ROZDZIAŁ II

Na razie Andre nie posunął się ani o krok, jeśli chodzi o drzewo genealogiczne Petry Olsdatter. Postanowił wobec tego porozmawiać z Egilem Holmsenem, ojcem dziecka.

Adres znalazł w magistracie.

Na nieszczęście dla Andre Egil Holmsen ożenił się i gościa przyjęła w domu młoda żona. Spódnic matki trzymało się kurczowo dwoje małych dzieci, a trzecie było w drodze. To kłopotliwa sprawa rozdrapywać dawną ranę, jaką z pewnością była historia z Petrą. Po prostu nie mógł tego zrobić. Powiedział zatem, że poszukuje informacji na temat swoich krewnych i dlatego chciałby porozmawiać z jej mężem. Czy zastał go w domu?

Kobieta wyglądała na okropnie ciekawą i cokolwiek przestraszoną, wyjaśniła, że mąż poszedł do pracy w hucie żelaza.

Wciąż tam pracuje, pomyślał Andre. Tak, tak, niezła praca i popłatna, trzeba jej się trzymać rękami i nogami. Bo jeśli raz się straci, można nowej długo nie znaleźć.

– Czy on jest tam zarządcą? – spytał Andre, bo przecież przez trzynaście lat człowiek powinien chyba awansować.

Kobieta uśmiechnęła się blado.

– Zarządcą? Nie. Dlaczego miałby być zarządcą? Stoi przy piecu, rzecz jasna; zawsze był wytapiaczem.

A zatem żadnego postępu w życiu Egila Holmsena. Nie, wtedy gdy Petra oczekiwała dziecka, też nie wykazał żadnej inicjatywy. Nie zachował się specjalnie po męsku, ograniczył się tylko do spłodzenia potomka. Tego dokonał, to prawda, ale potem? Podporządkował się woli rodziców. Nazwał Petrę ulicznicą…

Andre nie umiał w sobie wykrzesać żadnych cieplejszych uczuć do tego Egila Holmsena.

Uznał, że najlepiej będzie odszukać go w miejscu pracy, młoda żona nie powinna cierpieć z powodu dawnych grzechów męża; a może braku woli, czy jak to nazwać?

Miał szczęście, bo w hucie trafił akurat na przerwę śniadaniową i mógł z Egilem Holmsenem odejść na bok. Stał przed nim spocony, umorusany, wymazany smarami ciemnowłosy mężczyzna, który bez wątpienia musiał się podobać kobietom; była w nim jakaś nonszalancja, nawet jakby trochę bezczelności. Jakby żadna sprawa na tym świecie nie była warta jego zainteresowania. Że trudno się wzbogacić na pracy w odlewni żelaza, Andre mógł się przekonać już w domu Holmsena, ale coś jednak można było chyba zrobić, żeby…

Nie, Andre nie ma przecież prawa osądzać innych.

Tylko że tego Egila Holmsena zdecydowanie nie lubił. I może dlatego gdy przedstawiał sprawę, z którą tu przybył, jego głos brzmiał bardziej agresywnie, niżby Andre sobie życzył.

Gdy w najogólniejszych zarysach wyjaśnił, czego rzecz dotyczy, powiedział:

– Wiele wskazuje na to, że dziecko, które urodziła Petra Olsdatter, należało do mojego rodu. Muszę stwierdzić, jak było w istocie, dlatego chciałbym wiedzieć więcej o pochodzeniu i pana, i Petry.

– A to dlaczego? – zapytał Egil z pozoru obojętnie, ale w jego głosie brzmiało zniecierpliwienie.

– Ze względu na spadek – oświadczył Andre krótko.

W oczach Egila Holmsena pojawił się błysk. Pierwsza oznaka jakiegoś życia wewnętrznego, pomyślał Andre.

– Co to za spadek?

– Nie mam prawa niczego wyjaśniać – odparł Andre. – Moim obowiązkiem jest odnaleźć spadkobierców.

Już dawno miał okazję się przekonać, że możliwość odziedziczenia pieniędzy rozwiązuje języki nawet najbardziej milkliwym osobnikom.

Teraz hutnik spoglądał na niego niemal z zainteresowaniem.

– Jak się pan dowie, kto jest, a kto nie jest spadkobiercą?

Andre dobrze pojmował wątpliwości tamtego.

– Dziecko Petry miało pewne fizyczne cechy, takie, jakie zdarzają się tylko w naszym rodzie. Czy pozwoli pan, że zadam kilka pytań dotyczących pańskiego pochodzenia?

– Tak, tak – zgodził się mężczyzna zdumiewająco skwapliwie.

Z notatnikiem w dłoni Andre przystąpił do zadawania pytań:

– Jak nazywają się pańscy rodzice i gdzie mieszkają?

Odpowiedzi padły nieoczekiwanie szybko, Holmsen nie zamierzał stawiać oporu. Choć nazwiska nic mu nie mówiły, Andre zapisał je starannie, adresy także. Zresztą ojciec już nie żył, została tylko matka.

– A wasi dziadkowie? Jak oni się nazywali?

Tym razem Holmsen sprawiał wrażenie lekko zirytowanego.

– Cholera, czy mam pamiętać takie rzeczy? Ale zaraz, dziadek nazywał się Gudbrand.

– Wasza matka będzie to wiedziała na pewno?

– Możliwe. Czy my jesteśmy krewnymi, pan i ja?

– Tego nie mogę jeszcze powiedzieć. Żeby wszystko wyjaśnić, muszę cofnąć się daleko w przeszłość.

– Czy spadek jest tego wart?

Andre szczerze sobie nie życzył być krewnym tego całego Holmsena.

– Czy jest wart? W przeciwnym razie nigdy bym się nie zdecydował na tak męczącą podróż.

Wyglądało na to, że odpowiedź usatysfakcjonowała Egila. Przebiegły uśmiech rozjaśnił jego usmolone oblicze.

– Dobrze, niech pan spyta moją matkę. Ona z pewnością wie więcej.

– Dziękuję. Zaraz się do niej wybiorę. A ma pan jakieś rodzeństwo, które może też coś wie o rodzinie?

– Rodzeństwo… – zachichotał Egil. – Mam. Jedenaście sztuk. Ale oni nic nie wiedzą. Trzeba pytać matkę!

Jedenaścioro rodzeństwa…? I troje własnych dzieci, a to dopiero początek!

Już teraz, w ten wczesny ranek na ulicy w Trondheim, pośród śmieci i brudu fabrycznej dzielnicy, Andre miał pewność, że Egil Holmsen nie wchodzi w rachubę. Członkowie Ludzi Lodu nie miewali po dwanaścioro dzieci. Obiecał jednak wysłuchać, co może mieć do powiedzenia matka Egila.

– Czy Petra wspominała coś o swojej rodzinie? O rodzicach czy innych krewnych?

Egil gapił się na niego niechętnie. Najwyraźniej nie życzył sobie żadnej konkurencji do spadku.

– Nie, Petra o niczym nie mówiła. Zresztą my ze sobą prawie nie rozmawialiśmy.

No tak, Andre mógł się tego spodziewać. Może Petra chciała rozmawiać, nigdy się już tego nie dowiemy. Ale taki typ jak ten Holmsen nie traci czasu na głupstwa.

Andre był człowiekiem dobrze wychowanym. Teraz jednak miał ochotę wymierzyć siarczysty policzek stojącemu przed nim drabowi.

Cóż, kiedy takich rzeczy się nie robi…

Z ulgą ruszył w kierunku centrum miasta. Odpychający Egil Holmsen został wyeliminowany jako krewny Ludzi Lodu. Pozostała tylko sama Petra.

Kto mógłby wiedzieć o niej coś więcej?

Miał wrażenie, że kiedy próbuje odnaleźć kolejny wątek, jakąś nić, która pozwoliłaby mu rozwiązać zagadkę, chwyta w dłonie jedynie powietrze.

Kto znał Petrę?

Pierwszy kochanek?

Mało prawdopodobne, by ten człowiek miał mu coś do powiedzenia.

Zatopiony w niewesołych myślach Andre wszedł do biura, które odwiedził już poprzedniego dnia.

Dama za barierką poznała go natychmiast.

– No i jak idą sprawy? – zapytała.

– Kręcę się w miejscu – przyznał Andre i opowiedział, co robił i do jakich wniosków doszedł.

– W takim razie nie widzę innego wyjścia jak zbadanie ksiąg parafialnych – oświadczyła urzędniczka.

Andre skinął głową.

– Tak, ja też o tym myślałem.

– Biuro parafialne jest dzisiaj zamknięte. Otworzą dopiero jutro po jedenastej. Ale ja przejrzałam to i owo w archiwach magistrackich. Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan tego za złe?

– Skąd? Oczywiście, że nie. Dziękuję.

Przyjrzał się uważniej swojej rozmówczyni. Wprost nie rozpoznawał w niej tej kobiety, którą widział poprzedniego dnia. Coś się w niej odmieniło. Może włosy? Albo suknia? A poza tym nie miała lorgnon.

– Znalazła pani coś ciekawego? – zapytał.

– Owszem, rozmawiałam z kimś, kto znał Olę Knudsena.

– Ojca Petry? Wspaniale!

– Jest w tej rodzinie wiele osób, które chyba mogłyby panu dostarczyć informacji o Petrze.

W głowie Andre zadźwięczał ostrzegawczy dzwonek. Wiele osób, to nie brzmi dobrze.

– To krewni ze strony ojca czy matki Petry?

– Ze strony ojca. Rodzeństwo Oli Knudsena nie żyje, tak powiedział mój rozmówca. Ale żyją ich liczne dzieci, to znaczy kuzynowie i kuzynki Petry.

Andre wciągnął głęboko powietrze.

– W takim razie należy od razu wyeliminować Olę Knudsena. On nie może być moim krewnym.

Zdumiona urzędniczka uniosła brwi.

Wytłumaczył jej zakłopotany:

– W naszej rodzinie przychodzi na świat niewiele dzieci. Przeważnie małżeństwo ma jedno dziecko, czasami zdarzy się dwoje. Tylko jeden jedyny raz przyszła na świat trójka i to była już prawdziwa orgia.

– Zupełnie wyjątkowa cecha rodzinna!

– Ja też tak uważam. Ale tak właśnie jest i nic nie można na to poradzić.

– A zatem uważa pan, panie Brink, że jeśli Petra jest pańską krewną, to jest nią w linii matki?

– Zdecydowanie tak!

Urzędniczka zastanawiała się przez moment.

– Musimy wobec tego dowiedzieć się nazwiska żony tego Knudsena. Powinno się znajdować w księgach parafialnych. Tylko że jakieś piętnaście lat temu mieliśmy tu pożar, spłonął dom parafialny, w którym mieściły się archiwa. Część dokumentów uległa zniszczeniu. Nie wiem, czy były tam też księgi parafialne. Poza tym to chyba nikt nie wie nic o żonie Knudsena, bo ona zmarła wcześnie, a na dodatek nie pochodziła stąd.

– To bardzo uprzejme z pani strony, że poświęca pani tyle czasu i uwagi moim sprawom. Jestem szczerze wdzięczny.

– O, doprawdy, to drobiazg. I mogę panu towarzyszyć do biura parafii. Wyjdziemy tylnymi drzwiami, bo wciąż ktoś tu przychodzi, także po godzinach urzędowania.

Andre poszedł za nią krętymi korytarzami starego magistrackiego budynku.

– Poza tym przyjrzałam się jeszcze innym sprawom – mówiła po drodze pełna życzliwości urzędniczka. – Wiem, kto był ojcem pierwszego dziecka Petry. Ale pana to pewnie nie interesuje

– On sam właściwie nie. Tylko że on może wiedzieć o Petrze coś, co by mi ułatwiło poszukiwania. Pani jest aniołem, panno… Och, a ja nie znam nawet pani nazwiska!

– Mikalsrud. Nazywam się Nette Mikalsrud.

Przystanęła na pustym korytarzu i szepnęła konfidencjonalnie:

– To jest Theodor Brandstedt, znany polityk. Kieruje miejską oświatą i ma ambicje ubiegania się o fotel burmistrza. Co najmniej burmistrza! Znam go bardzo dobrze i szczerze powiem, że byłam tym odkryciem dość… zaskoczona.

– Zaszokowana?

Wahała się przez chwilę.

– Owszem. Muszę powiedzieć, że tak.

– A ów informator, tak dobrze we wszystkim zorientowany… Kim on jest?

– To mój przełożony. Bardzo porządny człowiek. Tylko żonę ma straszną plotkarę. Dlatego wie tak dużo.

Szli rozmawiając i wkrótce znaleźli się w kancelarii parafialnej, gdzie młody pracownik wysłuchał ich prośby.

Było jednak tak, jak Andre się obawiał. Powiedzenie o złośliwości rzeczy martwych potwierdziło się i tutaj. Te właśnie księgi parafialne, o które mu chodziło, spłonęły. Zostały tylko sztywne okładki i po parę nadpalonych dokumentów.

Znaleźli się znowu w punkcie wyjścia. Przygnębiony Andre podziękował i wyszli.

Dziwna kobieta, myślał z uśmiechem o swojej towarzyszce. Taka chętna do pomocy, na pierwszy rzut oka bym jej o to nie podejrzewał. Winien jej jestem wdzięczność. Powinienem jej coś ofiarować. Może bombonierkę? Albo kwiaty? Pieniędzy by z pewnością nie przyjęła, zresztą i nie bardzo mnie na nie stać. Podróż jest kosztowniejsza, niż przypuszczałem.

W hotelu czekał na niego gruby list. Przesyłka z domu. Jeszcze przed wyjazdem uzgodnili, w którym hotelu się zatrzyma, żeby w razie czego łatwo było nawiązać kontakt.

W kopercie znajdował się rękopis, gęsto zapisane kartki, nie całkiem nowe, co było widać z daleka. I niewielka paczuszka. A przy niej list od jego matki, Benedikte.

Kochany Synu! Zaraz po Twoim wyjeździe szukałam czegoś pośród starych skarbów Ludzi Lodu i znalazłam coś, o czego istnieniu nie miałam pojęcia. Papiery znajdowały się razem z rzeczami Vanji, myślę więc, że należały właśnie do niej.

Przeczytałam uważnie cały rękopis. Bardzo interesujące, uważam, że powinieneś się z tym zapoznać. Może w tych zapiskach znajdziesz jakieś wskazówki? Popatrz uważnie na drugą stronę, znajdziesz tam notatki Vanji.

Andre spojrzał tam naturalnie natychmiast. Vanja zanotowała swoim ładnym charakterem:

Te rzeczy zostały znalezione w nędznym pokoiku Petry Olsdatter. Ponieważ kuzynowie i kuzyni zmarłej zaciekle walczyli o wszystko, co po niej zostało, zabrałam papiery, zanim ktokolwiek je zobaczył. Składam je razem ze skarbem Ludzi Lodu, znalazłam w nich bowiem zdumiewające powiązania z naszą rodziną. Vanja Lind z Ludzi Lodu, 6 czerwca 1900 roku.

Fantastyczne, myślał Andre uszczęśliwiony. Nareszcie coś konkretnego, coś, co należało do Petry. Może to będzie właściwy trop?

Ostrożnie otworzył małą paczuszkę.

Wypadł z niej medalion.

Ten sam, którego tak poszukiwano.

Rzeczywiście, klejnocik wyglądał na kosztowny. W każdym razie wystarczająco kosztowny, by ktoś, kto niczego nie posiadał, gotów był o niego walczyć.

Ostrożnie, bardzo ostrożnie Andre próbował otworzyć spore serduszko ze złota. Musiało jednak być od dawna nie otwierane, stary zamek nie puszczał. Andre pociągnął mocniej. Na próżno. W końcu musiał podważyć kopertę medalionu czubkiem noża.

Włosy. Śliczny blond lok. Dziecinne włoski.

Na odwrocie wieczka zostały wygrawerowane jakieś litery. Andre podniósł medalion do światła, by lepiej widzieć.

Półgłosem odczytywał inskrypcję:

„Petra Eriksd. Nordlade Iezg”. Literki były małe, ozdobne.

Petra? 1829? To nie ta sama Petra, oczywiście, że nie. Ta urodziła się w roku 1980. To powszechny zwyczaj, że dziewczynkom nadaje się imię babki.

Ten, do kogo należał lok, musiał być w roku 1829 bardzo małym dzieckiem. I pochodził z dobrej rodziny, bo przecież nie każdy mógł posiadać taki medalion. Zatem właścicielką musiała być babka Petry ze strony matki, bo wszystko wskazuje na to, że to ona pochodziła z dobrej rodziny. Zaś ojciec tej babki, jak widać, miał na imię Erik. Erik Nordlade.

Nareszcie jakiś ślad i to, zdaje się, wyjątkowo dobry. Powinien powiadomić o tym swoją dobrowolną pomocnicę.

Ale że też Vanja nie poinformowała rodziny w Lipowej Alei o tych rzeczach! Zapomniała, oczywiście. Vanja zawsze miała tyle spraw na głowie. Teraz wiadomo, że to ów demon zajmował wszystkie jej myśli.

Znowu przypomniał sobie panią z magistratu. Rzeczywiście, niezwykła kobieta. Sprawia wrażenie surowej i nieprzystępnej, a w gruncie rzeczy jest niezwykle dobrym i uczynnym człowiekiem. Bardzo się cieszył, że ma w niej sojusznika. Potrzebował kogoś takiego w tym obcym mieście.

To głupie i żenujące, że nie zapytał wcześniej, jak się nazywa, dopiero teraz… Nette Mikalsrud… Powinien przedyskutować z nią wiele spraw. Może nawet jeszcze tego wieczora.

Tylko czy mógł naruszać spokój jej prywatnego życia?

A zresztą on też nie miał czasu. Kiedy upora się ze sprawami, które miał dzisiaj załatwić, powinien przeczytać ów rękopis, który należał do Petry. Nie sądził, że akurat ta historia może mieć jakieś specjalne znaczenie, ale interesowało go wszystko, co w jakiś sposób dotyczyło nieszczęsnej dziewczyny. Tak niewiele znalazł faktów, na których mógł się oprzeć.

Przede wszystkim jednak chciał odwiedzić osławiony przytułek.

Nette Mikalsrud siedziała w swoim biurze pogrążona w myślach. Na szczęście nie pojawił się tego dnia żaden interesant z prośbą o pomoc, mogła więc rozmyślać przez nikogo nie niepokojona.

Przygotowała sobie nawet pióro i papier. Policzki jej płonęły z chęci pomagania młodemu przybyszowi z południa, układała w myślach zdania listu. W końcu zabrała się do pisania:

Wielce Szanowny Panie Brandstedt.

Prowadzę na ramach moich zajęć służbowych ważną pracę nad wyjaśnieniem pochodzenia Petry Olsdatter i w związku z tym zwracam się do Pana z prośbą o łaskawą pomoc.

Sprawa rozpatrywana jest, rzecz jasna, z jak najdalej posuniętą dyskrecją, zajmuję się nią wyłącznie ja. Mój klient nie zna żadnych szczegółów.

Interesowałoby mnie wszystko, co Petra Olsdatter mogła Szanownemu Panu powiedzieć o swoim pochodzeniu. Sprawa dotyczy mianowicie spadku. Nie jest wykluczone, że Petra należała do bardzo zamożnej rodziny i jej córka mogłaby odziedziczyć pewną sumę, której na razie nie wymienię.

Korzystam z drogi korespondencyjnej, nie chciałabym bowiem niepokoić Pana ani w domu, ani z biurze. Dyskrecja jest sprawą honoru.

W nadziei na szybką odpowiedź kreślę się z najwyższym szacunkiem.

Antonette Mikalsrud.

No! Wygląda to nieźle.

Po chwili wahania pani Nette napisała taki sam list do ojca drugiego dziecka Petry. Do Egila Holmsena. Wyobrażała sobie, że temu człowiekowi łatwiej będzie się wypowiedzieć w liście, niż rozmawiać twarzą w twarz z Andre Brinkiem z Ludzi Lodu.

Zaadresowała koperty i poszła na pocztę. Tam zadbała, by oba listy zostały doręczone następnego dnia.

Nareszcie się na coś przydam, pomyślała z uśmiechem. Mój klient z pewnością będzie ze mnie zadowolony.

„Mój klient”. To bardzo dobre określenie. Posłużyła się nim w obu listach.

Dom dziecka nie wyglądał specjalnie zachęcająco. Dziecięce głosy huczały w wielkich salach o nagich ścianach. Na spotkanie Andre wyszła jakaś surowa, starsza, siwa pani, w sztywnym, nakrochmalonym fartuchu. Najwyraźniej nie zamierzała wprowadzać go dalej, mieli rozmawiać w przedpokoju. Stał więc na okropnie zniszczonym progu i palcem wskazującym wodził po głębokim nacięciu na futrynie drzwi. Nacięcia robiły dzieci, których niezliczone gromady przeszły przez ten dom. Samotne, osierocone dzieci, poddane surowej dyscyplinie, którą dorośli cenią tak wysoko.

Pod badawczym wzrokiem przełożonej Andre sam poczuł się jak takie samotne dziecko.

– Córka Petry Olsdatter? Tak, wiem, kto to był. Niech jej Bóg odpuści.

– Co pani mówi? Czy ona umarła?

Przełożona patrzyła mu uporczywie w oczy.

– Umarła? Nie, skąd, ona żyje! Można nawet powiedzieć: używa życia, ta mała bestia.

Andre słuchał zaszokowany.

– Ale to przecież jeszcze dziecko! Gdzie ona się teraz podziewa?

– Mali nie jest już dzieckiem. Ma osiemnaście lat. Znajdzie ją pan na ulicy. My umywamy ręce. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, by wychować ją na uczciwą, bogobojną kobietę, ale na nią nic nie miało wpływu.

Zbyt wiele informacji spadło naraz na głowę Andrego.

– Chwileczkę, może gdyby pani zechciała opowiedzieć mi po kolei. Mówi pani, że ona ma osiemnaście lat. Ale to chyba nie może być prawda. Ona…

– Petra Olsdatter miała czternaście lat, gdy urodziła Mali.

Andre oniemiał. Czternaście lat? Biedne, nieszczęsne dziecko!

Straszny gniew na ojca dziecka, Theodora Brandstedta, narastał w nim niczym sycząca wulkaniczna lawa. I na Olę Knudsena, który miał sumienie wyrzucić swoją czternastoletnią córkę z domu.

Najgorsze ze wszystkiego było jednak to, iż – jak wszystko na to wskazuje – córkę Petry spotkał ten sam los. Na ulicy? O, dobry Boże!

Ale wiek się zgadzał. Mali ma osiemnaście lat, to prawda.

Opanował się.

– Czy mógłbym otrzymać możliwie jak najwięcej informacji na temat tej dziewczyny? O jej dalszych krewnych. Właśnie jej rodzina interesuje mnie najbardziej. Czy zostały tu po niej jakieś papiery?

Przełożona zaczęła przekładać dokumenty przechowywane w starej szkatułce z ciemnego drewna.

– Przejrzę, co tu jest.

Po chwili znalazła to, czego szukała. Podała Andremu, żeby sobie sam przeczytał. Nie było tego wiele.

„Mali, córka Petry Olsdatter. Ojciec nieznany. Urodzona i lutego 1894 roku. W chwili przyjęcia do ochronki dziecko miało na sobie koszulkę, kaftanik i pieluchę. Było zawinięte w wełniany kocyk. Niczego więcej nie posiadało. Trzeba je było odebrać siłą matce, która mieszkała w szopie na drzewo. Mali była zdrowa, żadnych zakaźnych chorób nie stwierdzono”.

To wszystko.

Nawet nazwiska brakło.

Andre westchnął i podziękował za pomoc. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej o życiu Mali w tym domu, chciał zapytać, czy nie wydarzyło się nic szczególnego, czy nie chorowała i temu podobne, ale ktoś wołał przełożoną i wizyta musiała się zakończyć.

Na ulicy! Trzeba było odebrać dziecko siłą. Biedna mała Petra!

Choć Mali z pewnością niewiele będzie mu mogła pomóc, chciał ją zobaczyć, porozmawiać z nią. Jeśli Petra pochodziła z Ludzi Lodu, to Mali również. W takim razie Andre miał obowiązek się nią zająć.

Ogarnął go jednak niepokój. Nie będzie mu łatwo z tą prawdopodobnie dość dziką dziewczyną.

Trudno, Mali musi poczekać. On sam powinien teraz zjeść obiad, a potem musi przeczytać tę historię, która tak zainteresowała i Vanję, i Benedikte.

Właściwie powinien też odwiedzić Theodora Brandstedta, ale na razie nie był w stanie tego zrobić.

W hotelowej recepcji czekała na niego karteczka. Od Nette Mikalsrud. Karteczka zawierała krótką informację: „Matka Petry miała na imię Gerd. Pozdrowienia. Nette Mikalsrud”.

Dzięki, moja zdolna pomocnico, pomyślał. Kawałek po kawałku rozwiążemy wspólnie ten rebus.

Po obiedzie Andre poszedł do swego pokoju. Zdjął buty i w ubraniu ułożył się wygodnie na łóżku. Oparł się na poduszkach i wziął notatki. Był to gruby plik zapisanych ręcznie arkusików powiązanych niezdarnie jasnoniebieską jedwabną wstążką. Zarówno wstążka, jak i papier wyglądały na bardzo stare.

Nie było tytułu, natomiast na pierwszej stronie znajdowała się informacja wypisana tym samym starannym pismem, co cały manuskrypt.

„Niniejsze zostało spisane przez Gerd Svensdatter anno 1875, pod dyktando matki, Petry Eriksdatter Nordlade”.

Gerd… matka Petry młodszej. Ta, która miała po-chodzie z dobrej, kulturalnej rodziny. Owszem, charakter pisma mógł na to wskazywać.

I Petra Eriksdatter Nordlade. Babka. To ona była właścicielką medalionu.

Linia rodu zaczynała się zarysowywać. Ale czy o tę właśnie rodzinę chodzi? I czy ta linia prowadzi do Christera Gripa?

Trudno to jeszcze ocenić.

Andre zaczął czytać i szybko zorientował się, że autorka była osobą wykształconą, a poza tym posiadała pewien talent poetycki.

Ale dlaczego, na Boga, wyszła za mąż za takiego prostaka jak Ole Knudsen?

Musiał być w młodości przystojnym, czarującym i sympatycznym młodzieńcem. Co Andre mógł na ten temat wiedzieć? Później wyrzucił z domu czternastoletnią córkę, bo przydarzyło jej się nieszczęście, i tego Andre nigdy mu nie wybaczy.

Jak najszybciej spojrzał na adnotację Vanji po drugiej stronie: „Składam je razem ze skarbami Ludzi Lodu, znalazłam w nich bowiem zdumiewające powiązania z naszą rodziną. Vanja Lind z Ludzi Lodu, 6 czerwca 1900 roku”.

On jednak dotychczas nie znalazł niczego, co by łączyło medalion i manuskrypt z Ludźmi Lodu.

Ale przecież nie zaczął jeszcze czytać.

Nie tracąc czasu, zabrał się do dzieła.

Загрузка...