ROZDZIAŁ V

W samym sercu cesarstwa niemieckiego błąkał się Tarjei, głodny, zmęczony i całkowicie zagubiony.

Nie tak dawno jeszcze był w drodze do Tybingi, lecz teraz zdawało mu się, że wieki minęły od tamtej pory.

Wydostał się z terenów przyfrontowych, czy może z terenu wybuchających to tu, to tam lokalnych walk? Nie wiedział i nie miał kogo zapytać. W domach, do których stukał z prośbą o jakieś informacje i może kawałek chleba, zatrzaskiwano mu drzwi przed nosem słysząc jego akcent. Sądzono, że należy do tych siejących grozę cudzoziemskich oddziałów, które pustoszyły, grabiły i gwałciły, gdziekolwiek się znalazły.

Bez sił opadł na ziemię przy pniu drzewa w jakimś nieznanym lesie. Nie miał pojęcia, w jakiej części Niemiec się znajduje, po prostu chronił się lasach niczym zwierzę czujące, że zbliża się śmierć.

Tarjei był bardzo młody, miał dopiero osiemnaście lat, i był wielką nadzieją ówczesnej medycyny. Teraz bał się, że już nigdy nie będzie mógł wykorzystać tego, czego się nauczył na uniwersytecie w Tybindze i od dziadka Tengela.

Miał ze sobą w plecaku spory zbiór drogocennych ziół leczniczych. Przyciskał go do siebie mocno, chcąc ochronić za wszelką cenę nawet w godzinie śmierci. Reszta zbioru znajdowała się w domu, w Lipowej Alei, starannie ukryta w miejscu, które znaleźli obaj z dziadkiem. Co się stanie, jeśli on nigdy nie wróci do domu i nikt nigdy nie odnajdzie tych bezcennych ziół?

To on, Tarjei, był odpowiedzialny za święty skarb Ludzi Lodu. Za wszystkie te prastare przepisy, rzeczy tak niezwykłe, jak skóra sowy, krew smoka (ciekawe, skąd oni to wzięli?), głowy kotów, czaszki nowo narodzonych dzieci, różne naprawdę genialne recepty, wykorzystujące mniej znane zioła lub specjalne mieszanki rozmaitych środków.

Wiedźma Hanna swój zbiór przekazała w spadku Sol. Tengel miał także odziedziczone po przodkach środki lecznicze. Kiedy Sol umarła, dziadek Tengel przejął wszystko co najcenniejsze z jej zapasów. Teraz władał tym Tarjei. I dziadek zobowiązał go, by – gdy nadejdzie czas – znalazł godnego następcę w kolejnym pokoleniu. Byle tylko nie był to dotknięty złym dziedzictwem Kolgrim.

Właściwy dziedzic pewnie się jeszcze nie narodził, jeśli nie jest nim ten mały, niebiańsko łagodny i dobry Mattias, przyrodni brat Kolgrima. Tarjei sam pomagał mu przyjść na świat.

Z pewnością jednak urodzi się wiele dzieci w rodzinach Meidenów i Ludzi Lodu. Może także jego własne dzieci i wnuki…

Nie.

Zbliża się koniec. Tarjei czuł to wyraźnie. Nie miał już sił nawet na to, by znaleźć w lesie coś do jedzenia. Zresztą, co mógłby znaleźć o tej porze roku? Kilka orzechów w leszczynowych zaroślach to ostatnie, co miał w ustach. A było to wiele dni temu.

Powinienem iść dalej, myślał. Gdzieś przecież musi być jakiś ratunek.

Dobrze wiedział, że to płonna nadzieja. Nikt nie chciał rozmawiać z obcymi. Znękana wojną ludność nienawidziła ich z całego serca.

Święty skarb Ludzi Lodu… Trzeba iść dalej!

Tylko najpierw prześpi się choć chwilkę. Taki jest zmęczony, taki zmęczony…

Ziemia wciąż była wilgotna po zimie. Tarjei czuł to, lecz cóż mógł poradzić? Całe jego ciało i wszystkie zmysły pogrążały się w słodkiej drzemce.

I tak dobiegłaby końca historia wszelkich tajemnic Ludzi Lodu, gdyby nie zupełnie nieoczekiwane wydarzenia.

Tarjei usłyszał, że gdzieś w oddali ktoś nawołuje, lecz nie był w stanie się poruszyć.

Po chwili dotarł do niego cienki głosik, rozdrażniony i niecierpliwy.

– Dlaczego tu leżysz? – wołał ktoś po niemiecku. – Odpowiadaj, głupi człowieku!

Tarjei z całych sił starał się ocknąć, lecz bez powodzenia.

– Musisz mi pomóc – piszczał głos jeszcze bardziej niecierpliwie.

Ktoś nim potrząsał.

W końcu zdołał otworzyć oczy, musiał je niemal siłą rozewrzeć. Jak długo tak leżał, nie umiałby powiedzieć, lecz ciało zesztywniało mu z zimna i był tak słaby, że nie mógł nawet podnieść ręki.

Mignęła mu niewyraźnie jakaś postać, przesłaniając zimne, wczesnowiosenne słońce.

– No! Najwyższy czas! – syknął znowu wściekły głosik. – Już myślałam, że nie żyjesz!

– Ja też tak myślałem – wymamrotał niewyraźnie po niemiecku. – Kim jesteś?

– Nie masz prawa mówić do mnie ty, głupi człowieku! – prychnęła mała istota, która okazała się dziewięcioletnią dziewczynką. Gdy Tarjei odzyskał nieco zdolność widzenia, stwierdził, że mała jest bardzo elegancko ubrana, tylko dość brudna, i ma mnóstwo sosnowych szpilek i uschłych liści we włosach.

– A kim ty jesteś? – zapytała. – Jeśli jesteś jednym z tych okropnych cudzoziemskich żołnierzy, to nie masz prawa mi pomagać. A ja nie chcę z tobą rozmawiać.

– Nie, jestem norweskim lekarzem i z wojną nie mam nic wspólnego.

– Jesteś lekarzem? To wspaniale, bo ja złamałam nogę.

– Złamałaś nogę? I stoisz tak spokojnie?

O, dziwna osóbka, pomyślał Tarjei.

– Jeszcze mi się nie przedstawiłeś, lekarzu.

– Jestem Tarjei Lind z Ludzi Lodu – wymamrotał zmęczony i zirytowany, przymykając oczy. Co za dziecko! Żąda prezentacji, kiedy człowiek jest umierający.

Powiedział: Lind z Ludzi Lodu, bo na takie nazwisko zdecydowała się w końcu rodzina. Lind, od Lipowej Alei, a z nazwy „Ludzie Lodu” także rezygnować nie chcieli choć dziadek Tengel jej nienawidził. Tyle czasu już minęło od tamtej pory, kiedy mieszkańcy Trondelag polowali na Ludzi Lodu, by ich mordować. I było to tak daleko stąd. Teraz już nikt nie pamiętał strasznego rodu, w którym przychodziły na świat wiedźmy i czarownicy.

– Lind z Ludzi Lodu? To brzmi jak szlacheckie nazwisko – rzekła młoda dama łaskawie.

– Owszem – potwierdził Tarjei, bo nazwisko rzeczywiście brzmiało bardzo ze szlachecka. – A jak ty się nazywasz?

– Nie masz prawa tak do mnie mówić! – oświadczyła, tupiąc nogą, jakby naprawdę chciała ją złamać. – Ja jestem przecież panna Comelia! Moim dziadkiem jest hrabia Georg von Erbach z Breuberg. Moja matka i ojciec nie żyją i ja mieszkam u ciotki Juliany.

– A teraz potrzebujesz pomocy ze względu na nogę?

– Nie masz prawa mówić do mnie ty. Nikt nie ma takiego prawa.

– Ale ja robię, co mi się podoba – mruknął Tarjei, wciąż nie otwierając oczu.

– Wobec tego ruszam w swoją stronę – odparła dziewczynka, odwracając się do niego plecami.

– Proszę bardzo. Będę mógł przynajmniej umrzeć w spokoju. I tak nie możesz mi pomóc, bo jesteś zajęta wyłącznie sobą, ty wystrojona laleczko.

Jej nieduża wysokość Kornelia von Erbach z Breuberg początkowo zamierzała obrazić się naprawdę, w końcu jednak ciekawość zwyciężyła.

– Pomóc tobie? Ja? Co ty sobie wyobrażasz, głupi człowieku!

– Nic. Idź swoją drogą, ty samolubna istoto!

Przystanęła z wahaniem.

– Co cię boli?

– Nic mnie nie boli. Po prostu nie jadłem od tygodnia i nie wiem, gdzie jestem.

– Nie jadłeś? Czy ty jesteś żebrakiem? – zapytała i znowu podeszła bliżej.

– Gdybym był żebrakiem, to bym teraz żył.

– Przecież żyjesz!

– Nie za bardzo.

Dziewczynka milczała przez chwilę.

– Jeśli złożysz moją złamaną nogę, to będziesz mógł pójść ze mną do domu. I dostaniesz jeść przy kuchennych drzwiach.

– Jak żebrak?

– Nie, no prawda, przecież jesteś szlachcicem. Czy twój ród jest wymieniony w spisach arystokracji?

– Zapewniam cię, że nie.

– A więc jesteś szlachcicem niższego stanu? W takim razie nie wiem…

– Och, wynoś się do lasu!

– Ja jestem w lesie, ty głuptaku! No, pomożesz mi, czy nie?

– Pokaż no tę swoją nogę, skoro tak!

Z przesadną elegancją uniosła delikatnie spódnicę.

Tarjei był wstrząśnięty. Złamanej nogi, rzecz jasna, nie miała, lecz tuż pod kolanem zobaczył paskudną, ziejącą ranę.

– Jak to się stało? – zawołał.

Cornelia zauważyła jego reakcję i zaczęła odgrywać rolę osoby ciężko poszkodowanej.

– Potknęłam się na sterczącym korzeniu – wyjaśniła z dramatyczną gestykulacją. – I jakaś głupia gałąź mnie zraniła.

– Dawno to było?

– Dokładnie wtedy, kiedy znalazłam ciebie.

– I nie płakałaś?

– Ja nigdy nie płaczę, lekarzu.

– Tak, oczywiście. Ale teraz nie ma czasu do stracenia. Podejdź bliżej!

Wyjął z plecaka maści do opatrywania ran. Ręce mu się trzęsły i zimny pot zlewał ciało. Mała Cornelia przyglądała się wytrzeszczając oczy.

Nagle Tarjei jęknął. Pociemniało mu w oczach.

– Zrobiłeś się całkiem biały – powiedziała dziewczynka tonem napomnienia. – Obudź się, człowieku! Musisz mi pomóc!

– Pozwól mi tylko chwilkę odpocząć…

– Nie! Wstawaj, i to zaraz!

– Potrzebuję jedzenia.

– Dostaniesz, powiedziałam przecież!

– Przeklęty mały zarozumialec! – syknął Tarjei i sama złość sprawiła, że raz jeszcze jakoś się pozbierał. – Dobrze, zaraz zobaczymy, czy płaczesz, czy nie. Bo tę ranę trzeba zszyć, i to natychmiast.

– Zszyć?

– Tak. Siadaj i zaciśnij brzegi rany, mocno, jeśli nie chcesz już do końca życia mieć tu paskudnej blizny.

Tego nie chciała w żadnym razie, zwłaszcza gdy Tarjei wyjaśnił, że taka blizna bardzo by jej zaszkodziła w oczach przyszłych zalotników. Mała Cornelia zaciskała zęby, podczas gdy on przewlekał nić z suszonej żyły przez uszko igły wykonanej z rybiej ości.

– Au! – krzyknęła oburzona i uderzyła go pięścią. – Ukłułeś mnie!

– No pewnie, że cię ukłułem. Chcesz, żebym ci zaszył tę ranę, czy nie? Ty, która podobno nigdy nie płaczesz!

– Szyj, głupi człowieku! Zniosę to na pewno.

Mimo że drżały mu i dłonie, i ramiona i mimo że musiał często odpoczywać, w końcu jakoś zaszył ranę. Dziewczynka podskakiwała za każdym razem, gdy wbijał igłę w jej zranioną skórę – na szczęście potrzebne były tylko trzy szwy – i pojękiwała cicho poprzez desperacko zaciśnięte wargi. Tarjei nie miał odwagi na nią spojrzeć, lecz wbrew swej woli podziwiał jej wytrzymałość.

Potem posmarował ranę pachnącą ziołami maścią i założył opatrunek na pulchną, lecz bardzo kształtną nogę. Gdy skończył, opadł znowu zmęczony na dawne miejsce i przymknął oczy, dając dziewczynce czas na wytarcie kilku zdradzieckich łez.

Cornelia przez dłuższy czas siedziała spokojnie, próbując nie dać poznać, że dyszy ciężko z bólu, który naprawdę musiał być trudny do zniesienia.

Wreszcie przełknęła głośno ślinę i wstała.

– Właściwie to jesteś nawet dosyć ładny – powiedziała. – W jakiś taki straszny sposób.

– Dziękuję – odparł Tarjei cierpko.

– A ja? Czy uważasz, że ja jestem ładna?

Przyglądał jej się, mrużąc oczy. Wyglądała jak mała księżniczka z bajki, jak pulchna księżniczka, trzeba dodać. Miała ciemne, zwinięte na kształt świderków loki – teraz dosyć potargane – spływające aż na ramiona, duże, ciemne oczy i niewielkie, zaciśnięte w ciup usta. Brudne, rozmazane plamy, biegnące od oczu po policzkach, świadczyły, że nie udało jej się jednak powstrzymać wszystkich łez. Pojawiły się mimo wszystko, choć starała się, żeby tego nie było widać.

– Jesteś pyszna – powiedział Tarjei. – Dobrze wypieczona mała bułeczka.

– Aleś ty głupi!

– Nie taki głupi jak ty.

– Powiem o tym mężowi cioci Juliany. On jest głównym komendantem Erfurtu i każe cię wychłostać.

– Aha, to tak właśnie postępuje z ludźmi, którzy udzielają ci pomocy? No, jeszcze tylko to wszystko zabandażuję i będzie gotowe. I chcę ci powiedzieć, że byłaś bardzo dzielna.

Pochwała uradowała ją.

– Chodźmy zatem – powiedziała i wyciągnęła rękę, by pomóc mu wstać. – Och, przecież ty się ledwo trzymasz na nogach! Daj, poniosę twój kuferek.

– Nie, sam poniosę – odparł Tarjei i opierając się o drzewo mocno chwycił kuferek, najzupełniej przekonany, że nie starczy mu sił, by dotrzeć do celu, który wabił gdzieś w oddali.

– Czy to daleko?

– Nie. Zaraz po drugiej stronie tego wzgórza.

Rozpoczął się niepewny marsz. Oboje mocno utykali. Skończyło się na tym, że mała dziewczynka musiała go wspierać, krok po kroku. Najwyraźniej rola miłosiernej samarytanki sprawiała jej przyjemność. Nowe doświadczenie dla rozpieszczonego, zajętego sobą dziecka.

A może to niesprawiedliwość oceniać ją w ten sposób? Była dzieckiem swego czasu i swego stanu. Przepaść między szlachetnie urodzonymi a zwykłymi ludźmi była wówczas rozległa jak niebo. To tylko Meidenowie mieli takie liberalne poglądy. Dla małej Cornelii było czymś zupełnie oczywistym, że inni istnieją dla niej. Tarjei ze swoim brakiem szacunku poruszał ją. Wbrew swojej woli musiała przyznać, że jej imponuje, czy – ściślej biorąc – ona bardzo chciała zrobić na nim wrażenie, a tego, najwidoczniej, nie mogła osiągnąć przez zadzieranie nosa i wywyższanie się.

– Coś ci powiem, Cornelio – rzekł Tarjei bardziej pojednawczym tonem. – Nie wszyscy dorośli mężczyźni znieśliby szycie z taką cierpliwością jak ty.

Ona z całych sił starała się wyglądać na obojętną. Była taka dumna, tak strasznie dumna, lecz teraz poczuła, niekoniecznie pożądane, uczucie wdzięczności dla człowieka, który ją tak chwalił.

Tarjei otworzył usta ze zdumienia, kiedy weszli na wzgórze. W dole przed nimi leżała niewielka osada, a nieco bliżej, na zboczu, stał zamek, do którego osada należała. Daleko w dolinie widać było budowle dużego miasta. Zapytał dziewczynkę, jak się ono nazywa.

– Naprawdę nie wiesz? To przecież Erfurt!

Drugie miasto uniwersyteckie! Świetnie. Teraz przynajmniej wie, w jakiej części Niemiec się znalazł. To Saksonia. Graniczne terytorium pomiędzy katolikami a protestantami. Nic dziwnego, że tak tu niespokojnie!

– Jesteś katoliczką czy protestantką? – zapytał dziewczynkę.

– Chyba nie sądzisz, że mogłabym być katoliczką – odparła oburzona. – Przecież to papiści!

No, Bogu dzięki, bo choć Tarjei nie był specjalnie religijny, jednak czuł się protestantem, mimo wszystko. Nie mógłby oczekiwać łaski, gdyby się dostał na tereny opanowane przez katolików.

Nic nie wskazywało, że w okolicy toczyły się jakieś walki. Boże, jak blisko był od tej zamieszkanej doliny! Dzieliło go tylko to niewielkie wzniesienie.

Po nieskończenie długiej wędrówce stanęli nareszcie przed wielkim portalem w zamkowym murze. Tarjei oparł się ciężko o ścianę i starał się odpocząć chwilkę.

– Chodź – przynaglała dziewczynka, nieczuła na jego zmęczenie. – Trzeba iść dalej.

Ruszyli. Tarjei wsparty na jej drobnym, lecz dobrze zaokrąglonym ramieniu, kroczył na spotkanie gromadki ludzi, którzy wyszli z zamku.

– Cornelio, dziecko kochane, gdzie byłaś? – zawołała jakaś młoda dama.

– Wyszłam tylko na chwilę, żeby zobaczyć, czy są już wiosenne kwiaty, ciociu Juliano – odpowiedziała dziewczynka wyrażającym troskliwość i zadowolenie z siebie tonem, jaki jej zdaniem przystoi dobrej samarytance. – Ale przewróciłam się i skaleczyłam nogę, a ten nieszczęsny człowiek mi ją opatrzył. Zszył mi skórę! A ja go uratowałam, on jest szlachcicem i medykiem i nie jadł od wielu tygodni, i nie jest żadnym zaciężnym żołnierzem. Tylko trochę głupi.

Rodzina dobiegła już do dziewczynki. Wzięli ją na ręce, przekrzykując się przy tym nawzajem, a Tarjei musiał poszukać oparcia przy najbliższym drzewie. Po chwili osunął się po pniu na ziemię. W uszach dźwięczał mu głos Cornelii, która starała się przekrzyczeć wszystkich opowiadając o tym, jaka była niezwykle dzielna.

Potem nie pamiętał już nic więcej, dopóki nie obudził się w jakimś pokoju w zamku. Obok kanapy, na której leżał, ustawiono nakryty stół, a przy nim siedziała bardzo niecierpliwa Cornelia.

– No, nareszcie! To straszne, jak ty długo spałeś! Trzeba było cię tutaj wnieść i wyglądałeś bardzo śmiesznie, kiedy ci tak głowa dyndała na ramieniu służącego. Jedz teraz!

Była umyta i pięknie ubrana, wyglądała bardzo ładnie i stanowczo.

Tarjei jadł i pił tak ostrożnie, jak to tylko możliwe, lekkie potrawy i wino. Gdy już prawie skończył, przyszli młodzi państwo – ciotka i wuj Cornelii. Przedstawili się jako hrabia i hrabina Lowenstein und Scharffeneck.

Tarjei podziękował im gorąco i z najwyższym uszanowaniem.

– To my powinniśmy dziękować panu – odparł hrabia Georg Ludwig Eberhardsson von Lowenstein und Scharffeneck, pułkownik w służbie szwedzkiej i weneckiej oraz komendant Erfurtu. – Mała Cornelia jest bardzo samodzielną i niezależną młodą damą i często chadza własnymi drogami. Ale musi nam pan opowiedzieć o sobie. Sposób, w jaki opatrzył pan ranę, świadczy o niebywałych umiejętnościach lekarskich. Kim pan jest? Cornelia powiada, że szlachcicem, a pański akcent brzmi trochę obco.

– Pochodzę z Norwegii. Nazywam się Tarjei, właściwie Torgeir Lind z Ludzi Lodu, a informacja o moim szlachectwie była zwyczajną przesadą. Ja tego zresztą nie powiedziałem, zgodziłem się tylko, że nazwisko brzmi po szlachecku. Mam cioteczne rodzeństwo, kuzyna i kuzynkę, którzy są szlachcicami, pochodzą z rodu duńskich baronów, Meidenów, lecz ja nie. Chociaż z nazwiska Lind z Ludzi Lodu można być dumnym.

Hrabia von Lowenstein skinął głową.

– Tak, wiemy, że szlachta w Norwegii prawie wygasła. Proszę mówić dalej.

– No więc jestem medykiem. Mój dziadek był największym lekarzem w Norwegii, a może także w Danii. Ja sam studiowałem pod jego kierunkiem i na uniwersytecie w Tybindze. Właśnie jestem w drodze do Tybingi, zostałem jednak zatrzymany przez działania wojenne, a nikt nie chciał mi pomóc ze względu na mój obcy akcent.

– To rozumiem. Zaciężni żołnierze Wallensteina grabią bez litości. Ale do Tybingi teraz się pan nie dostanie. Czy zechce nam pan uczynić ten honor i zostać naszym gościem, dopóki nie wydobrzeje pan po swoich przejściach?

– W żadnym razie nie chciałbym być państwu ciężarem! Proszę mi wobec tego pozwolić, bym okazał swoją wdzięczność, próbując wyleczyć dolegliwości i choroby mieszkańców zamku.

Hrabia uśmiechnął się.

– Z wielką radością, panie Tarjei! Starczyłoby tu panu zajęcia na resztę życia. Przyszedł mi jednak do głowy taki pomysł: otóż zbiera się oddział protestancki, prawdopodobnie pod osobistym przywództwem duńskiego króla Christiana. Lekarz polowy byłby dla nich darem niebios. Mógłbym pana polecić, gdyby pan zechciał.

Tarjei ucieszył się.

– Z największą chęcią! Dziękuję panu za życzliwość.

Komendant Erfurtu machnął na to ręką.

– Przede wszystkim jednak chciałbym prosić, by zechciał pan zbadać naszą nowo narodzoną córeczkę, Markę Christianę. Wydaje nam się, że nie wygląda całkiem zdrowo i to nas bardzo martwi.

– Mogę to zrobić zaraz – powiedział Tarjei i wstał trochę zbyt gwałtownie, bo pociemniało mu w oczach. Szybko jednak doszedł do siebie. – Jestem już dużo silniejszy – zapewniał przede wszystkim samego siebie. Ukłonił się elegancko młodej pannie Cornelii: – Dziękuję za wszelką pomoc! Wypełniłaś swoją obietnicę do końca. Bez ciebie byłbym już teraz martwy.

Cornelia skinęła mu łaskawie głową, a jej twarz promieniała zadowoleniem i całkiem jej nieznanym uczuciem radości, że postąpiła jak należało i okazała się pomocna.

– Proszę mu wybaczyć, wuju, jego brak manier, i to, że zwraca się do mnie per ty. On inaczej nie potrafi, biedny człowiek.

Hrabia von Lowenstein posłał gościowi nad jej głową porozumiewawcze spojrzenie.

– Maleńka nowo narodzona Marka Christiana potrzebuje mleka matki – oznajmił Tarjei po zbadaniu dziecka. – Jej żołądek nie znosi innego pokarmu.

– Ale nie udało nam się znaleźć mamki – powiedziała zmartwiona matka. – A niania daje jej takie pyszne jedzenie. Najdelikatniejszy chleb, maczany w kozim mleku.

– Nic z tego nie będzie – powiedział Tarjei z przekonaniem. – Nie z nią. Ona wygląda na bardzo wrażliwą. Proszę popatrzeć na tę wysypkę! To od jedzenia. Czy nie mogłaby pani sama, hrabino…?

– Ja? – wykrzyknęła Juliana przestraszona. – To przecież nie uchodzi!

– To jedyne co może pomóc, jeśli chce pani uratować dziecko. Lecz wasza wysokość pewnie już nie ma pokarmu?

Pani Juliana była bliska szoku, że musi rozmawiać o takich sprawach. I to z tak młodym mężczyzną!

– Masz? – zapytał mąż, hrabia von Lowenstein.

– N-nie, ale…

– To jedyne skuteczne działanie – powiedział Tarjei.

– Najdroższa Juliano, pomyśl o dziecku – błagał mąż.

– Pomyśl jednak i ty, że ktoś może się o tym dowiedzieć! Wybuchnie skandal, ludzie będą się śmiać do rozpuku. I czy to mi nie zepsuje figury?

Tarjei skrzywił się z irytacją.

– Nie sądzę, lecz jeśli chce pani ryzykować, że dziecko będzie chorowite, może nawet ułomne, albo umrze, to proszę bardzo! Wybór należy do pani.

– Uf, jaka to udręka – zarumieniła się hrabina. – Ale gdyby nikt nie widział, to…

Jej małżonek pojaśniał z radości.

– Zrób to, błagam cię, Juliano! A jeśli nawet ktoś zobaczy, to przecież od tego nie umrzesz. Ja ze swej strony uważam, że będziesz wyglądać bardzo pięknie. Madonna z dzieciątkiem.

Hrabina, która wciąż wyglądała na całkiem zbitą z tropu, ożywiła się nieco na te słowa. Nadal nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, uległa prośbom.

Już po tygodniu mała Marka Christiana poczuła się lepiej, a w tym czasie prawie wszyscy mieszkańcy zamku, i państwo, i służba, odwiedzili młodego lekarza i uzyskali pomoc. Niekiedy nawet cierpienia były urojone, bo wszyscy chcieli, żeby ten niezwykle sympatyczny człowiek o fascynującej twarzy zajmował się nimi.

Mała Cornelia przesiadywała u niego godzinami i dotrzymywała mu towarzystwa, gdy rozmawiał z chorymi. On był jej odkryciem, nigdy nie przepuściła okazji, żeby o tym przypomnieć. Czasami próbowała nim rządzić, ale jej starania spływały po nim jak woda po gęsi. To ona podporządkowywała mu się we wszystkim, choć jednocześnie nie przestawała na niego narzekać i wciąż mówiła, że jest głupi!

– Nie powinnaś wyjść, trochę się pobawić? – zapytał pewnego dnia. Otrzymał już od niej ostateczne łaskawe pozwolenie mówienia jej po imieniu.

– Nie, bardziej lubię patrzeć, jak twoje spojrzenie robi się ciepłe, kiedy ci kogoś żal. Dlaczego nigdy nie żal ci mnie?

– Ponieważ ty masz wszystko, czego ci potrzeba. Ale moje spojrzenie i tak może być ciepłe, moja mała przyjaciółko, ponieważ cię lubię.

Cornelia rozbłysła na te słowa jak słoneczko, a jej słodka, mała twarzyczka pokraśniała ze szczęścia.

– Ty jesteś moim przyjacielem – powiedziała z gardłem ściśniętym ze wzruszenia. – Nigdy jeszcze nie miałam przyjaciela.

Dopiero teraz uświadomił sobie, jakie to dziecko było samotne, sierota, wychowywana przez życzliwych, lecz surowych krewnych. Żadnych towarzyszy zabaw, nikogo, z kim można by szczerze porozmawiać.

– I ty jesteś moją przyjaciółką – oświadczył Tarjei poważnie. – Moją najlepszą przyjaciółką.

Skinęła głową, zarumieniona z przejęcia.

– Przyjaźń jest czymś bardzo pięknym, Cornelio. Czymś najpiękniejszym na świecie. Najtrwalszym, a zarazem najdelikatniejszym.

– Tak – szepnęła uroczyście, choć nie do końca rozumiała, co on powiedział.

W jakiś czas potem nadeszła wiadomość, że duże oddziały protestanckie wyruszyły z Holsztynu i przesuwają się na południe.

Cornelia była niepocieszona, kiedy Tarjei miał wyjechać. On zaś przykucnął obok czekającego konia i wziął dziewczynkę w ramiona. Szlochała rozpaczliwie, mocząc mu łzami włosy i policzki.

– Przecież ja płaczę, Tarjei. Naprawdę płaczę. Bo tak mi smutno. Czy ty naprawdę musisz jechać?

Delikatnie całował jej włosy.

– Jesteśmy przyjaciółmi, Tarjei! – próbowała znowu. – Nie wolno ci jechać!

– Muszę, moje kochane, małe dziecko.

– W takim razie ja pojadę z tobą.

– Wiesz, że nie możesz. Zresztą kapie ci z nosa.

Pospiesznie wytarła nos rękawem i rozmazała wszystko po całej buzi.

– Cornelio, na Boga! Nie masz chusteczki?

Wyjęła z kieszeni i podała mu. Tarjei wytarł jej nos i troskliwie osuszył twarzyczkę.

Musiał jej obiecać, że wróci, kiedy ta „głupia wojna” się skończy. Pobiegła za koniem, gdy wreszcie ruszył w drogę. Odprowadziła go aż do zamkowej bramy.

Tarjei odwracał się co chwila i machał na pożegnanie tej małej, zapłakanej postaci. Żegnaj, Cornelio, myślał. Nie zobaczymy się już nigdy więcej. Wiesz o tym równie dobrze jak ja.

Pułkownik Georg Ludwig von Lowenstein und Scharffeneck osobiście eskortował młodego lekarza przez całą Saksonię aż do spotkania z duńskimi oddziałami i przekazał go samemu głównodowodzącemu. Żołnierze króla Christiana przyjęli młodego medyka z zachwytem. Zorganizowano mu prawdziwy szpital polowy, wszystkie jego życzenia w tej mierze zostały spełnione. Bo Tarjei Lind z Ludzi Lodu zawsze wiedział czego chce.

Загрузка...