Kuter z Honor na pokładzie wleciał przez olbrzymie drzwi ładunkowe prowadzące do ładowni HMS Wayfarer. Przez otwór w burcie zmieściłby się bez trudu niszczyciel, toteż kuter wyglądał niczym niezauważalna drobina na tle gwiaździstej przestrzeni. Sama ładownia miała równie olbrzymie rozmiary co drzwi, przez co praktycznie niknęły w niej przenośne reflektory używane przez ekipy stoczniowców kończących ostatnie modyfikacje. Zginęłyby zupełnie, gdyby w ładowni była atmosfera, ale jej brak powodował, iż światło nie rozpraszało się i ostro kontrastowało z idealnie czarnym wnętrzem.
Kuter łagodnie znieruchomiał i Honor ostatni raz sprawdziła kontrolki skafandra Nimitza. Po trzech latach treecat czuł się w nim całkowicie swobodnie i używał go z wprawą graniczącą z rutyną, co naturalnie nie znaczyło, by ona mogła zaniedbać którąś z zasad bezpieczeństwa. Nimitz takie sprawdziany znosił cierpliwie, świadom, że pomyłka czy też przeoczenie miałyby fatalne konsekwencje. Skafander okazał się w pełni sprawny i hermetyczny, toteż Honor posadziła Nimitza na ramieniu i założyła hełm. Nim go uszczelniła, LaFollet czekał już przy drzwiach śluzy w pełni gotów do wyjścia w próżnię.
— Jesteśmy gotowi — poinformowała mechanika pokładowego.
— Aye, aye, ma’am — potwierdził, ale i tak sprawdził kontrolki jej skafandra, nim zameldował pilotowi: — Otwieramy śluzę, sir.
— Rozumiem. — Głos pilota rozległ się w słuchawkach skafandrów.
Mechanik wybrał rzadko używaną kombinację na klawiaturze śluzy, jako że przeważnie jednostka cumowała w rejonach posiadających atmosferę, i wewnętrzne drzwi otworzyły się. Śluza była niewielka — zmieściłyby się w niej dwie niezbyt masywne osoby, toteż LaFollet wszedł do niej sam.
Teoretycznie Honor powinna jako pierwsza opuścić kuter, zgodnie ze zwyczajem i przepisami Królewskiej Marynarki, i w normalnych warunkach tak właśnie robiła. Ale czarna pustka ładowni stanowiła zbyt wielkie potencjalne zagrożenie, by tym razem LaFollet ustąpił w obliczu średnio rozsądnego w jego mniemaniu zwyczaju… Honor zaś stwierdziła, że nie ma powodu do protestów. Wewnętrzne drzwi zamknęły się, zewnętrzne otwarły i LaFollet wyszedł w pustkę trzydzieści metrów nad pokładem ładowni. Włączył silnik skafandra i opadł delikatnie na płyty pokładu, uaktywniając generatorki promieni ściągających w podeszwach butów. Stanął, rozejrzał się i powiedział:
— Może pani wyjść, milady.
Honor z Nimitzem w objęciach weszła do śluzy. Towarzyszył jej komandor Frank Schubert nadzorujący przebudowę frachtowca na krążownik pomocniczy. Honor wypuściła Nimitza, zanim włączyła napęd skafandra, i wylądowała prawie równocześnie z Schubertem obok LaFolleta. Treecat nie lubił kleistego oporu, jaki przy chodzeniu stawiały buty skafandra, więc zatrzymał się metr nad jej głową, sterując bez trudu dyszami manewrowymi dzięki sprzężeniu z mięśniami wymyślonemu przez Tankersleya. W słuchawkach rozległo się wyraźnie jego radosne bleeknięcie — zawsze lubił stan nieważkości i nigdy tego nie ukrywał.
— Tylko mi się nie zgub, Stinker — przestrzegła na wszelki wypadek. — To naprawdę duża ładownia.
Uspokoił ją empatycznie i łagodnie spłynął w dół, tak iż chwytnymi łapami mógł ująć pętlę na jej ramieniu, specjalnie tam przymocowaną, by miał się czego trzymać. Honor przełączyła lewe oko na noktowizor i rozejrzała się powoli. Podłogę i ściany pokrywał krzyżujący się system wąskich torów. Zadowolona z tego co widzi, skupiła uwagę na Schubercie — admirał Georgides twierdził, iż Schubert, mimo że posiadał stosunkowo niską rangę, jest jednym z najlepszych jego ludzi. Wszystko co dotąd zobaczyła, potwierdzało tę opinię o komandorze.
— Witamy na pokładzie, milady — odezwał się głębokim głosem i szerokim gestem wskazał ogrom ładowni niczym król oprowadzający po swym królestwie.
— Dziękuję — odparła uprzejmie.
Powitanie nie było jedynie zwyczajową uprzejmością, gdyż do zakończenia przebudowy Wayfarer należał do stoczni, nie do Honor, czyli konkretnie był jednostką Schuberta, o ile wybebeszony kadłub z całkowicie wyłączonymi reaktorami można było traktować jako jednostkę latającą. A Honor była jedynie gościem na jego pokładzie.
— Proszę za mną, milady — zaproponował i powoli zwiększył ciąg dysz manewrowych, oddalając się w głąb ładowni.
Honor i LaFollet ruszyli za nim, przy czym LaFollet tak idealnie trzymał się nieco z boku i z tyłu, jakby pół życia spędził w próżni. Honor rozglądała się uważnie, słuchając równocześnie wyjaśnień Schuberta.
— Jak pani widzi, jedyną rzeczą, której mamy naprawdę w nadmiarze, jest przestrzeń i projektujący przebudowę postanowili to wykorzystać. Zresztą głównym powodem opóźnienia, które mamy, jest skala i ilość modyfikacji zatwierdzonych po przyjęciu pierwotnego projektu.
Kierowali się ku jednej z oaz światła i wzorem Schuberta z dużym wyprzedzeniem rozpoczęli łagodne wytracanie prędkości. Niewielkim łukiem dotarli do celu. Honor przełączyła lewe oko na normalne, dzienne widzenie i przyjrzała się ekipie stoczniowców w pancernych skafandrach.
— To jeden z głównych torów, milady — wyjaśnił Schubert całkowicie już poważnym tonem. — Jest ich sześć rozmieszczonych równomiernie na wszystkich powierzchniach ładowni. Co dwieście metrów znajdują się krzyżówki. Dzięki temu w każdej salwie będzie pani w stanie odpalić sześć zasobników, a jeśli jakiś fragment torów zostanie zniszczony, można będzie dzięki najbliższej sprawnej krzyżówce przerzucić zasobnik na objazd, po czym wrócić na pierwotny kurs i wykorzystać jego wyrzutnię.
— Rozumiem, komandorze — potwierdziła, przyglądając się stoczniowcom mocującym ostatni fragment szyny.
Prawie gotowa była podziwiać prostotę i funkcjonalność pomysłu. Ponieważ admirał White Haven nie miał nic wspólnego tak z opracowaniem, jak i z realizacją projektu „Koń Trojański”, mógł podać jej jedynie ogólne założenia zmian i modernizacji. Sama miała jednak dość czasu, by poszperać w bazie danych Vulcana, i to, co odkryła, a co potwierdzała inspekcja okrętu, zrobiło na niej duże wrażenie. Byłoby większe, gdyby autorką pomysłu nie była admirał Eskadry Czerwonej Sonja Hemphill.
Honor miała własne powody, by serdecznie nie cierpieć „Upiornej Hemphill”, jak ją nazywano w Królewskiej Marynarce, poza tymi bardziej ogólnej i teoretycznej natury. Hemphill przewodziła bowiem frakcji zwanej jeune ecole, odrzucającej tradycjonalistyczne podejście do doktryny strategii i uzbrojenia, którego zwolennikiem był na przykład earl White Haven czy lady Honor Harrington. Hemphill co prawda przyznawała, że należy znać klasyczną strategię i taktykę, ponieważ nie są one całkowicie bezużyteczne, ale upierała się, że obecna doktryna jest przestarzała i należy ją radykalnie zmienić. Uzbrojenie okrętów wojennych, zwłaszcza liniowych, było wynikiem modernizacji tego, które zostało przyjęte wieki temu, w konsekwencji czego taktyka i sposób użycia tychże okrętów zostały wykorzystane i nic nowego w tej materii nie da się osiągnąć, twierdziła. Według jej filozofii wykorzystanie takie było równoznaczne z brakiem rozwoju technologicznego. Jej zwolennicy głosili konieczność odrzucenia „przestarzałych, blokujących dalszy rozwój koncepcji” i wprowadzenia zupełnie nowych rodzajów uzbrojenia. Chodziło im o tak radykalne rozwiązania techniczne, że gdyby okazały się one skuteczne, żadna flota, która by ich nie przyjęła, nie miałaby cienia szansy na zwycięstwo z nowocześnie uzbrojoną.
Do pewnego stopnia Honor nawet się z tym zgadzała, gdyż choć nie wierzyła w magiczne kule, to jako taktyk z dużym doświadczeniem praktycznym szczerze nienawidziła bojów spotkaniowych flot, w których wszystkie manewry były znane i stosunkowo łatwe do przewidzenia, a jedynym rezultatem bitwy były straty w ludziach i okrętach. Jako strateg wolałaby znać jakiś sposób na staczanie bitew rozstrzygających, a nie tylko wyniszczających, które przegrywająca strona zawsze mogła przerwać i salwować się ucieczką. Problem polegał na tym, że do nowych broni należało podchodzić rozważnie i najpierw je sprawdzać dokładnie i wszechstronnie, a nie od razu montować na okrętach i wysyłać do akcji.
Biorąc pod uwagę odległości wchodzące w grę w przypadku wojny międzysystemowej, błyskawiczne uderzenie w centrum wroga, jak na przykład w system Haven, oznaczało najczęściej odsłonięcie własnego centrum strategicznego. By tego uniknąć, trzeba byłoby dysponować przygniatającą przewagą liczebną, co w rzeczywistych działaniach wojennych prawie nigdy nie miało miejsca. Kanapowi stratedzy zapominali o tym regularnie, z uporem godnym lepszej sprawy pytając, dlaczego flota bawi się w zdobywanie systemu po systemie, zamiast atakować strategiczne cele o znaczeniu priorytetowym dla przeciwnika. W końcu okręty bez oporu z jego strony mogły latać w przestrzeni międzysystemowej, gdzie nikt ich nie był w stanie znaleźć i przechwycić, więc dlaczego flota nie koncentrowała się na atakowaniu i zdobywaniu istotnych celów? Ludowa Republika postępowała tak w kilkunastu przypadkach w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat i zawsze z pozytywnym skutkiem.
Odpowiedź była prosta — celami ataków Ludowej Marynarki były dotąd zawsze państwa o flotach zbyt słabych, by stanowiły poważniejsze zagrożenie, stąd mogła ona sobie pozwolić na równoczesny atak na samo serce przeciwnika bez obawy osłabienia obrony własnych żywotnych miejsc. Królewska Marynarka była zbyt liczna i zbyt silna, by Ludowa Republika zdecydowała się na takie ryzyko, gdyż obie strony mogły przeprowadzić taki atak, a żadna nie chciała ryzykować pozostawienia najważniejszego swego systemu bez odpowiedniej obrony. Dlatego w obu systemach macierzystych roiło się od fortyfikacji i stacjonowały tam eskadry liniowe stanowiące trzon sił każdej z flot. A działania ofensywne prowadzono jedynie pozostałymi siłami, co oznaczało, że walki toczyły się o kolejne systemy znajdujące się między obydwoma systemami macierzystymi. Naturalnie wybierano te, które miały dla przeciwnika jakąś wartość, ale celem było zmuszenie go do ich obrony, przez co zyskiwało się okazję do stopniowego osłabiania jego sił na wybranych przez siebie warunkach. Jeśli odpowiednio długo utrzymywało się stosowną inicjatywę, w końcu osiągało się etap, w którym przeciwnik nie dysponował już wystarczającymi siłami, by równocześnie bronić własnego układu macierzystego i atakować poważne cele.
I to był główny, strategiczny powód, dla którego admirał White Haven tak usilnie dążył do zdobycia Trevor Star. Nie tylko zlikwidowałoby to duże zagrożenie dla systemu Manticore i ogromnie ułatwiło kwestie logistyczne; po zdobyciu tego systemu nadal kontynuowano by atak w głąb terenu Ludowej Republiki, co powinno zmusić Ludową Marynarkę do dalszej obrony na warunkach atakujących… i uniemożliwić jej jakiekolwiek zaskakujące uderzenie. Tego ostatniego Ludowa Marynarka próbowała jak dotąd dwukrotnie — pierwszy raz rozpoczynając wojnę, i drugi raz rok temu, próbując zdobyć system Yeltsin. Sojusz nie miał zamiaru dopuścić do tego, by skusiła ją trzecia okazja.
Nie był to najszybszy sposób wygrania wojny i Honor także wolałaby odważne, niespodziewane uderzenie w serce wroga, ale niestety było ono możliwe jedynie wobec przeciwnika, który by na nie pozwolił swą bezmyślnością, a o Ludowej Marynarce czy Republice Haven można było powiedzieć wiele, ale nie to, że brakowało im doświadczenia. Pół wieku podbojów zapewniło go aż za dużo. I dlatego jedyną sensowną strategią było stopniowe wyniszczanie sił Ludowej Marynarki i pozbawienie jej możliwości ofensywnych, a pod sam koniec i defensywnych. Im szybciej Sojusz zdoła osiągnąć ten poziom wyniszczenia, tym mniej sam straci ludzi i okrętów, toteż Honor gotowa była zgodzić się na każdą, byle przemyślaną i przetestowaną propozycję mogącą to przyspieszyć. Nawet jeśli była autorstwa Upiornej Hemphill.
Jednak byli zwolennicy tradycyjnych metod, którzy po prostu bali się zmian. Obecne zasady rozumieli i nie mieli najmniejszej ochoty uczyć się nowych, zwłaszcza radykalnie odmiennych, w których przewagi wynikające z doświadczenia przestałyby się liczyć. Mogła to zrozumieć, ale nie zgadzała się z takim podejściem, dokładnie tak samo jak z radosną nieodpowiedzialnością jeune ecole. Wiedziała też, że tak samo uważa admirał White Haven.
Główny problem z Hemphill polegał na tym, że traktowała każdy nowy pomysł jako godny zastosowania tylko dlatego, że był nowy. A co gorsza jako dowódca sama stosowała najbardziej brutalną odmianę walki na wyniszczenie. Jej taktyka polegała na jak najszybszym zwarciu z przeciwnikiem i tak długim waleniu ze wszystkiego, z czego się dało (jeśli były to nowe bronie, to dobrze, jeśli nie, mówiło się trudno), aż któraś ze stron przegrywała. Czasami był to jedyny sposób, ale tylko czasami. Upiornej Hemphill nie obchodziły przy tym zupełnie straty w ludziach, które traktowała po prostu jako nieuniknione koszty, a które w tego typu walce były olbrzymie.
W opinii Honor Royal Manticoran Navy potrzebowała kogoś, kto umiałby połączyć obie te tendencje w jedną spójną doktrynę i zastosować jaw praktyce. Do pewnego stopnia wymóg ten spełniał White Haven, otwarty na nowe odmiany uzbrojenia, byle odpowiednio sprawdzone. Dopasowywał ich wykorzystanie do istniejącej doktryny lub modyfikował ją na tyle, na ile było to potrzebne, by ich skutecznie użyć. Pomagała mu w tym grupa wyższych oficerów: sir James Webster, Mark Sarnow, Theodosia Kuzak czy Sebastian D’Orville. Był to już dobry początek, ale za każdym razem, gdy ustępowali o krok, Hemphill i jej radosna banda uważali, że opozycja wreszcie ustąpiła ostatecznie, i próbowali jak najszybciej wymusić wykorzystanie jak największej liczby innych wynalazków, z reguły nie do końca dopracowanych i nie przetestowanych odpowiednio.
Nie oznaczało to naturalnie, że wszystkie pomysły Hemphill były narwane i nic nie warte, oznaczało po prostu, że trzeba było do nich podchodzić nader ostrożnie i z reguły dopracowywać je albo też zmieniać ich zastosowanie. Do takich należały właśnie nowe zasobniki holowane czy generatory łączności bliskiego zasięgu, nadające z prędkością większą od prędkości światła. Krążyły plotki o innych rozmaitych projektach będących w różnych fazach przygotowań, ale Honor podchodziła do nich ostrożnie, a im bardziej były „rewelacyjne”, tym ostrożniej. Jeszcze bowiem jako komandor została zmuszona do praktycznego sprawdzenia jednego z narwanych i niedopracowanych pomysłów Upiornej Hemphill. Sprawdzeniem tym było starcie z rajderem Ludowej Marynarki, w wyniku którego straciła połowę załogi, a jej okręt został zamieniony we wrak, który później złomowano.
Tym razem jednak Hemphill udało się wymyślić niegłupią koncepcję uzbrojenia i modyfikacji, co Honor uczciwie przyznawała, zwłaszcza po ostatnich doświadczeniach, wiedząc, jak niebezpieczny potrafi być dobrze dowodzony i dobrze uzbrojony krążownik pomocniczy.
Unosiła się w ładowni, rejestrując wszystko, co Schubert powiedział — wiedziała, że będzie w stanie odtworzyć to potem, gdyż teraz zajęta była analizowaniem tego, co już wiedziała o projekcie „Koń Trojański”.
Krążowniki pomocnicze Ludowej Marynarki udające statki handlowe budowane były od podstaw do tej roli, czyli w praktyce były okrętami wojennymi udającymi frachtowce. Dlatego nie pasowało do nich określenie statek-pułapka czy Q-ship, lecz rajder. Posiadały napęd, kompensatory i osłony burtowe wojskowego typu, podział na hermetyczne przedziały, zdublowane systemy i gruby pancerz. W normalnych warunkach mogły nawiązać walkę nawet z krążownikiem liniowym, gdyż zbudowano je jak okręty wojenne — tak by wytrzymały dużo trafień i pozostały zdolne do akcji.
I tu właśnie leżała największa słabość pomysłu Hemphill. Ponieważ budowa takich jednostek trwałaby za długo i byłaby droższa, postanowiła przerobić na krążowniki pomocnicze już istniejące frachtowce. Konkretnie wojskowe transportowce klasy Caravan. Fakt, że było to prostsze, ale pozbawiało je: opancerzenia, napędów i kompensatorów czy osłon burtowych wojskowego typu i innych zalet, dzięki którym okręty górowały nad statkami. Nawet po przebudowie statki-pułapki pozostały dużymi, powolnymi i wrażliwymi na ogień jednostkami handlowymi. Nie miały typowych dla okrętów rozszerzeń na dziobie i rufie, toteż nie było gdzie zamontować uzbrojenia pościgowego. Miały po jednym reaktorze i niedublowane systemy, a reaktory celowo umieszczono w pobliżu burt, by łatwo je było naprawiać. Co oznaczało, że były niezwykle łatwe do zniszczenia.
W trakcie przebudowy dodano co prawda drugi reaktor schowany w sercu spłaszczonego wrzeciona będącego kadłubem, ale i tak nikt przy zdrowych zmysłach nie traktowałby takiej jednostki jako odpowiednika rajdera Ludowej Marynarki.
Były natomiast także i korzyści wynikające z płodności i nieortodoksyjności wyobraźni Upiornej Hemphill i jej pomagierów, o których na przykład Ludowa Marynarka nigdy by nie pomyślała. Zaczynając od uzbrojenia energetycznego, które musiało stanowić niespodziankę dla każdego pechowca, który znajdzie się w jego zasięgu. Rajdery Ludowej Marynarki miały działa o mocy tych instalowanych na krążownikach liniowych. Hemphill skorzystała z faktu, iż produkcja uzbrojenia wyprzedzała budowę okrętów, i przekonała kogo trzeba w Admiralicji, by wykorzystać gotowe już i czekające w magazynach uzbrojenie. Dzięki temu Wayfarer miał co prawda połowę dział rajdera, ale wszystkie lasery i grasery były działami montowanymi zwykle na superdreadnaughtach. Jeśli jakikolwiek przeciwnik znajdzie się w ich zasięgu, to po pierwszej salwie burtowej pozostanie z niego naprawdę niewiele.
Podobnie, choć nie aż tak dobrze wyglądała sprawa z uzbrojeniem rakietowym. Hemphill przekonała również odpowiednią osobę w Admiralicji, by wykorzystać całą przestrzeń ładunkową na części zamienne, magazyny amunicyjne oraz do innych czysto militarnych celów. Nawet po dołożeniu drugiego reaktora, dodatkowych modułów systemu podtrzymywania życia, stanowisk artyleryjskich i kwater mieszkalnych dla znacznie liczniejszej załogi, miejsca i tak pozostało dużo, jako że transportowce tej klasy miały masę siedmiu milionów trzystu pięćdziesięciu tysięcy ton. Wszyscy zainteresowani wykazali przy tym przewrotną pomysłowość. Magazyny amunicyjne były naprawdę olbrzymie — dwadzieścia wyrzutni znajdujących się na pokładzie mogło prowadzić ogień nieporównanie dłużej niż jakikolwiek superdreadnaught. Zresztą salwa burtowa Wayfarera dorównywała salwie superdreadnoughta klasy Gryphon. Było to rozsądne, biorąc pod uwagę, że miał on działać z dala od własnych baz i linii zaopatrzeniowych. Nie to jednak było najważniejsze, jeśli chodzi o uzbrojenie rakietowe. Najistotniejszy był zupełnie nowatorski pomysł, który Honor spodobał się natychmiast i bez zastrzeżeń, ledwie się o nim dowiedziała.
Otóż całą pierwszą ładownię przerobiono na magazyn i wyrzutnię zasobników holowanych. Mieściły się tam ich setki, a fakt, iż ładownia znajdowała się na rufie, umożliwiał okrętowi to, czego nie był w stanie zrobić dotąd żaden okręt, i to po niewielkiej modyfikacji. Superdreadnaught mógł holować dziesięć do dwunastu zasobników wewnątrz ekranu i w razie potrzeby wysunąć je za rufę na promieniach ściągających. Mniejsze okręty o ciaśniej przylegających ekranach musiały cały czas holować je w ten sposób za rufami, co obniżało ich przyspieszenie. Zasobniki były też przez to bardziej podatne na zniszczenie, ponieważ nie chroniły ich osłony burtowe. Wayfarer nie miał uzbrojenia pościgowego, którego nie było gdzie zamontować, toteż jego rufa nadawała się do wykorzystania. Dzięki pomysłowości Schuberta pierwszą ładownię przedłużono prawie do poszycia rufowego i na samej rufie zamontowano drzwi ładunkowe. Dzięki temu Wayfarer mógł wystrzeliwać zasobniki prosto za siebie, jako że rufa nie chroniona była ekranem jak w każdej latającej jednostce. Wyrzutnie znajdujące się u wylotu systemu torów oplatających ładownię pozwalały na oddanie salwy złożonej z sześciu zasobników co dwanaście sekund. A każdy zasobnik posiadał dziesięć wyrzutni rakiet. W ciągu minuty Honor mogła mieć dodatkowych trzysta rakiet gotowych do odpalenia.
Pomysłowość projektantów bynajmniej się na tym nie skończyła — ładownie trzecią i czwartą przerobiono na hangary dla kutrów rakietowych. Jednostki te były zbyt małe, by można w nich zamontować napęd nadprzestrzenny, natomiast jako niezwykle szybkie i zwrotne nadawały się do działań wewnątrzsystemowych. Słabsze ekrany i osłony burtowe oznaczały, iż łatwo było je zniszczyć, ale były solidnie uzbrojone w ciężkie jednostrzałowe wyrzutnie rakiet. Przypominały jajka uzbrojone w młotki, ale w walce z piratami mogły stanowić całkiem groźną broń.
W dodatku były to kutry nowej generacji, które Królewska Marynarka zaczęła budować zaledwie cztery standardowe lata temu. Pomysł był połączeniem poważnej przeróbki pierwotnej idei autorstwa Hemphill oraz rozwiązań technologicznych stosowanych przez Marynarkę Graysona. W oparciu o graysoński, zupełnie nowatorski projekt kompensatora bezwładnościowego wydział budowy okrętów floty opracował nowy, znacznie skuteczniejszy typ kompensatora. Ponieważ inżynierowie graysońscy nie znali zasady jego działania, przystępując do opracowywania urządzenia, o którym wiedzieli, że istnieje i funkcjonuje, poszli zupełnie inną drogą niż ich poprzednicy. Drogą, która zdaniem wielu, prowadziła donikąd. A jednak udało im się stworzyć urządzenie, które po zastosowaniu nowoczesnych technologii okazało się efektywniejsze od poprzednich. Kutry wyposażone zostały w kompensatory ponad dwadzieścia pięć procent skuteczniejsze od dotychczas używanych (czyli najnowszych, w jakie wyposażony był cztery lata temu HMS Nike). W połączeniu z silniejszym napędem pozwalało im to osiągać przyspieszenie przekraczające sześćset g. Były to więc najszybsze okręty latające w normalnej przestrzeni. Przynajmniej chwilowo.
Zostały również wyposażone w znacznie silniejsze generatory osłon burtowych i zamontowano na nich w miarę solidne uzbrojenie artyleryjskie. Co prawda to ostatnie kosztem kilku wyrzutni, ale okręt stał się przez to odporniejszy na trafienia i znacznie groźniejszy na małym dystansie. Na dalekim zresztą też, gdyż wymieniono wyrzutnie na ostatni, ciężki model montowany w zasobnikach holowanych.
Ponieważ większość jednostek pirackich była uzbrojonymi statkami cywilnymi, każdy z nowych kutrów dorównywał im uzbrojeniem i mógł w razie konieczności nawiązać wyrównaną walkę. A Wayfarer miał ich na pokładzie dwanaście — po sześć w każdej ze zmodyfikowanych ładowni. Oznaczało to, iż wszędzie w normalnej przestrzeni mógł zwielokrotnić swą siłę, włączając do akcji tuzin niewielkich, ale dobrze uzbrojonych okrętów.
Największą natomiast jego słabością była niemożność zamontowania silniejszego napędu, gdyż wiązałoby się to z rozebraniem go prawie na elementy składowe i przeciągnęło czas do nieomalże równego temu, jaki byłby potrzebny do budowy nowego okrętu. Generatory osłon burtowych wzmocniono na ile się dało, podobnie jak generatory pola elektromagnetycznego, ale pod wieloma względami okręt przypominał przerośnięty kuter rakietowy. Był w stanie wykończyć z zaskoczenia większość przeciwników, a wybić zęby każdemu, ale w przypadku dłuższej walki nie miał żadnych szans.
Wszystko to powodowało, że Wayfarer i pozostałe statki-pułapki mogły okazać się skuteczniejsze w sektorze Breslau niż zakładano. Honor spędziła w przestrzeni Konfederacji prawie dwa lata, ganiając piratów, gdy dowodziła ciężkim krążownikiem Fearless. Znała ten rejon lepiej niż większość oficerów Royal Manticoran Navy i nigdy nie spotkała tam pirata, który byłby w stanie dotrzymać pola jej nowemu okrętowi. Inaczej rzecz mogła się mieć w przypadku korsarzy — niektóre ich okręty prawie dorównywały uzbrojeniem krążownikom liniowym, ale było ich niewiele i do tego rozsianych na olbrzymiej przestrzeni. W dodatku mieli oni zwyczaj omijać statki należące do Królestwa Manticore, uważając rozsądnie, że tak będzie dla nich zdrowiej. Mogło się to naturalnie zmienić, odkąd Admiralicja wycofała większość okrętów z rejonu Konfederacji, ale korsarze musieli do pewnego stopnia liczyć się z rządami, które nominalnie przynajmniej reprezentowali. Żaden, zwłaszcza leżący gdzieś na uboczu system planetarny nie miał ochoty irytować bez potrzeby takiej potęgi jak Gwiezdne Królestwo Manticore we własnym dobrze pojętym interesie. Co najmniej jeden korsarz został aresztowany przez własny rząd i wraz z całą załogą przekazany pod jurysdykcję Królestwa, gdy tenże rząd został poinformowany, co go spotka w przypadku niearesztowania rzeczonego korsarza wraz z załogą.
Mając dobrą załogę, Honor nie musiała się martwić spotkaniem z jakimkolwiek piratem czy korsarzem, o którym słyszała. Ku swemu zaskoczeniu zaczęła z pewną niecierpliwością oczekiwać chwili rozpoczęcia tego zadania.