ROZDZIAŁ VIII

Dla króla Christiana nadeszły niewesołe chwile.

Leżał bezwładny w swoim pięknym polowym łożu, z pluszowymi zasłonami i różnymi ozdóbkami, które w surowych polowych warunkach wyglądały dosyć śmiesznie.

– Muszę wstać – powtarzał zniecierpliwiony. – Wstać i pobić Tilly'ego tak, żeby buty pogubił uciekając!

– Jeszcze tydzień, Wasza Wysokość – perswadował królewski lekarz. – Wasza Wysokość nie jest jeszcze dość silny.

– To tylko tobie się tak wydaje. Zaraz wstanę!

Lekarz nie ustępował.

– Mogę wezwać lekarza polowego, to Wasza Królewska Mość zapyta także jego.

– Lekarza polowego? Tego rzeźnika sobie nie życzę.

– Mamy teraz nad podziw dobrego lekarza. To młody Norweg. Wykształcony. Sam z nim rozmawiałem i muszę przyznać, że posiada zaskakująco rozległą wiedzę.

– Norweg, powiadasz? – zapytał król, który zawsze żywił ciepłe uczucia do swego drugiego kraju. – W Norwegii mieszkał też najlepszy lekarz, jakiego kiedykolwiek mieliśmy. Ale, niestety, już nie żyje. Nazywał się Tengel.

– To jego wnuk, Wasza Wysokość.

Król poruszył się gwałtownie, lecz ostry jak cięcie noża ból w głowie zmusił go do pozostania na miejscu.

– Au, och, nie!

Opadł z powrotem na poduszki.

– Sprowadzić go! Natychmiast! Chcę poznać tego chłopca.

Jego Wysokość mruczał zadowolony. Wnuk pana Tengela. Zdumiewające!

Minęło trochę czasu, nim Tarjei dotarł ze szpitala polowego do królewskiej kwatery w Nienburg.

Osobisty lekarz króla zaprezentował młodego przybysza.

– Tarjei Lind z Ludzi Lodu? – powtórzył król. – Nigdy nie miałem przyjemności spotkać twego dziadka, czy może raczej miałem szczęście, że byłem zdrowy i nie musiałem go wzywać. Ale niedawno spotkałem jego wnuczkę, damę dworu mojej drogiej małżonki.

– Oczywiście, Cecylię – uśmiechnął się Tarjei. – To moja kuzynka. Ona zawsze z największym szacunkiem mówi o Waszej Wysokości.

Obaj zrozumieli to, co nie zostało dopowiedziane: lecz o Kirsten Munk mówi bez szacunku.

Teraz Tarjei mógł pokazać, na co go stać. I król naprawdę musiał się trochę pomęczyć. Nawet najmniejszy palec Jego Wielmożności nie uniknął oględzin.

– Wątroba nie jest zupełnie w porządku – oświadczył Tarjei.

– Nie? – zapytał król. – To coś poważnego?

– Na razie nie, ale jest trochę powiększona.

– Co można na ta poradzić?

– Dolegliwości powstają w wyniku mocnych trunków, Wasza Wysokość – wyjaśnił Tarjei dyplomatycznie.

– Hm – mruknął król. – No, trudno, to będę miał kiepską wątrobę.

Młody Norweg znalazł jeszcze kilka drobnych dolegliwości.

– Ale poza tym muszę stwierdzić, że Wasza Wysokość cieszy się zdumiewająco dobrym zdrowiem, biorąc pod uwagę wiek i wielkie przeciążenie pracą. To dobrze mieć taki wspaniały organizm.

Blisko pięćdziesięcioletniemu monarsze sprawiło to wyraźną przyjemność.

– Ale – dodał Tarjei surowo – lekarz Waszej Wysokości ma zupełną słuszność. Wasza Królewska Mość musi odpoczywać jeszcze przynajmniej tydzień.

– Tymczasem Tilly zbierze siły. I oddziały Wallensteina zagrażają. Bóg wie, gdzie on już jest.

– To nie ma znaczenia. Zdrowie Waszej Wysokości jest najważniejsze. Uraz głowy może stać się przyczyną dolegliwości na całe życie, jeśli w odpowiednim czasie nie zostanie do końca wyleczony.

Król niechętnie wrócił do łóżka.

W połowie sierpnia król nareszcie poczuł się dobrze. Natychmiast zwołał radę wojenną, energiczny i porywczy jak zawsze.

Wreszcie dano sygnał do walki.

Bitwa o Nienburg nie miała nigdy przejść do historii, bo była na to zbyt niepewna, niezdecydowana i zbyt mało znacząca. Walki trwały przez cały miesiąc, lecz do generalnego starcia nie doszło. Tylko potyczki, to tu, to tam.

W końcu jednak Tilly musiał się ugiąć i król Christian, kipiący odwagą i żądzą zwycięstwa, tropił zaciekle cofające się wojska katolickie.

Lecz to właśnie pod Nienburg jeden z potomków Ludzi Lodu, obciążony złym dziedzictwem, zabił pierwszego w swoim życiu człowieka. Stało się to na stoku wzgórza za miastem i zabójca z czcią przyglądał się zbroczonemu krwią mieczowi. U jego stóp leżał martwy przeciwnik.

Młody człowiek wpatrywał się w krew, zafascynowany. Jego oczy lśniły migotliwie, a on śmiał się cicho.

– Jestem nieśmiertelny, niezwyciężony! – szeptał do siebie. – Naprawdę jestem jednym z nich!

Półprzytomny z podniecenia przedzierał się przez zarośla w poszukiwaniu następnych katolików. Nim zapadł wieczór, zadźgał jeszcze pięciu – przeważnie atakując od tyłu – a za każdym razem żółty płomień w jego oczach rozpalał się coraz bardziej.

Muszkiet budził w nim niechęć, naprawdę pociągała go zakrwawiona klinga.

Tak więc zły duch Ludzi Lodu objął w końcu władzę nad jednym z wnuków Tengela.

Tego samego wieczora Jesper zaprowadził pewnego chłopca, który skaleczył się w rękę, do dużego, ponurego namiotu, w którym mieścił się szpital polowy.

– Na imię Chrystusa! – zawołał nagle. – To przecież Tarjei! Co ty tu, u licha, robisz?

Tarjei także patrzył zdumiony.

– Czy to nie chłopak stajennego? Co, na Boga…?

Radość obu była wielka i szczera. A stała się jeszcze większa, gdy Jesper przyprowadził braci młodego doktora. Długo wszyscy czterej siedzieli w szpitalu i rozmawiali, wspominając z tęsknotą dom, dopóki nie przyniesiono ciężko rannych i Tarjei nie musiał wracać do pracy.

Trzej z nich doznali uczucia spokoju dzięki temu spotkaniu. Czwarty jednak odczuwał wyłącznie podniecenie. Buzujące, pełne oczekiwania podniecenie…

Tuż za południowymi granicami Nienburga, już po wyparciu oddziałów Tilly'ego z miasta, doszło do kolejnej potyczki. Stało się to zupełnie nieoczekiwanie, w środku nocy, tak że wszyscy żołnierze króla Christiana zostali zbudzeni przerażającymi sygnałami rogów.

Tarjei, po dwunastu godzinach pracy w szpitalu, zamierzał się akurat położyć. Musiał zmienić plany i wydać sanitariuszom polecenie, by pozostawali w najwyższej gotowości.

Trond wskoczył na konia i rzucił krótką komendę swemu małemu oddziałowi. On wiedział dokładnie, co powinien robić.

Jesper miotał się nieprzytomnie tam i z powrotem, nie mogąc znaleźć butów, dopóki Brand nie powstrzymał go zdecydowanym tonem i nie podał butów, które leżały przez cały czas na widocznym miejscu. Obaj wybiegli do swojej kompanii, a serce Branda biło niespokojnie.

Alexander Paladin nie miał czasu włożyć hełmu ani pancerza. Gnał konno na czele swego oddziału, czarne włosy rozwiewał mu nocny wiatr, a peleryna falowała za plecami. Oddział pędził za nim bez wahania, bo Alexander był zdolnym i lubianym dowódcą.

Ludzie Lodu zawsze miewali takie noce, kiedy dopełniał się ich los… Jak wtedy, gdy młoda Silje znalazła Daga i Sol, a potem spotkała Tengela i Heminga Zabójcę Wójta. Albo gdy ich domostwa w Dolinie Ludzi Lodu zostały spalone, a prawie wszyscy mieszkańcy wymordowani. Czy też noc, podczas której urodziło się to straszne dziecko, Kolgrim, co jego biedna matka przypłaciła życiem…

Teraz nadeszła taka właśnie noc, gdy miały się rozstrzygnąć losy wielu z Ludzi Lodu.

Walka długo nie ustawała. Alexander Paladin wkrótce pożałował, że nie włożył pancerza. Wraz z małym oddziałem został wplątany w bezpośrednią walkę z katolickimi knechtami. Już, już zwycięstwo przechylało się na stronę ludzi Alexandra, gdy nagle rozległ się strzał z muszkietu i margrabia szarpnął się do tyłu, czując przeszywający ból w plecach. Dwóch ludzi podtrzymało go, zanim zdążył spaść z konia.

Bój trwał nadal. Walka przycichała, to znów wybuchała ze zdwojoną siłą. Głuche dudnienie armat mieszało się z trzaskiem wystrzałów i okrzykami bólu.

Alexander niczego już jednak nie słyszał.

Gdy się ocknął, stwierdził, że płoną wokół niego małe, chybotliwe światełka.

Umarłem, pomyślał. Czuwają przy moich zwłokach.

Po chwili jednak zrozumiał, że znajduje się w namiocie szpitalnym, i otworzył oczy. Czuł się taki zmęczony, tak nieznośnie wyczerpany.

Czyjś spokojny głos przemawiał do niego. Mówił coś o kuli w plecach.

Cecylia, pomyślał. Chyba bez sensu, bo to był męski głos.

Nic go nie bolało i niczego się nie bał. Ów głęboki głos brzmiał tak uspokajająco, przynosił pociechę.

Cecylia, pomyślał znowu, po czym na dobre stracił przytomność.

Za miastem na polu bitwy Jesper i Brand zmagali się z wrogami. W zamieszaniu rozdzielili się, co Jespera bardzo przygnębiało. Nie miał pojęcia o tym, jak trzeba walczyć, i nie chciał nikogo zabijać. Kiedy nikt go nie widział, umknął i schronił się na pagórkowatym, porośniętym lasem terenie. Miał w każdym razie nadzieję, że nikt go nie zobaczył.

Noc była dość jasna; zamglony, szary półmrok pozwalał rozróżniać wszystko wokół, choć niewyraźnie.

Na drugim krańcu bitewnego pola Trond był nieustannie w ofensywie. Wydawał swoim ludziom rozsądne rozkazy, które oni wypełniali natychmiast, bowiem teraz całkowicie już polegali na jego wojskowych umiejętnościach.

Brand walczył samotnie, zamknięty w sobie, zacięty, z mieczem w dłoni.

Tarjei był śmiertelnie zmęczony. Ostatnia operacja, uszkodzony kręgosłup, była bardzo trudna. Zbliżał się brzask. Daleko nad horyzontem pojawił się szary strzęp światła, gdy lekarz wyrwał się nareszcie z wielkiego namiotu i schronił w małym lasku, by chwilę odetchnąć. Niezupełnie zdając sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje, wczołgał się na niewielkie wzgórze, położył pod osłoną olbrzymiego kamienia i zasnął. Tu miał trochę spokoju od wciąż czegoś potrzebujących pomocników i pacjentów polowego szpitala.

Nie wiedział, że jest doskonale widoczny z lasu po drugiej stronie wzgórza. Schronił się za tym kamieniem, by choć na chwilę uniknąć zajmowania się rannymi,

Nagle obudził się i zobaczył coś, co go zdumiało. Ktoś, czy ściślej mówiąc – coś, wspinało się po zboczu.

Najpierw zdziwiony, potem przerażony spoglądał na potwora pełznącego w jego kierunku.

Sądził, że to jakaś nieziemska bestia. Albo… istota z ponurej baśni, najohydniejszy stwór wojny, znany mu z legend Pożeracz Trupów. Czarny, ogromny, o wolnych, posuwistych krokach i jakichś dziwnie falistych ruchach ramion, jakby ręce i kolana przysysały się do zbocza i trzeba je było siłą odrywać. Pochylone barki, wielkie i czarne, sterczały wysoko ponad głową, słabo widoczną pod osłoną ciemności.

Tarjei nie był w stanie się poruszyć.

Ja przecież żyję, chciał krzyknąć, ja nie jestem trupem, nie zbliżaj się! Lecz nie zdołał wydobyć z siebie najcichszego nawet dźwięku.

Nie, to mi się tylko przyśniło, pomyślał znowu. To mara, zaraz się obudzę.

Wyobrażał sobie, jak musi wyglądać twarz tego potwora, który podchodził coraz bliżej. Oblicze Pożeracza Trupów, słyszał o nim. O długich, ostrych jak u piły zębach, o toczących ślinę ustach w na wpół zgniłej twarzy… Nie, to chorobliwe myśli, obudź się, Tarjei, zbudź się z tego koszmaru!

Potwór był już na wzgórzu. Rzucił się na leżącego, pochylił nad nim, ciężki i zwalisty. Wtedy Tarjei spojrzał wprost w tę twarz i zobaczył w jej mrocznej głębi parę błyszczących, kocich oczu…

– Nie! – wrzasnął, zdjęty przerażeniem. – Nie! Czy ty oszalałeś? Jestem przecież Tarjei, twój brat! Co z tobą? Co ty robisz?

– Tak – syknęła wstrętna postać, zrywając z siebie wielką, czarną derkę, którą przedtem ściągnęła z jakiegoś martwego konia, by ukryć pod nią twarz. Nie przerażające oblicze Pożeracza Trupów, lecz całkiem zwyczajną, ludzką twarz, która jednak, tak jak ją widział teraz Tarjei, była czymś najokropniejszym na świecie. – Tak – syknęła znowu wstrętna postać. – Tak, ty jesteś Tarjei, który zabrał wszystko, co powinno należeć do mnie! Dlaczego Tengel nie pomyślał, że to ja powinienem dostać skarb?

Ale on wiedział, ja wiem, że wiedział.

– Na Boga jedynego, jeżeli to jest żart…

Tarjei wątpił jednak, czy to żart. Te oczy mogły należeć tylko do obciążonego złym dziedzictwem potomka Ludzi Lodu.

Z żalu i obrzydzenia odczuwał ból w sercu.

– Gdzie masz skarby, Tarjei? Mów, i to zaraz! Gdzie ukryłeś te wszystkie czarodziejskie przedmioty? Tutaj? W namiocie?

– Tego nigdy ci nie powiem, wiesz o tym. Nie dostaniesz niczego. Dziadek…

Oczy zapłonęły żółtym blaskiem.

– Mów!

Bezlitosne ręce chwyciły go za gardło i Tarjei musiał zebrać wszystkie siły, by stawić opór. Młodszy brat zawsze żywił wobec niego respekt, zdołał więc wyrwać się z jego uścisku i uskoczyć w bok. Stoczył się na łeb na szyję po zboczu, po to tylko, by natychmiast poczuć, że ta straszna istota, która była jego bratem, znów się na niego rzuca.

– Gdzie to jest? – syczał napastnik. – Korzeń mandragory! Oddaj mi go! Oddaj mi wszystko, to jest moje, moje!

W tym momencie, tuż przy jego uchu, rozległ się trzask wystrzału z muszkietu. Potwór szarpnął się i powoli, bezwładnie osunął na brata.

Tarjei, rozdygotany, uwolnił się i stanął na drżących nogach.

– To ja – powiedział Jesper, wytrzeszczając przerażone, dziecinne oczy pod zbyt długą lnianoblond grzywką. – To ja wystrzeliłem z muszkietu!

– Dzięki – wykrztusił Tarjei, po czym skulił się i bezradnie szlochał u boku martwego brata.

– Ja strzeliłem – powtarzał Jesper. – Myślałem, że to jakiś katolik, który chce cię zabić, a zastrzeliłem jego, mojego przyjaciela!

On także zaczął płakać.

Tarjei zdołał się opanować.

– Postąpiłeś słusznie, Jesper. I nie myśl już o tym więcej! Uratowałeś mnie i uratowałeś także jego przed strasznym życiem człowieka odrzuconego, pozbawionego domu, pełnego zła.

Jesper jęczał.

– On ma takie okropne oczy, Tarjei. Ja chcę do domu.

Ktoś biegł w ich stronę, ale żaden z chłopców nie był w stanie przygotować się do obrony. Na szczęście okazało się, że to tylko Brand.

– Co się stało? – zapytał. – Słyszałem…

Przerażony spoglądał na zabitego.

– Dobry Boże, to przecież Trond. Ale jak on wygląda?

Martwe oczy wciąż miały jeszcze jakiś matowy, żółty blask, widoczny w szarym świetle rozświtu.

– On był obciążony złym dziedzictwem, Brand. Dziadek wiedział, że jeden z nas jest obciążony. Cecylia mi powiedziała. Słyszała, jak babcia kiedyś o tym mówiła.

Brand nie zdawał sobie sprawy, że głośno myśli:

– Tak, bo w naszym pokoleniu też powinien ktoś być…

Tarjei powiedział w zamyśleniu:

– W naszym rodzie zawsze było tak, że to ci obciążeni, ci źli dziedziczyli czarodziejski skarb. Ale dziadek to odmienił. On chciał, żeby te rzeczy służyły ludziom, by je wykorzystywano w służbie dobru. Dlatego zabronił mi dać cokolwiek z tego Kolgrimowi. I dlatego nie chciałem niczego powiedzieć naszemu biednemu, skazanemu na zatracenie bratu.

Łzy znowu popłynęły mu z oczu i nic nie mógł na to poradzić. Pociągał nosem.

– On napadł na własnego brata – wyjąkał znowu Jesper, który wciąż nie mógł otrząsnąć się z szoku po tym, co zrobił. – Zachowywał się jak szalony!

Brand zrozpaczony krzyknął głośno:

– Ale jak mogło do tego dojść? Że on stał się taki?

– Wojna. Mordowanie. Krew – powiedział Tarjei zgnębiony. – Wszystko to musiało ożywić w nim złe moce. A Trond zawsze marzył o wojnie, powinniśmy o tym pamiętać. Już wtedy coś w nim było.

Podszedł do zmarłego brata i zamknął mu oczy. Gdy zniknął ich żółty blask, twarz odzyskała spokój.

Z lasu wyszło kilku oficerów.

– Co się stało? O co tu chodzi? Nasz najwaleczniejszy młody wojownik nie żyje? Powinniście byli go widzieć parę godzin temu! Wykazywał tak niezwykłą odwagę, że pułkownik Kruse postanowił go awansować. Sam widziałem, że bezlitośnie pozbawił życia co najmniej sześciu katolickich diabłów. Uf, jaka szkoda, że to się stało!

– Ale powinien mieć pogrzeb z wszystkimi honorami – powiedział drugi z oficerów. – Jako jeden z bohaterów Nienburga!

Trzej młodzi Norwegowie zrazu milczeli. Dopiero po chwili Tarjei wyjaśnił:

– To jest nasz brat.

Oficerowie wyrazili swoje współczucie. Po czym jeden z nich wskazał na Jespera.

– Ale ten młody mięczak ściągnął hańbę na nasz oddział. Przed chwilą widziano, jak dezerterował.

– Nie, panie kapitanie – wyjaśnił pospiesznie Brand. – To była jego pierwsza bitwa i zniósł ją bardzo źle. Musiał się schronić w krzakach z bardzo pilną potrzebą.

Oficerowie ściągnęli usta, by nie okazać rozbawienia, a Jesper uśmiechnął się niepewnie, wdzięczny przyjacielowi, że go uratował.

Z największym szacunkiem zajęto się ciałem Tronda, Tarjei zaś mógł wrócić do ciemnego i nieprzyjemnego, ogromnego i przytłaczającego szpitala polowego.

Im więcej ludzi pozbawisz życia, tym bardziej będziesz podziwiany, myślał udręczony. A ktoś, kto nie chce nikogo zranić, jest odrzucany i otoczony nienawiścią.

Brand i Jesper, załamani i milczący, ruszyli z powrotem do swojej kompanii. To, co się stało, było tak trudne do pojęcia i tak nimi wstrząsnęło, że nie bardzo widzieli, dokąd idą.

Nagle znaleźli się znowu w samym środku walki.

Ze świstem nadleciała kula i trafiła Jespera w stopę.

Chłopak zawył z bólu i przerażenia.

– Teraz umrę – wrzeszczał, wijąc się na ziemi. – Umieram. Matko! Matko, ja chcę do domu!

– Cicho! Chodź tu, oprzyj się o mnie i nie wrzeszcz tak – szepnął Brand. – Musimy stąd uciekać. Idziemy do szpitala, tam jest Tarjei.

– Matko! Ojcze, mój drogi ojcze – szlochał Jesper, kuśtykając w stronę szpitala. – Ja nie chcę tu już dłużej być. Wszystko jest takie okropne. Nie chcę, żeby ludzie byli dla siebie tacy źli.

Można zatem wyrazić to tak prosto. To, co politycy wyrażają używając tak wielu i tak wielkich słów.

Alexander Paladin ocknął się znowu. Oszołomiony. Nadal zamroczony.

Wciąż nie odczuwał żadnego bólu.

Był dzień. Zewsząd dobiegały go jęki. Pojął, że jest w szpitalu.

Zastanawiał się, od jak dawna tu już leży. Miał wrażenie, że całą wieczność.

Rozpoznawał paskudny zapach, odór starej krwi, bowiem już przedtem bywał w takich namiotach. Ten jednak sprawiał wrażenie niebywale czystego, o ile mógł sądzić na podstawie tej ograniczonej przestrzeni, którą widział. Żadnych zwalonych na kupę amputowanych kończyn, jak to zwykle w szpitalach polowych. Czuł natomiast zapach dymu, pewnie z ogniska, w którym palono wszystko, co straszne i tragiczne.

Powieki wydawały się takie ciężkie, ramiona takie słabe. Nóg w ogóle nie czuł.

Miał niejasne wrażenie, że od czasu do czasu widzi nad sobą czyjąś twarz. Przyjazną, o oczach i rysach, które jakby już kiedyś widział w jakimś innym miejscu. Albo raczej które kogoś mu przypominały.

Zdawało mu się, że łagodny głos mówił coś do niego, lecz on nie był w stanie odpowiadać.

Teraz znowu słyszał ten głos, ale gdzieś daleko, w głębi namiotu, tak że nie rozumiał niczego.

Ponownie był bliski omdlenia.

Nagle w pobliżu ktoś zaczął wołać.

– Tarjei! – krzyczał rozpaczliwie. – Tarjei, chodź tutaj! Ja umieram, jestem tego pewien?

A tamten ciepły głos odpowiedział w języku, który Alexander tylko częściowo rozumiał:

– Spokojnie, Jesper, nic ci nie będzie.

Tarjei?

I naraz Alexander odzyskał świadomość.

Takie rzadkie imię, jak Tarjei…

Czy to kuzyn Cecylii, ten lekarz?

Oczywiście! To przecież norweski akcent Cecylii słyszał w jego głosie. To jej twarz i jej oczy rozpoznawał, jak mu się zdawało, u młodego lekarza.

Próbował zawołać.

Tarjei usłyszał i natychmiast do niego podszedł.

– A więc już pan nie śpi? To dobrze.

Alexander polubił tego chłopca od pierwszego wejrzenia. Nieczęsto miał okazję widzieć równie sympatyczną twarz. Jego oczy spoglądały tak sugestywnie, jakby trochę z ukosa, a usta uśmiechały się przyjaźnie.

– Ty musisz być Tarjei, kuzyn Cecylii – wykrztusił ochrypłym głosem.

Lekarz spojrzał na niego zaskoczony.

– Tak. Czy pan ją zna?

– Ona jest moją żoną – uśmiechnął się Alexander.

– Cecylia wyszła za mąż? Nie wiedziałem o tym. Spotkałem ją w czasie świąt Bożego Narodzenia, ale wtedy…

– Pobraliśmy się w lutym. Nazywam się Alexander Paladin.

– Ale…

Tarjei nie umiał ukryć swego poruszenia.

Alexander uśmiechnął się z goryczą.

– Domyślam się, że ona ci o mnie opowiadała. To ty wyjaśniłeś jej moją… słabość, prawda?

Młody lekarz potwierdził skinieniem głowy.

– Nie rozumiem – zaczął niepewnie.

– To jest małżeństwo z rozsądku. Mnie groził pręgierz, a ona oczekiwała dziecka. Uratowaliśmy się nawzajem.

Jemu mógł to powiedzieć. Tarjei wiedział o wszystkim od początku.

– Cecylia oczekiwała dziecka? Ale jak, na Boga…?

– Tak. Ale nie mów nikomu, że dziecko nie było moje, bardzo cię proszę. Nie chcielibyśmy, żadne z nas, żeby ludzie się o tym kiedykolwiek dowiedzieli.

– Nie, oczywiście. Aha, a więc jednak – mruknął Tarjei.

– Co?

– Nie, nic. Tak się tylko zastanawiam… Mamy pewnego przyjaciela i Cecylia zupełnie go oczarowała w czasie świąt. On jest bardzo do ciebie podobny. A ona była taka nieszczęśliwa, kiedy jej opowiedziałem… o tobie.

– To pastor?

Tarjei skinął głową.

– Tak właśnie było – potwierdził Alexander. – Ale Cecylia straciła dziecko. Dostałem właśnie list.

– Biedna Cecylia – szepnął Tarjei sam do siebie.

– Tak, mnie to także bardzo zabolało. Ze względu na nią, lecz także i ze względu na siebie samego. Byłem gotów uznać to dziecko za własne.

Tarjei milczał, marszcząc brwi. Alexander był zdumiony, że tak szybko i tak głęboko zrozumieli się obaj.

On jest kuzynem Cecylii, pomyślał, nie bardzo zdając sobie sprawę, co by to miało znaczyć. Czy to ma być wyjaśnienie, czy też ostrzeżenie?

– No dobrze – uśmiechnął się niepewnie. – A jak wyglądają moje sprawy?

– Ja także bardzo bym chciał to wiedzieć. Jak…?

Przerwał im Brand, który przyszedł odwiedzić Jespera, leżącego na posłaniu obok Alexandra.

– Brand, chodź, przywitaj się z mężem Cecylii – powiedział Tarjei. – To mój młodszy brat – wyjaśnił. – Było nas trzech, ale Trond… zginął przed paroma dniami. A ten młody blondynek na łóżku obok to nasz sąsiad, Jesper.

– Jest pan ranny, panie pułkowniku? – zapytał Brand, który zobaczył oficerskie dystynkcje na płaszczu leżącym na zwyczajnej szpitalnej pryczy.

– Mów do mnie Alexander! Czyż nie jestem członkiem rodziny?

– Tak, naturalnie. Witaj w rodzinie! – uśmiechnął się Brand serdecznie.

– Dziękuję. Właśnie pytałem twojego brata, co mi tak naprawdę jest.

Tarjei zrobił bardzo oficjalną minę.

– Mówisz bez trudu, poruszasz głową, oczami i rękami, jak widzę. To bardzo dobrze. Czy masz bóle?

– Szczerze mówiąc, nie.

Tego się właśnie bałem, pomyślał Tarjei.

– A możesz poruszać stopami?

– Ja ich po prostu w ogóle nie czuję – uśmiechnął się Alexander.

Poważnie zmartwiony Tarjei podszedł do łóżka od strony nóg. Czubkiem noża ukłuł Alexandra w stopę. Żadnej reakcji, najmniejszego drgnienia.

Tarjei westchnął.

– Dostałeś kulę w plecy. Próbowałem ją wyjąć, ale ona utkwiła w bardzo niebezpiecznym miejscu.

Dopiero teraz Alexander uświadomił sobie całą powagę swojego położenia.

– Myślisz, że ja…?

– W tej chwili jesteś sparaliżowany od krzyża w dół. Ale to się może cofnąć. Poczekamy parę dni i zobaczymy.

Wszyscy umilkli, zgnębieni.

W końcu Alexander się opanował.

– A co jest mojemu sąsiadowi?

Brand odpowiedział w imieniu kolegi.

– Jesper ma zmiażdżoną jakąś kość w stopie, ale nigdy nikt na świecie nie był tak ciężko ranny jak on! A Tarjei jest do tego stopnia pozbawiony uczuć, by uważać, że rana sama się zagoi, jeśli tylko Jesper będzie spokojnie leżał. Najcięższą chorobą Jespera jest tymczasem tęsknota za domem.

– Tak, to bez sensu, że wy, Norwegowie, musicie brać udział w tej wojnie! Zgłosiliście się dobrowolnie?

– Nie, wcielili nas siłą.

– Ty, moim zdaniem, też jesteś stanowczo za młody – powiedział Alexander do Branda. – Porozmawiam z kim trzeba, żebyście obaj mogli wejść do oddziału, który będzie transportował rannych do domu.

Twarz Jespera pojaśniała z radości. Brand także poczuł ogromną ulgę.

– Kiedy przyjedziecie do Danii, możecie obaj mieszkać w moim domu, u Cecylii – mówił dalej Alexander. – Ona się ucieszy, wiem o tym. Ale z ciebie, młody człowieku – zwrócił się na koniec do najstarszego z braci – z ciebie zrezygnować nie możemy.

Tej nocy Alexander nie mógł zasnąć. Leżał i rozmyślał o swoim życiu, o tym, co minęło i co dopiero miało nadejść. Niewiele znajdował powodów do zadowolenia. Jedyne jaśniejsze punkty to była jego praca, z którą do tej pory radził sobie znakomicie, fakt, że był człowiekiem zamożnym, i wreszcie spotkanie z Cecylią.

Ale co ona teraz zrobi, jeśli paraliż nie ustąpi? Może odczuje ulgę?

Nie, tak źle o Cecylii myśleć nie mógł.

Jednego jasnego punktu nie brał pod uwagę, mianowicie swego szlachetnego charakteru. Tylko że nad tym nigdy się po prostu nie zastanawiał.

Wodził wzrokiem za Tarjeim, gdy ten chodził z lampą po namiocie, by po raz ostatni przed nocą popatrzeć na rannych.

Z tym chłopcem nie wolno mi się zaprzyjaźnić zbyt blisko, pomyślał jeszcze bardziej zaniepokojony. On jest za bardzo podobny do Cecylii.

Za bardzo podobny do Cecylii?

Sam nie zdawał sobie sprawy ze znaczenia swoich słów.

Gdyby sobie to uświadomił, to byłby pewnie porządnie przestraszony.

Загрузка...