ROZDZIAŁ III

„Tam, gdzie dolina porasta lasem, a łąki się kończą, główny szlak drogi zamazuje się i w końcu schodzi na manowce. Jeśli mimo to chcesz tym szlakiem podążać dalej, duch twój traci wszelkie oparcie w rzeczywistości, oddala się od jasnego dnia, od światła, od człowieczego bytu.

Droga, którą, jak ci się zdawało, szedłeś, zanika, rozpada się na wiele wątłych ścieżek, gdzie słoneczne światło igra z cieniem i wabi wędrowca, lecz biada ci, jeśli którejś z tych dróżek zaufasz. Łatwo zawieść cię może ku mokradłom i oparzeliskom, co ugną się pod twoją stopą i pochłoną cię na wieki wieków. Może niektóre z nich wiodą ku skalnym urwiskom, czekającym na zbłąkanie dzieci, które samotnie gnają bydło na pastwiska lub wyszły o brzasku nazbierać mchu i chrustu? Być może. A być może też jedna z tych błędnych dróżek doprowadzi cię do najciemniejszej głuszy, do samego jądra boru, do tego miejsca, które wspominane bywa jedynie szeptem, przy płonącym na kominku ogniu w jesienne wieczory.

Wszyscy mieszkańcy zagród w dolinach znali tę opowieść. Każdy mógłby długo mówić o sprawach, które kiedyś wydarzyły się gdzieś za dziesiątą górą. Dużo czasu upłynęło od tamtych wydarzeń, ale wciąż trwały w ludzkiej pamięci, w każdej wiosce, we wszystkich chatach, niesamowite, budzące grozę a zarazem pociągające, powtarzane o szarej godzinie: opowieści o dziewicach z Vargaby.

Nikt dokładnie nie wie, gdzie to Vargaby leżało. A ci, którzy kiedyś znali legendę, pomarli i odeszli w zapomnienie.

Aż kiedyś – zdaje mi się, że to było wtedy, gdy w Szwecji panował trzeci lub czwarty król z rodu Wazów – zdarzyło się, że trzej jeźdźcy przybyli do lesistej doliny rzeki Alv. Byli zmęczeni, wszyscy trzej, siąpił zimny deszcz i wędrowcy z niepokojem myśleli o nadchodzącej nocy.

– Trzeba się rozejrzeć za jakąś zagrodą – powiedział jeden z nich, wysoki mężczyzna o władczym spojrzeniu. Nazwisko nosił wojownicze, Diderik Swerd [Sverd, w jęz. szwedzkim znaczy: miecz (przyp. tłum.).], a jego powołaniem były kobiety i wojaczka, i może czasami puchar wina na wzmocnienie w jakiejś gospodzie.

Drugi był nieduży i chudy, lecz jego faryzeuszowskie oczy płonęły świętym ogniem, zdolne wypatrzyć najmniejszy grzech w duszy bliźniego. Właśnie został wyświęcony na księdza i ożywiała go chęć służenia jedynie swemu powołaniu. Człowiek niedużego wzrostu i z trudem nawiązujący kontakty z bliźnimi zazwyczaj wybiera sobie zawód, który daje władzę. Jak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, nikt nie wiedział. On sam prezentował siebie imieniem Natan. I jako ten biblijny Natan starał się napominać oraz pouczać, bezustannie rozprawiał o spalonej słońcem Gehennie, czekającej na grzeszników.

Skinął tylko nieznacznie głową na propozycję swojego towarzysza, bo czyż nie jest wolą Pana, by kapłani znajdowali jak najlepsze warunki? A tego dnia pogoda była raczej dla psów niż dla sług bożych.

Wymienionym dwóm podróżnym towarzyszył trzeci. Młodzieniec tak dokładnie ukryty pod peleryną i szerokim rondem kapelusza, że widać było jedynie pałające oczy. Imię, którym się przedstawił, brzmiało Havgrim. I niczego więcej się o nim nie dowiedzieli.

Najbliższa zagroda okazała się zamożna, wabiła podróżnych nadzieją na posiłek i sen oraz możliwością wysuszenia pod dachem przemoczonej odzieży. Wjechali na dziedziniec i zostali przyjęci życzliwie, konie znalazły miejsce w stajni, mężczyzn natomiast zaproszono do ciepłej, zasobnej izby.

– Pokój temu domowi – pozdrowił Natan.

– Bóg zapłać – mruknął gospodarz, a jego żona skłoniła się w milczeniu. – Co was wygnało na drogę, panowie, w taki deszczowy wieczór? – zapytał gospodarz.

Pierwszy odpowiedział kapłan:

– Zostałem powołany, by służyć Panu na pogańskich pustkowiach Harjedalen. Moja droga wiedzie do Sveg.

– Ja zaś podróżuję do Trondheim jako posłaniec królewski – oświadczył Diderik Swerd. – Niepokorni Norwegowie burzą się, słyszeć nie chcą o duńskiej władzy i oświadczają, że mogą rządzić się sami. Król Gustaw prosił mnie, bym się zorientował, jakie nastroje panują wśród chłopów w Trandelag, skoro i tak wybierałem się w te strony. Pan Natan i ja spotkaliśmy się w Mora, a ponieważ było nam po drodze, przystaliśmy do kompanii”.

Andre przestał czytać i zastanawiał się. Cóż to za dziwny rękopis. Co w nim jest starą opowieścią, a co zostało stworzone przez Gerd, matkę Petry? Od początku całość opowiadana jest z wyraźnym talentem literackim, nagle jednak narracja się załamuje, jakby autorka nie była już w stanie utrzymać odpowiedniego rytmu. Uderzyło go też, że na początku napisała: „A ci, którzy kiedyś znali legendę, pomarli i odeszli w zapomnienie”. Skąd więc ona sama znała opowieść? Stworzyła ją od nowa, czy też było tak, jak napisała, że saga jest swego rodzaju ustnym dziedzictwem po matce?

Andre, rzecz jasna, pilnie śledził, czy nie znajdzie czegoś, o czym wspomniały i Vanja, i Benedikte, czegoś, co mogłoby mieć związek z Ludźmi Lodu. Na razie jednak niczego takiego nie było oprócz nazwy „Trondheim”. Czy Diderik Swerd mógł mieć coś wspólnego z rodziną Petry, skoro jechał do Trondelag?

Zobaczymy, trzeba czytać dalej.

„Gospodarz skierował pytający wzrok na trzeciego przybysza.

– Ach, ten tutaj – rzekł Diderik z lekceważeniem. – Jego znalazłem po drodze. Pozbawiony pana pachołek, który był na wojnie w Europie jako żołnierz zaciężny. Teraz mnie ochrania, bo nie jest bezpiecznie podróżować samotnie po bezdrożach.

Chłop raz jeszcze przyjrzał im się uważnie i rzekł swoim trudno zrozumiałym dialektem:

– Moi panowie, skoro, jak słyszę, wybieracie się do Trondheim i do Sveg, to zawróćcie do Moraj, stamtąd kierujcie się na północ! Zabrnęliście na prawdziwe bezdroża, tu czekają was tylko odludzia i okrężne szlaki albo bagna i knieje.

– Wiemy, że najlepsza jest droga północna – przyznał Diderik. – Ale ja świadomie chciałem jechać przez tę dolinę. Moi przodkowie pochodzili z Alvdalen i już od dwóch dni rozpytuję wszędzie o kolebkę rodu, choć jak dotychczas bez rezultatu.

– Ja zaś pragnę wykorzystać czas podróży, by głosić słowo Boże zbłąkanym duszyczkom na pustkowiach – dodał ksiądz Natan. – Ale przemawiałem do głuchych uszu w ostatnich dniach. Ludzie nie chcą słuchać o karze boskiej za grzechy i nie myślą o nawróceniu. Nie chcą też słuchać o mękach piekielnych, bo, jak powiadają, życie na ziemi jest wystarczającą męką.

– Dlaczego zatem nie mówić im o Bożej dobroci i o tym, że Pan wynagrodzi wszystkich, którzy za nim pójdą? – zapytał chłop.

– Oni na to nie zasługują – uciął kapłan. – Dopiero kiedy padną na twarze i będą się wić ze strachu przed straszną karą boską, kiedy będą błagać o odpuszczenie grzechów, dopiero wtedy będę mógł im mówić o raju.

Gospodarz nie powiedział nic więcej, lecz jego poruszające się nerwowo nozdrza świadczyły wymownie o tym, co myśli. Znowu spojrzał pospiesznie na trzeciego z przybyłych, który usiadł w mroku, daleko od pieca. Nie był to człowiek stary, raczej zbyt młody, by mieć już za sobą wojaczkę na krwawych polach bitewnych Europy. Z jego twarzy trudno było wyczytać cokolwiek. Młody, postawny człowiek o rzęsach tak gęstych i ciemnych, że w ich oprawie jego piwne oczy zdawały się niemal jasne.

Diderik Swerd miał jaśniejszą karnację, włosy popielatoblond i zmysłowe wargi; sprawiał wrażenie jakieś dziesięć lat starszego od swego pomocnika. Ubrany był jak przystoi człowiekowi króla, nosił wysokie buty, koronkowy kołnierz i mankiety, krótka kurtka uszyta była z aksamitu”.

Andre ponownie odłożył manuskrypt. Jakim sposobem autorka mogła wiedzieć to wszystko? Nawet szczegóły dotyczące wyglądu! Nie, wiele opisów to po prostu wytwór jej wyobraźni. O takich sprawach legendy na ogół nie mówią. Teraz jednak nikt nie byłby w stanie stwierdzić, co pochodzi z legendy, a co stworzyła autorka.

Nabierał coraz większego przekonania, że autorka rękopisu sama bardzo lubiła opowiadać. A wśród Ludzi Lodu wielu było obdarzonych talentem literackim. Czy to znak, że miała ona w sobie krew Ludzi Lodu?

Była to bardzo niepewna i słabo uargumentowana hipoteza, lecz Andre rozważał ją z przyjemnością. I nabierał coraz większej ochoty, by czytać dalej.

„- A jak macie zamiar dotrzeć do Sveg z doliny Osterdalelven? – zapytał chłop.

– Drogą. Prosto stąd.

– Nie, nie – zaprotestował gospodarz potrząsając głową, jakby chciał ich ostrzec. – Nie wolno panom jechać tą drogą. To narażanie życia. Naprawdę powinniście zawrócić do Mora, póki jeszcze nie jest za późno, i przestać myśleć o lasach rozciągających się pomiędzy naszą doliną a Harjedalen! Nikt żywy stamtąd nie wyjdzie.

– Babskie gadanie! My mielibyśmy się bać? Dwóch wojskowych i kapłan? Myślicie, że lękamy się wilków? Albo niedźwiedzi?

Milcząca dotąd gospodyni spojrzała nań surowo.

– Są tam inne sprawy, których należy się lękać, panie.

– Rozbójnicy?

– Nie ma żadnych rozbójników.

– No, to gdybyście mieli ochotę straszyć nas jakimiś wodnicami albo pokutującymi duszami, czy czymś takim, to możecie dać sobie spokój. Nie jesteśmy przesądni. A w razie czego mamy ze sobą kapłana.

W ten sposób czcigodny Diderik Swerd zdradził się, że myśl o upiorach w zasnutej mgłą krainie na granicy bagien i rzeczywistości nie była mu tak całkiem obca.

– Kapłan może być potrzebny – powiedziała gospodyni. – Ale panien wodnych możecie się nie bać, nie będą się wam naprzykrzać.

– W porządku. Czego tedy powinniśmy się wystrzegać? Chcielibyśmy wiedzieć, żeby nie domyślać się Bóg wie czego.

– Możecie panowie zabłądzić, zejść na manowce – oświadczył krótko gospodarz.

– To nas nie przeraża. Nie jesteśmy wszak dziećmi.

Chłop nie pozwolił sobie przerwać. Mówił dalej tym swoim dialektem Alvsdal, choć starał się, by jego mowa brzmiała jak najbardziej zrozumiale dla obcych.

– To są okolice, gdzie rządzą czary. My sami niechętnie zapuszczamy się w tutejsze lasy. Bo chociaż człowiek myśli, że dobrze zna wszystkie ścieżki, to i tak jakaś niewidoczna siła potrafi zepchnąć wędrowca na szlak, którym nikt nie powinien chodzić.

– Będziemy się kierować podług słońca i obserwować drzewa.

– W głębi lasu nie dostrzeżecie słońca. Wiatr też tam nie dociera, a na pniach drzew nie ma żadnych znaków.

Gospodyni wstała i teraz, gdy zwracała się do swego męża, już nie dbała o to, by obcy ją rozumieli, mówiła swoim dialektem, jednym z najtrudniejszych w Szwecji. Powiedziała mu mianowicie, że znowu zaczęło padać i że ona musi pójść do obory obrządzić bydło. Goście jednak nie pojęli z tego ani słowa.

Chłop skinął głową i kobieta wyszła.

Rozmowa urwała się na chwilę. Diderik Swerd przeciągał się na ławie. Ogień z pieca przyjemnie grzał mu nogi, skarpety zdążyły przeschnąć i odzyskał czucie w stopach. A były to stopy brzydkie, kanciaste, z powykrzywianymi paluchami, teraz także brudne, ale dobrze służyły swojemu panu w nie kończących się marszach, podczas bitew oraz w ciągu długich godzin samotnej warty.

Diderik powoli zapadał w drzemkę, gdy nagle nad jego uchem rozległ się ostry, nieprzyjemny głos pastora:

– No i co tam jest takiego strasznego w tym lesie?

Chłop wlepił w niego oczy.

– Czy wy naprawdę nigdy nie słyszeliście o dziewicach z Vargaby?

– Nie, a cóż to takiego? – zawołał Diderik Swerd. – Słowo ››dziewice‹‹ dla mnie brzmi podniecająco. Jakie one są? Młode i pulchne?

– Od tych dziewic powinni się ichmościowie trzymać z daleka jeśli wam życie drogie. One nie są dla zwyczajnych śmiertelników.

– A zatem jednak strachy i czary?

– Może. A może i nie. Vargaby istnieje naprawdę, a i dziewice z pewnością tam mają. Ale nikt, kto stamtąd nie pochodzi, z dobrej woli tam nie pójdzie.

Pastor z irytacją wydmuchiwał powietrze przez nos.

– No nie, tym razem to już wystarczy! Proszę nam wyraźnie powiedzieć, o co chodzi. Czy w lasach jest jakaś osada?

– Pasterskie szałasy można napotkać wszędzie – zjeżył się chłop. – Osady pewnie też. Ale żadna nie jest taka jak ta.

– Byłeś tam kiedy?, – spytał bez ceregieli posłaniec króla Gustawa.

– Widziałem osadę, to prawda. Jest bardzo ładna.

Otoczona lasami…

– Duża?

– Broń Boże! Osiem czy dziesięć zagród, stłoczonych blisko siebie, nic więcej.

– Muszą się tam chyba żenić ze sobą bliscy krewni. Znasz ludzi z tej osady?

– Nie. Jak panowie słyszycie po naszej mowie, wsie w tej okolicy leżą od siebie daleko.

– No dobrze. Ale dlaczego z tą osadą coś jest nie w porządku?

Gospodarz rozsiadł się wygodniej. Ogień w piecu strzelał co chwila jasnym płomieniem, oświetlając pięknie rzeźbione szafy, cynowe naczynia na półkach i łoże w kącie. Do bogatego domu trafili.

– To pewnie tylko legenda – rzekł gospodarz. – Ale odnosimy się do niej z respektem.

– No to opowiedzże nam – nalegał Diderik Swerd, a lekceważące rozbawienie w jego głosie nie uszło uwagi chłopa.

Poza kręgiem zgromadzonych przy ogniu siedział w cieniu trzeci z podróżnych i nie odzywał się ani słowem. Jakby w ten sposób chciał podkreślić swój niższy status, a jeszcze bardziej pogardliwy stosunek Diderika Swerda do siebie.

Gospodarz zaczął nareszcie swoją opowieść:

– Miało się to jakoby wydarzyć w czasach, kiedy Dalarna nawracana była na wiarę chrześcijańską. Waszmościowie powinni wiedzieć, że Dalarneńczycy nie chcieli przyjmować nowej wiary dobrowolnie. I, rzecz jasna, pogańskie przesądy były najbardziej zakorzenione właśnie w odległych osadach na pustkowiach.

– O, tak, nietrudno mi w to uwierzyć – rzekł pastor z nienawiścią”.

Andre uśmiechnął się mimo woli.

Mamy więc nową legendę opowiadaną w ramach innej legendy. Nieźle! Wydarzenia cofają się jeszcze bardziej w czasie. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że mi się to wszystko nie pomiesza i zdołam prześledzić akcję we właściwym porządku.

Sprawa interesowała go jednak coraz bardziej. Ogromnie był też ciekaw, co się stało w Vargaby.

„ – Przybyli tedy wysłańcy Pana do Vargaby, niosąc krzyż i psałterz, a tam panowało pogaństwo bardziej zatwardziałe, niż sobie to można wyobrazić – opowiadał chłop.

Jego małżonka wróciła właśnie do izby i słyszała ostatnie słowa.

– Uff – skrzywiła się niechętnie. – A jednak chcesz o tym gadać, ojciec?

– Chcieliśmy się dowiedzieć wszystkiego – odparł pastor gniewnie. – Domyślam się, że wydarzenia mogły mieć miejsce gdzieś na początku dwunastego stulecia. Wiadomo bowiem, że odległe rejony Dalarna i Harjedalen długo stawiały opór chrześcijaństwu. Przeklęci poganie!

– Nie nasza rzecz sądzić, jak tam było – rzekł gospodarz pojednawczo. – W każdym razie utrzymała się tam władza feudalna. Jeden chłop był właścicielem niemal całej wsi, a pozostali byli jego podwładnymi, traktował ich jak niewolników. Nazywał się podobno Vret Joar Jonsson. Potężny to był mąż. Włosy i zarost otaczały niby chmura jego twarz jak wyciętą w kamieniu. Vret Joar Jonsson miał jedną przypadłość, czy też można by powiedzieć: namiętność. Kochał dziewice.

– O, a któż ich nie kocha? – zachichotał obleśnie Diderik.

– Możliwe, ale Vret Joar kochał je na swój sposób. Składał je w ofierze pogańskim bóstwom. Freyowi, bogowi płodności. Albo Frei, bogini urodzaju.

– Co takiego? Jak to: składał w ofierze?

– Jak tu siedzę, to prawda. Co roku składał na ołtarzu krwawą ofiarę i co roku ginęła jedna dziewica.

– Ależ to potworne! – wykrzyknął pastor.

– Oczywiście. Vret nie był w stanie sam zaznać rozkoszy z kobietą, dlatego ofiarami starał się przekupić bogów, odzyskać męską siłę”.

I to napisała kobieta w osiemnastym wieku, pomyślał Andre. Ta Gerd, matka Petry, musiała być nie byle jaką osobowością. Zanim powrócił do czytania, musiał zapalić światło, bo niepostrzeżenie pokój zaczął pogrążać się w mroku. Początkowo zresztą Andre sądził, że pismo jest takie niewyraźne, w końcu jednak zauważył, że to dzień ma się ku końcowi.

„No, gospodarzu, chyba przesadzacie – rzekł pastor – takie opowieści może były dobre w pradawnych czasach, ale nie w naszej erze.

– Waszmościowie słyszeli naszą mowę i wiedzą, jak trudno ją zrozumieć. A przecież my mieszkamy nad rzeką i wcale nie jesteśmy tu tak bardzo oddzieleni od świata. Czy nic można sobie wyobrazić, jakimi zamkniętymi rejonami były samotne osady w lasach parę wieków temu? Ludzkie zwyczaje i bojaźń boża niełatwo torowały sobie drogę do leśnych i górskich pustkowi Alvdalen. Mieszkańcy poszczególnych osad prawie się ze sobą nie widywali. I ledwie się domyślali, że poza granicą lasów istnieje jakiś inny świat. Niewiele wiedzieli o sąsiedniej wsi. Jeszcze teraz, w osiemnastym wieku, Vargaby i inne małe osady z pustkowi są całkowicie odcięte od ludzkiej wspólnoty. Na takiej glebie mogą rozkwitać najrozmaitsze mroczne rytuały.

Diderik sprawiał wrażenie zamyślonego.

– Owszem, to mi się wydaje zrozumiałe. Ale to była niewielka osada! Jakim sposobem Vret Joar zdobywał tak wiele dziewic, żeby co roku składać ofiarę?

– O, nie było ich tak wiele. Cała ta sprawa z ofiarami trwała zaledwie jakieś cztery czy pięć lat, aż doszło do ponurego końca.

– Tak? I co się stało?

– Nie potrzebuję chyba zapewniać, że Vret Joat był człowiekiem znienawidzonym. Nienawidzili go wszyscy, ale jeszcze bardziej się go bali. Miał on syna, który urodził się w czasach, gdy Joar był jeszcze w stanie wziąć kobietę w objęcia. Wychowywał go na swego następcę we wszystkim, także w swym pogańskim procederze. Dopóki pozostanie w okolicy choć jedna dziewica, bogowie mogą liczyć na ofiarę…

Wszakże złego człowieka wcześnie dosięgła kara! Los Vreta Joara Jonssona był nie do pozazdroszczenia. Nocami nie zaznawał odpoczynku. Pomordowane dziewice noc w noc nawiedzały we śnie swego prześladowcę.

– Wyrzuty nieczystego sumienia – potwierdził pastor.

– Ale nie na tym koniec! Ludzie powiadają, że one naprawdę przychodziły. Że dusze niewinnych dziewic zadręczały go niemal na śmierć. Pozostały jednak duchami i naprawdę uśmiercić go nie mogły. Dlatego pojawiały się przeważnie w snach, dręczyły go i prześladowały bez umiaru. A zresztą Joar przysięgał na wszystko w świecie, że często nie spał i widywał je na jawie.

– Moim zdaniem to okrutniejsza kara niż śmierć – westchnął Diderik. – Powiedz mi… W jaki sposób dokonywano ofiary? Czy palono je na stosie?

– Nie, nie, ludzie mówili, że bóg Freyra swoją siedzibę w lesie, nad małym jeziorkiem. Dziewice były wpychane do wody. Przez mężczyzn uzbrojonych w dzidy.

Pastor jęknął ze zgrozy.

– Czy nie prościej byłoby przebić dzidami Vreta Joara? – zastanawiał się Diderik.

– Nie mogli tego zrobić. Joar miał strażników. Kilku zaufanych ludzi, którzy chętnie służyli bogatemu panu.

– Historia się powtarza – mruknął Diderik Swerd.

– Owszem, tak bywa! Zresztą to głównie strażnicy wpędzali do wody nieszczęsne dziewczęta. Tylko że nie było ich zbyt wielu, zatem krewni i przyjaciele wybranej panny, być może młodzi chłopcy, którzy marzyli właśnie o niej, zmuszani byli do udzielania pomocy. Trzeba waszmościom wiedzieć, że wiara w starych bogów była głęboka, ludzie się ich okropnie bali, zwłaszcza że tak mało wiedzieli o świecie zewnętrznym. Wielu chyba w ogóle nie miało pojęcia, że istnieje jakiś świat poza granicami Vargaby. Co zatem mogli zrobić? Otóż w czasie gdy kapłani prawdziwego Boga przenikali coraz głębiej w lasy Dalarna ze swoją świętą misją, zdarzyło się któregoś roku, że jeden ze strażników Vreta Joara zakochał się w dziewicy przeznaczonej na ofiarę. Jako młody i niewiele rozumiejący chłopiec podziwiał Joara i chciał mu służyć. Teraz gorzko tego żałował. Próbował uciec razem w dziewczyną, która chyba w tym czasie dziewicą przestała już być, ale go złapano. Panna jednak zdołała ujść pogoni i bardzo długo błąkała się po okolicznych lasach. W końcu dotarła do ludzi tutaj, w Alvdalen, i urodziła syna. Żyła potem jeszcze tylko przez osiem lat. Dziecko zostało samo i cierpiało nędzę. W jakiś czas potem chłopak opuścił wieś i myślę, że umarł gdzieś z głodu.

– No, a ów strażnik? Kochanek dziewczyny?

– Och, z nim rozprawili się krótko. Wszyscy pozostali strażnicy i syn tyrana, Vret Matts, otoczyli nieszczęśnika i dosłownie roznieśli na dzidach.

Słuchaczy przeniknął dreszcz.

– Dziewczyna była jedną z trzech sióstr. Najstarsza została złożona w ofierze rok wcześniej, natomiast trzecia, najmłodsza, miała niezwykle silny charakter. Wiedziała, że za rok przyjdzie kolej na nią, ale nie to było głównym powodem jej decyzji. Postanowiła mianowicie zabić tyrana. Chciała to zrobić z żalu po siostrach i aby ochronić wszystkie małe dziewczynki dorastające we wsi. Wiedziała przecież, że po niej nadejdzie kolej i na nie…

W piecu przygasało i gospodyni raz po raz dokładała jałowcowych gałązek, ogień trzaskał i syczał. Gdy płomienie znowu strzeliły w górę, gospodyni odwróciła się i popatrzyła na twarze gości: cyniczną i rozbawioną Diderika Swerda, Fanatyczną Natana i nieprzeniknioną tego trzeciego”.

Gerd znowu daje się ponieść literackiej pasji, myślał Andre z uśmiechem. Ta Gerd, która napisała, to… Czy była żoną Olego Knudsena, kiedy spisywała legendę?

To chyba niemożliwe. Przypominała mu siostry Bronte, angielskie pisarki. Zamknięte w sobie, stłamszone i samotne istoty, obdarzone siłami twórczymi, których nic nie było w stanie zgasić. Gerd zdecydowała się tworzyć, snuć literacką opowieść na bardzo niepewnych podstawach. Wkładała w usta postaci repliki, wyobrażała sobie i opisywała, jak wyglądali ludzie i ich otoczenie.

Niewątpliwie jednak w każdej opowieści istnieje jądro prawdy. To przecież nie była wymyślona historia. Dziewice z Vargaby istniały naprawdę, a już przynajmniej legenda o nich.

Twórczy talent autorki stworzył jedynie detale, nieistotne szczegóły. Andre zastanawiał się, czy Gerd miała zamiar napisać książkę na podstawie legendy. Zeszyt, który trzymał w ręce, był zbyt cienki, historia zbyt krótka na prawdziwą powieść. Czy to jednak nie jest grzech wszystkich początkujących pisarzy, że ich utwory nie są wystarczająco długie?

Może nawet wysłała swój utwór do jakiegoś wydawnictwa? I może odesłano jej z odmową? Nie, nie uważał, by miała tyle odwagi.

„Gospodarz, który czekał, aż żona dołoży do ognia, podjął znowu opowieść:

– Mait, bo tak dziewczyna miała na imię, zdołała zwabić Vreta Joara Jonssona nad jeziorko; przekonała go, iż ukazał jej się bóg Frey i powiedział, że chciałby porozmawiać osobiście z Vretem Joarem.

Gospodarz zniżył głos.

– Powiadano, że posążek boga Freya, który wyrzeźbiono w drewnie, miał być jakoby taki, no… dość…

– Ojciec! – upomniała go żona. – Nie mówi się o takich rzeczach!

– Nie, nie, chętnie posłuchamy – zaprotestował Diderik i pochylił się ku opowiadającemu z obleśnym, pełnym oczekiwania uśmieszkiem.

– E, no – wahał się chłop. Najwyraźniej nie wiedział, kogo słuchać. – No, panowie wiedzą przecież, jak obdarowany był bóg Frey. Bóg płodności i w ogóle. A posążek z Vargaby miał podobno być tak wyposażony pod względem męskim, że… No już, już, matko, już nic więcej nie powiem. W każdym razie kiedy Vret Joar Jonsson poszedł nad jeziorko, bez broni, z lasu wyszła Mait z nożem w ręce, by zamordować ciemiężyciela wsi. Popełniła jednak błąd, bo postanowiła mu wygarnąć wszystko, co leżało jej na sercu, zaczęła krzyczeć, jakim jest on potwornym wyrzutkiem i draniem. Vret Joar, nie czekając na dalszy rozwój wypadków, zaczął po prostu uciekać w las, bo uzbrojona Mait córka Branta nie była osobą, z którą można by sobie żartować. Dziewczyna pognała za nim, a ponieważ była młodsza i szybsza, więc mało brakowało, a byłaby go złapała. Los jednak sprawił, że akurat w tym czasie lasem w stronę Vargaby szli pobożni kapłani; właśnie okrążali jeziorko.

Vret Joar słyszał, oczywiście, wiele o nowej wierze, coraz bardziej umacniającej swoje wpływy w kraju. Nie był nią zachwycony, ale w tej chwili dostrzegł w niej ratunek. Zaczął wzywać pomocy, oskarżając Mait córkę Branta, że jest czarownicą, która chce rzucić na niego urok. Bo to akurat wiedział, że dla nowej religii czary i przesądy były największym paskudztwem. Jeden z apostołów dał znak swoim towarzyszom i zanim Mait zdążyła się zorientować, co się dzieje, została w imię Boże zadźgana nożem jako groźna ››czarownica‹‹.

Vret Joar zabrał swoich wybawców do Vargaby przysięgając, że jest wyznawcą nowej wiary. Wkrótce jednak słudzy Boży dowiedzieli się o ponurych grzechach obciążających jego sumienie. Krwawe ofiary z ludzi, to przecież prawdziwy kult Baala! I wtedy to ludzie apostoła przepędzili ze wsi w lasy Vreta Joara Jonssona i jego syna Vreta Mattsa Jonssona, wymordowawszy przedtem po kolei strażników i wasali tyrana. Rozprawa była bezlitosna i brutalna, mimo wszystko jednak ojciec i syn zdołali dotrzeć do ludzi. Dla Vreta Joara ucieczka przez lasy była zbyt wielkim wysiłkiem i zmarł na rękach syna nad brzegiem Siljan. Wiadomo też, co stało się z Vretem Mattsem. Włóczył się po wsiach, pił, łajdaczył się, głodował. Umarł dość młodo.

– A Vargaby?

– Cóż, tam apostołowie starali się żelazną ręką nakłonić ludzi do nowej wiary. A gdy im się to nie udało, spalili większość domów w tej ››twierdzy pogaństwa‹‹ i ludzie musieli budować je na nowo. Słudzy Boży poszli natomiast przez góry do Harjedalen.

W izbie zaległa cisza.

– I oni nadal tam mieszkają? – zapytał Diderik cierpko.

– W Vargaby? Mieszkają. Raz do roku widujemy paru z nich w kościele. Przemykają w milczeniu i cisi stają gdzieś z tyłu, za innymi, a po nabożeństwie natychmiast wracają do swoich ukrytych za lasami łąk.

– No więc… Jeszcze przecież nie powiedziałeś nam, co takiego strasznego kryje się w tutejszych lasach?

Chłop uniósł głowę.

– Jeszczeście tego nie pojęli, panie? Dziewice z Vargaby wciąż tułają się po okolicy! Mieszkańcy osady są wolni, oni nie widują upiorów. Jednak obcy, który zabłądzi w lesie… Jakieś siły poprowadzą go ukrytymi ścieżkami do Vargaby.

Diderik wydął wargi.

– A to dlaczego?

– Bowiem dziewice nadal poszukują Vreta Joara Jonssona i pewnie też jego syna. Przede wszystkim jednak Joara. Skąd duchy miałyby wiedzieć, że człowiek zmarł przed setkami lat? Nadal szukają opanowane żądzą zemsty. Specjalnie zaciekła jest podobno Mait córka Branta, ale jej siostry też nie należą do miłosiernych. Inne dziewczynki, te, które zostały złożone w ofierze jako pierwsze, znalazły, zdaje się, pokój wieczny. Teraz już się ich nie widuje.

– Ale one nie mogą nic zrobić żywym?

– W sensie fizycznym nie, ale mogą ich tak wystraszyć, że nigdy nie znajdą wyjścia z lasu.

– Zdarzyło się już kiedyś coś takiego? Że ktoś nie odnalazł drogi, nie wyszedł z lasu?

– Tego nie wiem. To przecież wszystko może być jedynie legendą, podaniem. My jednak na wszelki wypadek nigdy się nie zapuszczamy w tamte strony.

Pan Natan odetchnął głęboko.

– Muszę powiedzieć, że to niezwykle wyrazista i szczegółowa opowieść. Nawet może trochę zbyt dokładna. Skąd można wiedzieć aż tyle? Zwłaszcza jeśli nigdy się tam nie było. I jeśli nikt żywy stamtąd nie wrócił.

– O, tak – zgodził się gospodarz. – Z pewnością w ciągu tych stuleci wiele zostało dodane do opowieści lub poprawione.

– Myślę, że tak – oświadczył Diderik. – No i co, moi towarzysze? Przestraszyliście się?

– Ja nie – odparł kapłan. – Bóg jest ze mną.

– A ty, Havgrim? Wahasz się?

Młody człowiek potrząsnął głową.

– Znakomicie – rzekł Diderik Swerd. – Drogi gospodarzu, serdeczne dzięki za rozrywkę. Jesteś bardzo dobrym narratorem i tworzysz piękne historie. My jednak nie zawrócimy w długą drogę do Mora. Wyśpimy się w nocy, a potem pojedziemy dalej ku pustkowiom Harjedalen.

Chłop westchnął.

– Rozumiem, że nie mogę panów zatrzymać. W takim razie nasza pasterka wyruszy z wami, żeby pokazać wam przynajmniej pierwszy odcinek drogi. Nikt nie zna lasu lepiej niż ona, a poza tym jej nigdy żadne nadprzyrodzone istoty nie niepokoiły. Matko, sprowadziłabyś tu naszą małą pasterkę?

– Pasterkę kóz? Dziewczynę? – zapytał Diderik z obleśnym uśmiechem. – Nie może być lepszego towarzystwa dla pełnych życia mężczyzn!

Chłop ani drgnął. Czekał, aż żona przyprowadzi pasterkę.

Na widok przybyłej panu Diderikowi opadła szczęka. Stanowczo nie była to najbardziej pożądana towarzyszka dla mężczyzny jego pokroju! Miała co najmniej sześćdziesiąt lat, była pokrzywiona i pomarszczona po długim, pełnym trudu życiu, zmęczona nieustannym lękiem o powierzone jej bydło i samotnością w pełnych dzikiego zwierza lasach.

– To jest Barbro – przedstawił gospodarz. – Rozumiem, że panowie spodziewali się kogoś młodszego, bo przecież zwykle najmłodsze pasterki zajmują się kozami, lecz Barbro robiła to przez całe swoje życie. Była małą sierotką, kiedy, zdaje się, że było to przed wiekami, przyszła do domu mojego ojca. Jesteś pewna, Barbro, że zdołasz bezpiecznie przeprowadzić panów przez lasy koło Vargaby tak, żeby znaleźli się na drodze do Lillhardal i Sveg?

– Pewnie, że przeprowadzę – oświadczyła stara i potem wygłaszała pospiesznie jakieś formułki, z których goście nie rozumieli ani słowa.

– Nie, nie, chwileczkę – zaprotestował Diderik. – Musimy mieć przewodnika, którego będziemy rozumieli.

– Wybaczcie mi, panie – rzekła Barbro. – Kiedyś przez rok służyłam u siostry mojego gospodarza, która wyszła za mąż i mieszka w Gagnef. Wciąż jeszcze pamiętam tamtejszą dziwaczną mowę.

Dziwaczną dla niej, lecz dla nich zrozumiałą. Choć nie był to najczystszy język szwedzki, niewątpliwie byli w stanie się z nią porozumieć.

– No dobrze – westchnął Diderik zadowolony, wciąż jednak z tym lekko pogardliwym błyskiem w oczach, podkreślającym dystans, jaki dzielił go od niżej stojących gospodarzy. – W takim razie mówimy wszystkim dobranoc i udajemy się na spoczynek. Mógłbym chyba zażądać, żeby mi jakaś służąca wygrzała łóżko, ale dzisiaj jestem już zanadto zmęczony. Jutro wstajemy o wschodzie słońca.

Chłop skinął głową. Odprowadzał wzrokiem także dwóch pozostałych gości, gdy podnosili się z miejsc i szli za Diderikiem do sypialni w innym budynku. Kiedy go mijali, napotkał wzrok najmłodszego. Było to spojrzenie pełne sympatii i zrozumienia. Dowodziło, że Havgrim orientował się w zawiłościach ludzkich uczuć. O tym, że wiedział, kto spośród zebranych w tej izbie ma najszlachetniejszy charakter.

To spojrzenie wzruszyło gospodarza i przepełniło go wdzięcznością”.

Jakaś grupa nowo przybyłych gości hałasowała na korytarzu za drzwiami pokoju Andre. Odłożył rękopis i czekał, aż się to uspokoi.

Na dworze świecił księżyc i rzucał zimną poświatę na podłogę hotelowego pokoju. Andre wstał i zaciągnął zasłony.

Czekał jakieś pół godziny, a kiedy na korytarzu znowu zapanowała cisza, wrócił do czytania.

Загрузка...