ROZDZIAŁ XVII

MacGuiness zebrał na tacę naczynia po deserze i nalał świeżej kawy gościom, a kakao Honor.

— Życzy pani sobie jeszcze czegoś, milady? — spytał.

— Poradzimy sobie, Mac. Zostaw tylko dzbanek z kawą gdzieś, gdzie ci barbarzyńcy będą w stanie go znaleźć.

— Dobrze milady — potwierdził z szacunkiem Mac, lecz nim zniknął w kuchni, posłał jej wyrażające naganę spojrzenie.

— „Barbarzyńcy” to nie za ostra klasyfikacja? — spytał niewinnie Rafe.

— Skądże znowu — zaprotestowała radośnie Honor. — Każda cywilizowana jednostka o jako takim smaku musi zdać sobie sprawę, że kakao pod każdym względem przewyższa kawę jako napój. Wszyscy poza barbarzyńcami o tym wiedzą.

— Aha — Cardones uśmiechnął się promiennie. — To znaczy, że nie czytała pani tego artykułu w „Landing Times” o ulubionym gatunku kawy Jej Wysokości?

Honor zakrztusiła się kakaem, a zebrani parsknęli śmiechem. Odstawiła kubek, otarła usta serwetką i spojrzała groźnie na wcielenie niewinności spoglądające na nią radośnie.

— Oficerowie, którzy próbują być mądrzejsi od swych kapitanów, mają przed sobą krótką karierę, panie Cardones — poinformowała go.

— Mówi się trudno, ma’am. Przynajmniej picie kakao jest mniej odrażającym nałogiem niż żucie gumy.

— Ty się rzeczywiście prosisz o kłopoty — oceniła Susan Hibson.

Po czym spokojnie sięgnęła do kieszeni, wyjęła paczkę gumy do żucia i prowokacyjnie wolno odpakowała jedną, włożyła do ust i powoli zaczęła żuć. Cardones wzruszył bezradnie ramionami z miną uciśnionej niewinności, ale widząc błysk w jej zielonych oczach, nie podjął wyzwania.

Wokół stołu rozbrzmiała kolejna fala śmiechu.

Honor rozsiadła się wygodniej i założyła nogę na nogę. Ta kolacja była formą uczczenia pierwszego zwycięstwa i cieszyła się, że upłynęła w luźnej i wesołej atmosferze. Poza Tschu i Kanehamą w przestronnej jadalni kapitańskiej obecni byli wszyscy starsi oficerowie okrętu. Kanehama miał wachtę, a Tschu w ostatniej chwili zatrzymały jakieś problemy w siłowni numer jeden. Nie wyglądały na zbyt poważne, ale podobnie jak Honor Tschu wyznawał zasadę, że należy się zajmować problemami natychmiast, gdy się pojawią, a nie dopiero wtedy, gdy stają się krytyczne.

— Jak poszło z gubernatorem, ma’am? — zainteresowała się Jennifer Hughes.

— Idealnie… w teorii.

— W teorii, ma’am? — powtórzyła zdziwiona Hughes.

— Gubernator Hagen zamknął ich jak należy w areszcie i podziękował, tylko coś dziwnie spieszno mu było, żebyśmy sobie już odlecieli. — Honor spojrzała na Hibson, która dowodziła konwojem.

Piraci zostali dostarczeni skuci, zgodnie z przepisami, ale Susan Hibson była zbyt doświadczonym oficerem Korpusu, by pewne drobiazgi nie wzbudziły jej podejrzeń… mimo że nie miała treecata, który przekazywałby jej uczucia innych. Na przykład olbrzymiej ulgi tłustego kapitana na widok gubernatora. Co zdecydowanie nie należało do normalnych odczuć przestępcy na widok sędziego.

— Faktycznie, strasznie mu się spieszyło — potwierdziła Hibson z niesmakiem. — I nie spodobała mu się pani decyzja o zniszczeniu ich okrętu, ma’am. Zauważyła pani?

— Zauważyłam i nie uwierzyłam, że chciał go przekazać celnikom na patrolowanie… cóż, nie pierwszy raz nas to spotyka, zgadza się? Obawiam się, że przeżyję jego niezadowolenie, natomiast oni nie przeżyją, jeśli, jak podejrzewam, gubernator ich wypuści i da inny okręt.

— To znaczy, że mówiła pani poważnie o tym, co ich czeka przy powtórnym spotkaniu, ma’am? — spytała Hibson i widząc potakujący gest Honor, dodała z satysfakcją: — To dobrze.

Susan Hibson mierzyła nieco mniej niż sto sześćdziesiąt centymetrów i była drobnej budowy, ale w jej rysach, a zwłaszcza w oczach nie było nic miękkiego. Była Marine do szpiku kości, a Marine nienawidzili piratów. Honor podejrzewała, że istotnym elementem tej nienawiści był fakt, iż to oni stanowili większość grup abordażowych i jako pierwsi mogli naocznie przekonać się, jakie zbrodnie popełniali piraci na pokładach zdobytych okrętów.

— Osobiście wolałabym ich nie rozstrzeliwać: to zajęcie dla katów, nie dla Marines — odezwała się po chwili Honor — ale jeśli okaże się to jedynym sposobem fizycznego uniemożliwienia im powrotu do zawodu, to nie będziemy mieli wyjścia. I tak najpierw ich uczciwie osądzimy. Z pragmatycznego punktu widzenia może się okazać, że będziemy musieli zrobić to tylko raz: reszcie wystarczy świadomość, że nie żartujemy.

— To podobnie jak ze szczepieniem profilaktycznym, milady — dodała ciemnowłosa chirurg komandor porucznik Angela Ryder słynąca z roztargnienia objawiającego się częstym noszeniem lekarskiego kitla zamiast uniformu. — Nie lubię zabijania ludzi, ale jeśli ta lekcja zadziała, to w ogólnym rozrachunku będziemy zmuszeni zabić ich znacznie mniej.

— O to właśnie mi chodzi, Angie — potwierdziła Honor. — Jak miałam poprzednio okazję zauważyć, piratami zostają dość specyficzni ludzie. Są przekonani, że są zbyt dobrzy, zbyt sprytni i mają zbyt wiele szczęścia, by skończyć jako nieboszczycy po złapaniu przez władze i po procesie. Wiedzą naturalnie, że części z nich przytrafia się podobny finał, ale jest to wiedza teoretyczna, bowiem im samym nic się nie może przytrafić. I przykro to przyznać, ale większość ma rację, choć nie jest to ich zasługa. Konfederacja obejmuje sferę o średnicy stu pięciu lat świetlnych, czyli obszar jakichś sześćdziesięciu tysięcy lat sześciennych. Bez skutecznej i uczciwej administracji i władz lokalnych, które przeganiałyby ich z kolejnych planet, piraci zawsze znajdą jakąś dziurę, gdzie będą mogli urządzić sobie bezpieczną kryjówkę. Poza tym w przytłaczającej większości to i tak wynajęte zbiry.

— I tego, przyznam się, nigdy nie potrafiłam do końca zrozumieć, ma’am — przyznała Ryder.

— Od początku swego istnienia piractwo było finansowane przez tak zwanych „uczciwych kupców” — wyjaśniła Honor. — Tak było na Ziemi, gdy piraci grasowali po morzach i w przestrzeni. Za piratami, handlarzami niewolników czy narkotyków zawsze stali „szanowani obywatele”, bo w tych przedsięwzięciach kryły się olbrzymie pieniądze, a łatwiej złapać wykonawcę niż organizatora i finansistę. Zabezpieczali się jak mogli łańcuchami pośredników i wyrabianiem sobie nieposzlakowanej opinii filarów społeczeństwa. Kilku nawet zostało filantropami, ponieważ to stawiało ich poza podejrzeniami, i jeśli ktoś doszedł do prawdy, mogli udawać ofiary oszustwa. Ponieważ sami nigdy nie splamili sobie rąk krwią, nawet jeśli stawali w końcu przed sądami, te obchodziły się z nimi łagodnie. Obrzydliwe, ale prawdziwe. Tak było i tak jest, bo natura ludzka pozostała taka sama. A w Konfederacji panuje takie zamieszanie, że okazja stała się zbyt kusząca i dlatego tacy jak gubernator Hagen zarabiają na tym procederze tak długo, jak długo ktoś inny zajmuje się napadaniem na statki i mordowaniem.

— Ma pani rację, ma’am: to obrzydliwe.

— Ale nie zmienia faktu, że prawdziwe — dodała Hughes. — I będzie trwać, dopóki ktoś nie wymusi zmian. Aż żal momentami, że nie daliśmy Imperium wolnej ręki. — Na pewno z piratami rozprawiłoby się szybko i skutecznie. — Honor sięgnęła po kakao. — Natomiast gdy zajęłoby całą Konfederację, mogłoby okazać się gorszym od niej sąsiadem. Sądzę, że tak właśnie uważa książę Cromarty.

— Trudno mu się dziwić — zauważył Fred Cousins. — Mamy dość kłopotów z Ludową Republiką.

Nim Honor zdążyła coś powiedzieć, Nimitz niespodziewanie wstał ze swego wysokiego krzesła, przeciągnął się i ziewnął leniwie, ukazując kły. A potem spojrzał prosto w jej oczy. Nie osiągnęli poziomu rzeczywistej telepatii, czyli przesyłania myśli, ale coraz lepiej im szło przesyłanie obrazów. Zwłaszcza Nimitzowi. Teraz w umyśle Honor wyświetlił się obraz sekcji hydroponicznej i Samanthy siedzącej pod jedną z upraw pomidorów. Honor uśmiechnęła się, widząc błysk w jej oczach.

— No dobrze, Stinker — zgodziła się. — Tylko nie plącz się pod nogami i nie zgub się!

Nimitz bleeknął radośnie i zeskoczył na pokład. Nauczył się jeszcze w Akademii, jak otwierać drzwi i używać wind, ale będąc cały czas z Honor, nie musiał korzystać z tych umiejętności. Nie mógł co prawda poprosić komputera sterującego windami o skierowanie jej do właściwego celu, ale mógł wybrać na klawiaturze zapamiętaną kombinację, która dany cel oznaczała. Teraz machnął dumnie ogonem i wymaszerował z kabiny.

— Chciał wyprostować nogi — wyjaśniła Honor, widząc pytające spojrzenie Cardonesa.

— Aha… pewnie mu trochę na tym zejdzie, bo ma ich sześć — skwitował to Rafe ze śmiertelną powagą w głosie i błyskiem rozbawienia w oczach.

— Wracając do rzeczy. — Honor uznała, że bezpieczniej będzie zmienić temat. — Skoro pokonaliśmy już pierwszego pirata, chciałabym zapoznać się z tym, co udało się wydobyć z jego komputerów. Nie wiemy, co prawda, kto koordynował działania i gdzie jest ich baza, ale wiemy, gdzie byli i gdzie planowali się udać, co przypadkiem pokrywa się z następnym układem, który planowaliśmy sprawdzić. Pozostaje tylko pytanie, czy powinniśmy tu jeszcze spędzić kilka dni, czy też lecieć prosto do systemu Schiller. Jak uważacie?


* * *

Aubrey Wanderman wysiadł z windy i sprawdził oznaczenie przejścia wymalowane na grodzi. Obecna, znacznie liczniejsza załoga wymagała powierzchni mieszkalnej, której nie przewidzieli projektanci statku, toteż modernizując go, trzeba było dokonać stosownych zmian. Zaadaptowano do tego część drugiej ładowni, tworząc labirynty kabin i korytarzy, w których nadal większość członków załogi gubiła się. Kiedy już człowiek był pewien, że znalazł właściwe przejście, okazywało się, że prowadzi ono zupełnie gdzie indziej, co dla większości było irytujące, ale dla niektórych stanowiło źródło rozrywki. Należał do nich Aubrey, który odkrył, że badanie labiryntu sprawia mu autentyczną przyjemność. A w końcu daje właściwe efekty, gdyż pomagając sobie planami okrętu, zaczął się już w nim orientować. Mimo wszystko jedynym sposobem sprawdzenia, czy zapamiętał nową trasę, było jej wypróbowanie.

Sprawdził oznaczenie w notesie — jak na razie wyglądało na to, że się zgadza. Jeśli będzie szedł tym korytarzem do najbliższego rozgałęzienia i dalej w prawo, powinien dojść do maszynowni, mijając po drodze windę. O ile naturalnie dobrze spisał oznaczenia.

Uśmiechnął się i pogwizdując ruszył pustym korytarzem, rozmyślając o awansach. Ginger zaszła wyżej, ale nie zamieniłby się z nią, bo dzięki swemu dostał przydział do obsady mostka. I widział, jak załatwili pirata — nigdy w życiu nie był tak podekscytowany, mimo że pirat był taki malutki: miał ledwie jeden procent masy Wayfarera.

Lady Harrington przechwyciła go idealnie, a co ważniejsze, on tam wówczas był i widział to na własne oczy. Mógł sobie być ledwie malutkim trybikiem w maszynie, ale stanowił jej część i był z tego dumny. Pewnie — Wayfarer to nie Bellerophon, ale nie miał się czego wstydzić i…

Jego rozmyślania zostały gwałtownie przerwane. Pokład nagle podniósł się i grzmotnął go w twarz z zaskakująca siłą. Siła uderzenia pozbawiła go tchu, a w następnej chwili coś brutalnie trafiło go w żebra. Odbił się od ściany i odruchowo chciał się zwinąć w kulę, by chronić to, co najważniejsze, czyli brzuch i głowę, ale nie zdążył. Czyjeś kolano wylądowało na jego kręgosłupie, a dłoń złapała go za włosy. W następnym momencie napastnik walnął jego twarzą o pokład. Złapał go za nadgarstek i w tym momencie usłyszał obrzydliwie znajomy głos:

— Widzisz, gówniarzu: mówiłem, że wypadki się zdarzają!

Steilman odtrącił drugą jego dłoń i ponownie uderzył głową ofiary o pokład.

— Właśnie ci się przydarzył wypadek, gówniarzu — poinformował go z satysfakcją. — Jak się tak lata po korytarzach, to się można potknąć o własne nogi i krzywdę se zrobić.

I doprowadził do kolejnego spotkania twarzy ofiary z pokładem. Aubrey poczuł w ustach krew, ale strach dodał mu sił — szarpnął się tak gwałtownie, iż zdołał uwolnić z uścisku. Zatoczył się na ścianę, osłaniając głowę skrzyżowanymi przedramionami, i dobrze zrobił, bo sekundę później kopniak trafił go w ramię, posyłając na pokład. Padając, zdołał desperacko wierzgnąć i trafił napastnika w piszczel. Sądząc po wyzwiskach, Steilmana musiało zaboleć.

— Czekaj, ty chuju! Już ja cię…

— Uspokój się! — odezwał się nowy głos.

Aubrey zdołał się zebrać na czworaki i mrugając gwałtownie oczami, spróbował zogniskować wzrok. Udało mu się na tyle, by rozpoznać niskiego, krępego sanitariusza, którego poznał przy pierwszym spotkaniu ze Steilmanem jeszcze na Vulcanic. Nazywał się Tatsumi… Yashimo Tatsumi.

— Trzymaj się od tego z daleka, ćpunie! — warknął Steilman.

— Uspokój się do cholery! — powtórzył cicho i nieustępliwie Tatsumi. — Możesz robić co chcesz, ale Tschu tu idzie!

— Kurwa! — Steilman spojrzał odruchowo w głąb korytarza, którym przybył sanitariusz, i przeniósł wściekły wzrok na Aubreya. — Jeszcze z tobą nie skończyłem, ale i tak nie spierdolisz, bo nie masz gdzie! A ty nic nie widziałeś i nic nie słyszałeś. Trzech ludzi przysięgnie, że śpię, więc się nie wychylaj. Ta łajza potknęła się o własne nogi i obiła se pysk, jasne?

— Jak chcesz, to nie moja sprawa — zgodził się Tatsumi.

— No to nie zapomnij, że moja — pogroził mu Steilman i półbiegiem ruszył w przeciwną stronę.

Moment później szczęknął zamykany właz prowadzący do technicznego przejścia dla obsługi wewnętrznych systemów okrętowych i wszystko ucichło. Tatsumi pochylił się zaniepokojony nad Aubreyem.

— Nie wyglądasz dobrze — ocenił i przykucnął, delikatnie obmacując jego twarz. — Nos masz złamany… resztę trzeba zbadać. Dalej, oprzyj się na mnie, to jakoś dojdziemy do izby chorych.

I przerzucił sobie jego rękę przez kark.

— A… Tschu? — wykrztusił Aubrey, oddychając przez usta.

Przy wydatnej pomocy sanitariusza zdołał pozbierać się na nogi.

— A co z nim ma być? Siedzi w siłowni numer jeden i o bożym świecie nie wie.

— Chcesz powiedzieć…

— Musiałem mu coś wcisnąć, boby cię zatłukł, no nie?

— Aha. — Aubrey otarł krew z brody, ale natychmiast zastąpiła ją nowa spływająca z nosa i rozbitych warg. — Pewnie by zatłukł. Dziękuję.

— Nie dziękuj: mnie tu nie było. Nie cierpię sukinsyna, ale jest dla mnie za mocny. Nie chcę mieć z nim na pieńku, więc musisz sobie sam z nim jakoś poradzić. — W głosie Tatsumi słychać było strach i Aubrey nie dziwił mu się.

— Znaczy: nic nie widziałeś — upewnił się po chwili.

— Właśnie. Znalazłem cię leżącego na pokładzie, to ci pomogłem. — Tatsumi odwrócił wzrok i dodał: — Przykro mi, ale on ma tu kumpli, sam słyszałeś. Mam swoje problemy, a jak on się jeszcze na mnie zaweźmie, to dopiero żyć mi się odechce.

— Rozumiem… — mruknął Aubrey.

Wspólnymi siłami dotarli do windy, Tatsumi wybrał cel jazdy, a Aubrey patrzył na to, opierając się ciężko o ścianę.

— Nie mam żalu — zapewnił. — Tylko dlaczego on mnie tak nienawidzi?

— On nie jest całkiem normalny. Według niego to on miał prawo wybrać sobie koję, a ty powinieneś go słuchać, a nie stawiać się. Bosman zmusiła go do ustąpienia i uznał, że to twoja wina. Po mojemu to tylko przeniesieniu na mostek zawdzięczasz, że nie dorwał cię wcześniej. Na twoim miejscu trzymałbym się jak najdalej od maszynowni, siłowni i reszty napędu.

— Nie mogę ukrywać się przed nim wiecznie… okrętu nie starczy… — Aubrey potrząsnął głową i skrzywił się z bólu. — Muszę z kimś pogadać i wymyślić, co zrobić.

— Chciałbym pomóc, ale na mnie nie licz. Słyszałeś, jak mnie nazwał?

— Ćpun.

— Ano. Parę lat temu brałem i to ostro. Teraz jestem czysty, ale mam tak nasrane w papierach, że przez następne pół wieku nie mam co marzyć o awansie choćby na sanitariusza pierwszej klasy. Słyszałeś, co powiedziała bosman tamtego dnia? No więc na podoficerów też nie mam co liczyć. Gdyby Steilman i jego kolesie wzięli się za mnie, to skończę w spalarce na odpadki.

— Dlaczego cię nie wywalili za prochy?

— Bo jestem naprawdę dobrym sanitariuszem. Chirurg się za mną wstawił: nie uratował mnie przed sześcioma miesiącami odsiadki i nadzorem, ale dzięki niemu nadal noszę mundur.

Aubrey mruknął potakująco, nie chcąc ruszać głową, bo to wywoływało coraz ostrzejsze ataki bólu. Rozumiał tamtego i nie winił go za to, że nie chce się mieszać. Poza tym Tatsumi właśnie uratował mu życie. Tyle że skoro nic nie powie, to będzie tylko jego słowo przeciwko wersji Steilmana, co może wystarczyć, biorąc pod uwagę przebieg ich służb… ale może nie wystarczyć.

A jeśli tamten rzeczywiście miał kumpli, którzy potwierdzą jego zeznania, to nic nie wskóra. A musiał mieć pomocników, bo skąd by wiedział, gdzie się na niego zaczaić? Aubrey co prawda nie krył swoich eksplorerskich działań i wszyscy z jego wachty mogli bez trudu dowiedzieć się, którą trasę będzie dziś badał, ale Steilman nie miał służby na mostku. Czyli ktoś musiał mu powiedzieć, gdzie może znaleźć swą przyszłą ofiarę… Aubrey co prawda nie mógł zrozumieć, jak ktokolwiek może dobrowolnie utrzymywać znajomość z takim bydlakiem, ale przyjmował do wiadomości, że może. Zresztą to akurat było bez znaczenia… ważne było to, że nie miał pojęcia, kim jest ten ktoś.

Czując początki paniki, zmusił się do myślenia. Musiał znaleźć odpowiedź, tylko nie miał pojęcia jak. Mógł porozmawiać prywatnie z bosman, ale MacBride nie była osobą stosującą półśrodki, a bez jakiegoś dowodu jedyne co mogła zrobić, to ostrzec Steilmana. A to już zrobiła i najwyraźniej z miernym skutkiem — Steilman musiał dojść do wniosku, że zdoła się na nim bezkarnie zemścić, więc teraz nie zmieni zdania. Pewnie w końcu płazem mu to nie ujdzie, ale to co bosman mogła z nim zrobić później, mało interesowało Aubreya, skoro najpierw musiałby wylądować w okrętowym szpitalu albo i gorzej. Musiał porozmawiać z kimś doświadczonym, a nie znał nikogo takiego.

— Jesteśmy — odetchnął z ulgą Tatsumi, gdy drzwi windy otworzyły się.

Pomógł Aubreyowi pokonać krótki korytarz. Pobity czuł się coraz gorzej i było to widać z każdym krokiem.

— Dobry Boże! — jęknął ktoś. — Co mu się stało?

— Nie wiem — odparł Tatsumi. — Znalazłem go w korytarzu.

— Kto to? — spytał ten sam głos.

— Nazywa się Wanderman. Myślę, że najgorzej wygląda jego twarz.

— Trzeba go obejrzeć dokładnie…

Ktoś odsunął sanitariusza i delikatnie ujął Aubreya za głowę. Ten zamrugał i zdołał utrzymać powieki otwarte na tyle, by rozpoznać twarz porucznika chirurga.

— Co ci się przytrafiło, Wanderman? — spytał łagodnie. Coś mu mówiło, by powiedzieć prawdę, ale jeśli powie oficerowi…

— Przewróciłem się… — wymamrotał.

Загрузка...