczona przez wszystkich.
Andre wstał.
– Zaczekajcie, przyniosę książkę, w której Vanja spisała swoją opowieść.
– Bardzo dobrze.
Andre wrócił po chwili z ciężkim tomem, częścią kroniki rodu.
– Zaraz zobaczymy – mówił, przewracając karty. – Vanja naprawdę ładnie pisała.
– Och, Vanja – westchnęła Benedikte. – Moja mała siostrzyczka, dla której mogliśmy zrobić tak niewiele!
– Wierzę, że teraz jest jej dobrze – rzekł Henning spokojnie. – A wtedy, gdy spotkała Petrę na brzegu fjordu Trondheim, musiała mieć chyba z piętnaście lat. Vanja, oczywiście.
– Tak – potwierdził Andre. – To było w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym. To znaczy trzynaście lat temu. Petra miała wtedy siedemnaście lat.
– Biedne dziecko – westchnęła znowu Benedikte.
Andre czytał:
„Petra była miłą, prostą i naiwną dziewczyną. Naiwną w najlepszym znaczeniu tego słowa. Musiała zejść na złą drogę bardzo wcześnie. Pierwsze dziecko zostało jej odebrane. Do przy… Nie udało mi się zrozumieć, co chciała powiedzieć. Petra miała zawsze opinię dziewczyny lekkich obyczajów, ale ojciec dziecka, żonaty mężczyzna że skłonnościami da młodych niewinnych panienek, chodził na swobodzie. Co więcej, jak mi w zaufaniu szepnął jeden z urzędników, ten człowiek był uważany za prawdziwego uwodziciela i cieszył się powodzeniem u pań.
Ojcem drugiego dziecka Petry był pewien młody chłopak, który pracował w miejscowej hucie żelaza. Rodzice nie pozwolili mu jednak na małżeństwo z dziewczyną o tak złej opinii”.
– Mój Boże – mruknęła Benedikte. – Zawsze ci moraliści! Cóż oni wiedzą o człowieku?
Andre czytał dalej zapiski Vanji:
„Nie udało mi się dowiedzieć zbyt wiele na temat Petry ani od niej samej, ani ad tych, z którymi miałam do czynienia później. Nazywała się Petra Olsdatter i urodziła się w dzielnicy Bakklandet w Trondheim. Matka pochodziła, zdaje się, z dobrej rodziny, lecz zmarła młodo. Ojciec natomiast z czasem stał się kompletnym pijaczyną, który pozwalał, by dzieci chodziły głodne i obdarte. Na wiadomość o tym, że Petra spodziewa się pierwszego dziecka, wpadł we wściekłość i wypędził ją z domu. Później już nigdy nikt się nią nie zaopiekował”.
– Mój Boże – szeptała Benedikte. – O mój Boże!
– Och, nie tak znowu dużo tych informacji, od których można by rozpocząć poszukiwania – westchnął Henning. – Ale trochę jednak masz. Po śmierci Petry odbywały się przecież jakieś przesłuchania, musi więc być protokół policyjny czy coś w tym rodzaju. Tam pewnie znajdziesz dokładniejsze wskazówki.
– Ja też o tym myślałem – przyznał Andre. – To znaczy uważacie, że powinienem pojechać?
Benedikte i Henning patrzyli na niego. Andre był przystojnym młodzieńcem o ciemnoblond włosach i spoglądających ufnie oczach. W dzieciństwie wiele wskazywało na to, że będzie bardzo pięknym chłopcem, później jednak rysy się wyostrzyły i pogłębiły, on sam stał się jakiś trochę kanciasty i w sumie bardziej przypominał Benedikte niż Sandera. Ale ogólne wrażenie było bardzo dobre. Gęste, ciemne brwi, pełne usta i nos, który może mógłby być bardziej kształtny, ale który znakomicie pasował do całości. Dłonie Andre miał duże i ciepłe, w ogóle w jego postaci było coś niezwykle spokojnego. Zaufanie, to pierwsze uczucie, jakiego się doznawało patrząc na Andre. I było to uczucie jak najbardziej słuszne. W przeciwieństwie do Vetlego, który nie wydawał się taki poważny.
– Uważam, że powinieneś jechać, i to jak najszybciej – oświadczył Henning.
– Tak, myślę, że powinieneś to zrobić – poparła ojca Benedikte.
Młody człowiek sprawiał wrażenie zadowolonego. Przygoda wabiła.
– Pojedziesz chyba pociągiem? – zapytał Henning.
Andre zwlekał z odpowiedzią.
– Ja… Nie wiem. Mam trochę oszczędności…
Matka Andre natychmiast pojęła, o co chodzi.
– Automobil? Czy też samochód, jak się teraz mówi.
– Tylko że one są strasznie drogie – pospieszył Andre z wyjaśnieniem.
Henning i Benedikte spojrzeli po sobie.
– Czy naprawdę umiesz dobrze prowadzić? – spytał dziadek. – Automobile jeżdżą bardzo szybko, wiesz o tym. Mówi się, że nawet wiele kilometrów na godzinę.
– Jeździłem kiedyś na próbę samochodem Christoffera – odparł Andre. – To żadna sztuka. Mógłbym chyba poprosić go o pożyczenie.
– Nie, to nie jest wyjście – zaprotestował Henning. – Christofferowi jest on potrzebny. Poza tym samochód to nie zabawka. Nie, ja także mam parę groszy oszczędności i twoja mama pewnie też. Co ty na to, Benedikte? Może pomożemy chłopcu urzeczywistnić marzenia?
– Najpierw powinniśmy chyba porozmawiać z jego ojcem – odparła Benedikte. – Ale Sander także bardzo się interesuje automobilami, więc…
Andre spoglądał to na jedno, to na drugie z coraz szerszym i coraz radośniejszym uśmiechem.
Wkrótce potem Andre podróżował swoim nowiutkim automobilem przez Sor-Trondelag. Kiedy ruszał, maszyna była piękna i błyszcząca. Teraz ledwie można było odróżnić kolor lakieru, a silnik charczał bardziej niż stare kościelne organy. Dwa razy w czasie jazdy skończyła się benzyna – za każdym razem bardzo daleko od jakiejkolwiek stacji paliw – i szofer musiał przez wiele kilometrów pchać swój piękny pojazd.
Teraz jednak zbliżał się do celu.
Auto, jak Andre lubił nazywać maszynę, było fordem prościutko z Fabryki. Karoseria była wysoka, czarna, otwarta, tylko nad przednim siedzeniem miała daszek. Wnętrze obite czarną skórą, lśniącą i elegancką. Samochód wyposażono w duże reflektory i pneumatyczne opony, a także trąbkę, której Andre używał zdaje się trochę zbyt chętnie. Zwłaszcza gdy na drodze pojawiały się młode dziewczęta…
Był nieprawdopodobnie dumny z tego cudu techniki, choć dzielił go ze swoim ojcem. Ta podróż do Trondheim stanowiła dziewiczą wyprawę zarówno dla niego, jak i dla samochodu. Zresztą w całej Norwegii jeździło wówczas wszystkiego nie więcej niż pięćset aut, skoro więc aż dwa z nich należały do Ludzi Lodu, można powiedzieć, że rodzina wyposażona była wyjątkowo.
W ciągu pierwszych godzin za kierownicą Andre śpiewał głośno, by dać upust rozsadzającej go radości. Czuł się jak król, jak niepodległy władca tej drogi!
Z czasem jednak przycichł; nie zawsze droga była gładka i równa. Niekiedy była po prostu marna, a nawet zgoła nie do przebycia. A poza tym wciąż towarzyszył mu lęk, że będzie musiał stanąć z powodu braku benzyny. Raz czy dwa zatrzymała go jakaś usterka silnika, ale wtedy bardzo się przydały techniczne zdolności chłopca. Znajdował się wśród pustkowi, niedaleko gór Dovru, i sam naprawił uszkodzenie. Jak to pewność siebie dodaje sił!
Z przyjemnością też stwierdzał, jak wielką sensację wywołuje na wiejskich drogach.
Sor-Trondelag…
Dolina Ludzi Lodu.
Nie, tej doliny szukał nie będzie. Andre nie odczuwał żadnej potrzeby jej oglądania. Zwłaszcza po opowiadaniu Vanji, kiedy stamtąd wróciła. Wszyscy członkowie Ludzi Lodu powinni się trzymać z daleka od tego miejsca do czasu… Do czasu, gdy pojawi się ten właściwy.
Ale, oczywiście, Andre spoglądał ku zachodowi. Czy to mogłoby być tam? Albo tam?
Nie dostrzegał jednak gór dostatecznie wysokich.
Pierwsze, czym zajął się w Trondheim, to znalezienie odpowiedniego hotelu. Ponieważ posiadał samochód – nieważne, że teraz zakurzony – to mimo młodego wieku traktowany był z największymi rewerencjami, wszyscy kłaniali mu się głęboko i uśmiechali uprzejmie, dostał też bardzo dobry pokój. W ciągu całej podróży Andre przekonywał się z coraz większym zachwytem, ile pożytku płynie z posiadania samochodu, i to nie tylko na drogach. Samochód określa status. Ponadto Benedikte zatroszczyła się, by syn był elegancko ubrany, co jeszcze potęgowało znakomite wrażenie. Budząca zaufanie postać Andre i jego otwarte spojrzenie dokonywały reszty.
Nikomu zresztą nie musiał wyjaśniać, że ma dopiero dwadzieścia łat.
Wziął kąpiel w dużym pokoju kąpielowym znajdującym się na końcu korytarza. Łaźnia miała drewnianą podłogę i wyposażona była w wysoką wannę na lwich nogach; woda w rurach gulgotała przejmująco. Andre przebrał się w świeże ubranie i zjadł lunch w niemal pustej hotelowej restauracji. Na podium w odległym kącie przygrywało amatorskie trio, a liście bujnych palm łaskotały muzyków po głowach. Z ponurymi twarzami znęcali się nad jakimś wiedeńskim walcem, granym w przeraźliwie rozwlekłym tempie. Kiedy Andre wszedł do lokalu, podjęli próbę zagrania czegoś bardziej młodzieżowego, lecz on nigdy nie słyszał niczego równie żałosnego jak te ich ragtime'y, zwłaszcza jeśli chodzi o rytm.
Po lunchu, naprawdę bardzo smacznym, zapytał o drogę do magistratu i tym samym rozpoczął poszukiwania informacji o Petrze Olsdatter lub też o jej dziecku martwo urodzonym. Stracił trochę czasu krążąc po gmachu, od pokoju do pokoju, nim dotarł do właściwego biura. Przyjęła go tam ubrana na czarno pani zapięta wysoko pod szyję i z lorgnon zawieszonym na łańcuszku. Andre, darzący respektem wszystkie kobiety, które mają odwagę pracować zawodowo, zwrócił się do niej bardzo uprzejmie, co jej się najwyraźniej spodobało.
– Poszukuję swojej dalekiej krewnej – wyjaśnił. – Żeby trafić na jej ślad, powinienem, jak sądzę, zapoznać się z wynikami dochodzenia, jakie sąd w Trondheim przeprowadził w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym.
– Aha. A czego dotyczyło to dochodzenie?
– Czternastego lipca tamtego roku pewna młoda dziewczyna, Petra Olsdatter, odebrała sobie życie nad brzegiem fiordu. Była przy tym moja kuzynka, która starała się uratować nie narodzone jeszcze dziecko samobójczyni, ale jej się to nie udało. Owa Petra zdołała przed śmiercią wypowiedzieć kilka słów, które świadczą, że dziecko mogło być potomkiem naszego rodu.
Dama, osoba w nieokreślonym wieku, bez słowa zabrała się do kartkowania starych protokółów.
– Ale oni przecież zmarli. Oboje, czy tak?
– Tak. No, a ja muszę wyjaśnić różne sprawy, bo rzecz dotyczy spadku – skłamał Andre. Może zresztą to wcale nie było kłamstwo, ba przecież naprawdę w grę wchodziło dziedzictwo. Dziedzictwo zła. – Muszę stwierdzić, czy nie było innych krewnych. Krótko mówiąc, muszę odtworzyć drzewo genealogiczne samobójczyni i jej dziecka.
Pani znalazła chyba właściwy protokół, bo przeczytała kilka zdań z jakiegoś dokumentu, a potem popatrzyła badawczo na swego gościa. Z wyrazu jej twarzy rozpoznał, co ją tak dziwi: Czy to możliwe, by ten świetnie ubrany, kulturalny młody człowiek był krewnym tak nieszczęsnej i nisko upadłej istoty, jaką bez wątpienia była Petra Olsdatter?
Andre odpowiedział na pytanie, którego urzędniczka głośno nie wypowiedziała:
– Nie zawsze kierujemy swoim losem.
– To prawda – szepnęła ubrana na czarno pani. – Ale może chciałby pan przeczytać sam?
– Dziękuję bardzo, chętnie.
– Proszę usiąść tam przy stoliku pod oknem. Chciałabym tylko, żeby pan nie wynosił dokumentów z pokoju.
– To oczywiste. A czy mogę robić notatki?
– Naturalnie!
Andre spędził sporo czasu w teł dużej sali, gdzie słychać było jedynie chrobot stalówek po papierze lub od czasu do czasu jakieś zadawane półgłosem pytania nielicznych interesantów. Uważnie śledził całą długą i tragiczną historię. Doznawał dziwnego i smutnego uczucia, czytając wielokrotnie wymieniane w protokóle imię Vanji.
Większość opisywanych tu spraw znał już przedtem, ale uważnie poszukiwał nowych informacji, jakiegoś punktu zaczepienia dla siebie.
Znalazł na przykład ostatni adres Petry. A także adres domu jej dzieciństwa, Wspaniale! A co najważniejsze, w protokole znajdowało się nazwisko ojca dziecka. Egil Holmsen. Był też jego ówczesny adres. A nawet notatka, że Petra już dawniej zeszła na złą drogę. „Zadała się z jednym z najznakomitszych obywateli miasta”, zapisano w urzędowych papierach. Andre skrzywił się. Ale, rzecz oczywista, nazwiska owego znakomitego obywatela nie ujawniono. To zresztą nieistotne, to nie tego dziecko mogło być obciążonym dziedzictwem potomkiem Ludzi Lodu.
Andre musiał odszukać ojca drugiego dziecka. Zatem dla jego sprawy ważny był Egil Holmsen. No i krewni Petry. Bo przecież to ona mogła przekazać dziedzictwo.
Jeśli jeszcze jacyś krewni istnieją.
Trzeba będzie cofnąć się w przeszłość aż do osiemnastego stulecia. Wydawało mu się to zadaniem wprost niemożliwym do wykonania. No, w każdym razie trzeba będzie się cofnąć do początku wieku dziewiętnastego. Bo jeśli Christer Grip urodził się w 1774 roku, to musiał żyć jeszcze jakiś czas w następnym stuleciu.
Drgnął na dźwięk głosu ubranej na czarno damy i wtedy uświadomił sobie, że od dłuższego czasu siedzi i patrzy w okno.
– Przepraszam – bąknął. – Nie usłyszałem, jak…
– Znalazł pan coś? – zapytała.
Mimo czarnego ubrania i pełnego rezerwy wyrazu twarzy było w niej coś niezwykle pociągającego. Coś w głosie czy może w ruchach? Nie, głos miała szorstki, a ruchy zamaszyste, bez wdzięku. Zaczął przyglądać się jej uważnie. Zgadywał, ile może mieć lat. Coś pomiędzy czterdzieści a pięćdziesiąt. Prawdopodobnie niezamężna. Szaroblond włosy były trochę za bardzo ściągnięte i upięte z tyłu głowy w zbyt ciasny kok. Rysy nie wyróżniały się pod żadnym względem. Dość ładne, ale wiek zaczynał dawać o sobie znać w zmarszczkach wokół oczu i wyraźnych zagłębieniach przy kącikach ust. Dwa razy nikt by się za nią nie obejrzał.
– Dziękuję pani – odparł. – Znalazłem kilka adresów, które będę musiał sprawdzić.
Głos urzędniczki nie bardzo pasował do słów, gdy powiedziała:
– Gdybym mogła się w czymś przydać, to…
– Bardzo dziękuję, ale nie chciałbym obciążać pani moimi kłopotami.
Skrzywiła się lekko.
– Ech, moja praca zawodowa nie jest specjalnie podniecająca.
Więc było w niej sporo ludzkich uczuć mimo tego chłodu i rezerwy w zachowaniu?
– W takim razie – uśmiechnął się – w takim razie rzeczywiście miałbym pytanie…
– Bardzo proszę!
Andre pokazał jej swoje notatki, które przywiózł z domu.
– Proszę spojrzeć. Napisano tutaj, że Petra wspomniała coś o swoim pierwszym dziecku. „Do przy…” Co by to mogło znaczyć?
Kobieta ożywiła się.
– Bez wątpienia znaczy to: do przytułku.
– A co to takiego?
– Dom dla dzieci pozbawionych opieki. Miejsce otoczone złą sławą. Szczerze mówiąc nie wiem, czy to w dalszym ciągu u nas egzystuje, bo dużo się mówiło, że należy je zlikwidować. Teraz takie miejsca nazywa się domami dziecka, ale stara nazwa „przytułek” jeszcze się zachowała jak smutna, lepka, przypominająca złe czasy etykieta. Ale tutaj widzę błąd – zauważyła.
– Tak? Gdzie?
Wodziła palcem wskazującym po notatkach Andre przywiezionych z Lipowej Alei.
– Tutaj zostało napisane, że Petra Olsdatter miała w chwili śmierci siedemnaście lat.
– Tak właśnie powiedziała mojej kuzynce.
– Ale z protokołów sądowych wynika, że urodziła się w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym.
Andre przyjrzał się uważniej zapiskom.
– Tak, rzeczywiście! W takim razie musiała mieć dziewiętnaście lat. Była umierająca, gdy rozmawiała z moją kuzynką, mogła mówić niewyraźnie. Albo fakty jej się myliły. Tak, mnie się także zdawało, że to straszne, by siedemnastoletnia dziewczyna mogła mieć już dwoje dzieci. Dziękuję pani za zwrócenie mi uwagi. Ja zresztą spostrzegłem jeszcze coś innego w protokóle. Otóż podczas przesłuchań ktoś, chyba jakiś krewny, mówił o medalionie, który Petra jakoby miała posiadać. Ale tego medalionu nigdzie nie znaleziono.
– To interesujące – stwierdziła urzędniczka. – No tak, medalion może się łatwo zapodziać.
– Wielka szkoda – westchnął Andre. – Taki medalion mógłby nam wiele wyjaśnić.
Uświadomił sobie, że powiedział „nam”, i speszony pospiesznie zapytał o adres dawnego przytułku. Zaraz go też otrzymał.
Podziękował za wszelką pomoc i opuścił budynek magistratu.
Tego dnia miał jeszcze czas na jedną wizytę. Wybrał, rzecz jasna, rodzinny dom Petry Olsdatter w Bakklandet.
Kiedy wędrował po starej dzielnicy Trondheim, gdy przekraczał most – piechotą, bo nie bardzo wierzył, by automobil zdołał się przecisnąć przez wąskie zaułki – rozmyślał o tym, że pewnej nocy, przed wieloma setkami lat błądziła po tych ulicach młoda Silje. Samotna, wylękniona, przemarznięta i bezdomna. A w tym samym czasie Charlotta Meiden starała się wyjść poza miejskie mury z nowo narodzonym dzieciątkiem. Tej samej nocy Silje spotkała i Tengela, i małą Sol, i Heminga Zabójcę Wójta.
To musiała być niesamowita noc!
Noc, gdy ważyły się losy Ludzi Lodu, gdy kładziono podwaliny pod nowy rozdział dziejów tego rodu. Owa noc dała początek nowym pokoleniom, które miały podjąć walkę ze złem, bo nie chciały dalej pozostawać na usługach Tengela Złego.
Andre rozmyślał nad tym, co by powiedziała Silje i wszyscy, którzy przeżyli tamtą noc, gdyby wiedzieli, co stało się później z Ludźmi Lodu. Gdyby znali wszystkie niełatwe ich losy.
Tengel Dobry wie…
Ale minęło już bardzo wiele czasu, odkąd po raz ostatni dał o sobie znać. Kiedy do gry wkroczył Lucyfer, przodkowie Ludzi Lodu złożyli odpowiedzialność za ród w ręce potomków czarnego anioła. Na Marco. A teraz także na Imrego.
Marco powiedział jednak, że współpracuje z przodkami rodu. Tengel Dobry wie zatem o wszystkim, co się dzieje.
Na wspomnienie Marca Andre doznał ukłucia w sercu. Tak bardzo mu go brakowało, lecz Marco nie chciał już więcej rodziny odwiedzać. Zresztą postarzał się bardzo. Jego miejsce zajął Imre, taki jasny i łagodny.
Imre jednak tylko raz pokazał się w Lipowej Alei. Tego jasnego poranka, gdy stanął w drzwiach z nowo narodzoną Christą w ramionach. Później nic o nim nie słyszeli.
Z drugiej jednak strony trzeba powiedzieć, że życie płynęło im teraz spokojnie. Nie musieli odwoływać się do pomocy istot nadprzyrodzonych.
Andre znalazł się w ponurej, przygnębiającej dzielnicy nędzy i poczuł, że serce mu się kraje. Jeśli to tutaj ojciec Petry…
Ale nie było tak źle. Biedę osłaniały małe, stosunkowo dobrze utrzymane domy. Bez trudu odnalazł właściwy adres.
Kilka razy głęboko wciągnął powietrze i zastukał kołatką.
Słyszał, że na wewnętrznym podwórzu bawią się dzieci. Na dźwięk kołatki ich głosy umilkły. Po chwili dały się słyszeć pospieszne kroki i brama, nie bez trudu, została otworzona.
Przyglądało mu się z ciekawością czworo czy pięcioro malców. Niezbyt czystych, z niezbyt dokładnie wytartymi nosami.
– Dzień dobry – powiedział Andre uprzejmie. – Czy mieszka tu ktoś, kto ma na imię Ola lub Ole?
Dzieci wpatrywały się w niego jeszcze bardziej uparcie.
Gdzieś w głębi podwórza skrzypnęły jakieś drzwi i głos kobiecy zawołał:
– Co się stało, dzieci? Kto to przyszedł?
Malcy bez słowa, z ociąganiem wpuścili Andre na dziedziniec. Poszedł ku drzwiom, w których stała kobieta o potarganych włosach z wiadrem i ścierką w rękach.
Uprzejmie powtórzył swoje pytanie.
– Ole? Nie mieszka tu żaden Ole – odparła niechętnie. – Ani żaden Ola.
– I nigdy nikt o tym imieniu nie mieszkał?
Kobieta ściągnęła brwi. Była strasznie wychudzona i nędzna. Zdaje się, że sprawą jej honoru było utrzymanie wokół siebie porządku i tylko to ją interesowało.
– Mieszkał, ale bardzo dawno temu – powiedziała zdecydowanie.
– Musiało to być…
Andre liczył pospiesznie. Kiedy to się mogło wydarzyć? Kiedy ojciec Petry wyrzucił córkę z domu? W roku 1899 miała siedemnaście, nie, nie, dziewiętnaście lat. Jeśli pierwsze dziecko urodziła kilka lat wcześniej? Och, mój Boże, to niemożliwe, siedemnastolatka nie mogła przecież mieć kilkuletniego dziecka, bo musiałaby je urodzić w wieku czternastu lat. Czyli że zostałoby poczęte, gdy matka miała zaledwie trzynaście… Nie, to brzmi zbyt okropnie, oczywiście Petra miała dziewiętnaście łat, kiedy spotkały się z Vanją!
Zajęty obliczeniami milczał przez chwilę. W końcu jednak powiedział:
– To musiało być około roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego.
Kobieta zastanawiała się.
– No tak, to by się mogło zgadzać – przyznała. – Mieszkał tu wtedy Ole Knudsen, ale to było przede mną.
– Gdzie… on jest teraz?
– Umarł.
O, do diabła, pomyślał Andre. Głośno zaś rzekł:
– A jego rodzina?
– Nic o nikim nie wiem. Ale niech no pan zaczeka!
Przejmującym głosem krzyknęła w głąb domu:
– Mama, czy Ole Knudsen miał jakąś rodzinę?
Z domu dało się słyszeć niewyraźne piszczenie. Kobieta w drzwiach „tłumaczyła”:
– Miał córkę. Ale przydarzyło jej się nieszczęście.
– Tak, wiem – potwierdził Andre. – Dziękuję bardzo. Czy ona była jego jedynym dzieckiem?
Kolejne pytanie w głąb mieszkania. Odpowiedź nadeszła natychmiast.
Kobieta w progu odwróciła się w stronę przybysza.
– Matka mówi, że miał jeszcze syna, ale on umarł na zołzę.
Cóż to mogła być za choroba, Andre nie wiedział. Myślał, że to dotyczy jedynie koni.
– Już jako dorosły?
Kolejna wymiana zdań z progu w głąb mieszkania i na powrót.
– Nie, miał nie więcej niż szesnaście lat. Biedny chłopiec.
Andre nie odważył się już zapytać, czy Ole Knudsen miał jakieś rodzeństwo. Jego informatorka sprawiała już wrażenie poirytowanej. Zamiast pytać, wyjął więc portfel i podał jej banknot z podziękowaniem za „nieocenione wiadomości”, jak się wyraził. Teraz mógłby pytać o więcej, bo kobieta wyglądała na chętniejszą do rozmowy, ale musiał przemyśleć wszystko, czego się dowiedział, poprosił zatem o pozwolenie przyjścia tu ponownie, gdyby chciał jeszcze o coś zapytać. Pozwolenie, oczywiście, otrzymał, i to poparte ukłonem rozmówczyni.
Dzieci, które otaczały go dotychczas ciasnym kręgiem, pomknęły teraz na wyścigi, żeby przed nim dopaść bramy i otworzyć na oścież. Dał za to każdemu po miedziaku.
Wyrobił sobie chyba bardzo dobrą opinię w tym podwórzu.
Tego dnia nie był już w stanie zrobić nic więcej. Wrócił do hotelu i zabrał się do sporządzania listy spraw, które powinien załatwić jutro.
Położył się wcześnie. Nadal odczuwał trudy podróży, szumiało mu w głowie, toteż zasnął natychmiast jak kamień.
Nette Mikalsrud otworzyła drzwi do swego małego mieszkanka. Jak zwykle ogarnęła ją uczucie zadomowienia na widok staromodnego wnętrza. Mieszkała tu razem z matką przez ostatnie trzydzieści lat. Teraz matka już nie żyła i Nette mieszkała sama.
Właściwie miała na imię Antonette, ale jakoś nigdy nie zdołała tego imienia polubić. Kiedy więc już we wczesnym dzieciństwie zaczęto do niej mówić Nette, przyjęła to z wdzięcznością.
Była bardzo ładnym i przez wszystkich kochanym dzieckiem. Kiedy jednak ojciec zmarł, matka dosłownie uczepiła się jedynej córki i zdusiła swoją zaborczością jej marzenia o romantycznym młodym mężczyźnie wyznającym jej na kolanach miłość.
Materialna strona życia po śmierci ojca okazała się dla obu samotnych kobiet prawdziwą katastrofą. Coś trzeba było robić, więc Nette postarała się o jedyną możliwą posadę, jaką jej zaproponowano w gminie. Matka zareagowała na to histerycznie: młoda dziewczyna z dobrej rodziny nie pracuje zawodowo, a już w żadnym razie nie wykonuje tak nędznej pracy. I co ona, matka, ma robić, gdy Nette będzie całe dnie spędzała poza domem?
Powinnaś pracować w domu, odparła córka roztropnie. Ktoś i tę pracę musi wykonywać. Ale to przecież zawsze robiła Nette! No, to może mama znajdzie sobie jakąś pracę poza domem i będzie zarabiać na życie, proponowała córka chłodno. Nie, nie, cóż za pomysł! Starsza pani była wstrząśnięta.
Z czasem jednak sprawy zaczęły się układać. Nette była bystra i inteligentna, a trzeźwa młoda kobieta zasługuje na poważniejsze zajęcie niż bieganie na posyłki i parzenie kawy dla magistrackich urzędników. Otrzymała lepszą posadę, matka była zachwycona ilością pieniędzy, jakie córka zaczęła przynosić do domu.
Lata mijały. Nette awansowała. Matka zachorowała i umarła.
To właśnie tego dnia Nette uświadomiła sobie, jakie puste jest jej życie.
W zamyśleniu zdjęła ogromny kapelusz ozdobiony sztucznymi owocami. Po raz pierwszy od dawna uważnie przejrzała się w lustrze.
Naprawdę wyglądała staro z tym lorgnon dyndającym na łańcuszku! Powinna się postarać o okulary w futerale, które mogłaby nosić w kieszeni, tak byłoby lepiej. I włosy…
Rozpięła je ostrożnie obiema rękami. Delikatnie ujęła swój wysoki kołnierzyk, odsunęła go lekko od szyi.
Okropne! Okropne było to, co widziała w lustrze, ta podstarzała kobieta tak kompletnie pozbawiona wdzięku.
Pospiesznie zabrała się do przygotowania jedzenia, a potem powycierała wszystkie kurze w swoim malutkim mieszkanku.