ROZDZIAŁ IX

Był już październik, gdy wielki transport rannych mógł nareszcie wyruszyć do Danii.

Wśród odjeżdżających żołnierzy znaleźli się też Brand z rodu Ludzi Lodu i jego przyjaciel Jesper. Alexander Paladin natomiast musiał jeszcze przez jakiś czas pozostać w obozie. Tarjei bał się go poruszyć. Młody lekarz wielokrotnie próbował usunąć kulę z ciała swego nowego kuzyna, lecz za każdym razem musiał dać za wygraną. Obiecał Alexandrowi, że wyśle go do domu z następnym transportem. Nikt jednak nie był w stanie przewidzieć, kiedy wojenne szczęście się odwróci.

W tej chwili sprawy nie wyglądały dobrze. Królowi Christianowi nie udało się wyprzeć Tilly'ego z Dolnej Saksonii, a tymczasem na horyzoncie pojawiło się nowe zagrożenie. Wallenstein, który z dwudziestoma tysiącami swoich knechtów zajął Magdeburg i Halberstadt, teraz bardzo szybko zbliżał się do pozycji protestantów.

Ponadto książęta protestanccy nie mogli dojść do porozumienia. Ich sojusz zaczynał się rozpadać, ustalenia co do kontyngentów żołnierzy, broni i pieniędzy zostały zerwane i nieoczekiwanie Christian znalazł się w izolacji. Mimo wszystko nie tracił odwagi, zdecydowany zwyciężać. I zdobyć wojenną sławę, choć akurat do tego nie przyznawał się głośno.

Jesper bardzo przejął się tym, że może nareszcie wrócić do przytulnej, bezpiecznej zagrody swoich kochanych rodziców. Gotów był pokonać całą długą drogę do domu skacząc na jednej nodze, gdyby tylko to mogła przyspieszyć powrót. Uważał, że transport rannych wlecze się w ślimaczym tempie.

Brand cieszył się znacznie mniej. Wciąż myślał, jaką to straszną nowinę będzie musiał przekazać rodzicom. On i Tarjei zgodnie uznali, że Trond powinien pozostać tym bohaterem, jakim uczynili go dowódcy oddziału. Ich niepokój budził jednak Jesper. Czy potrafi zachować w tajemnicy to, co wiedział o tragicznych wydarzeniach? Zaklinał się, oczywiście, że nie piśnie ani słowa, lecz Brand okropnie się bał, czy nie będzie to zbyt poważnym obciążeniem dla prostej i otwartej natury Jespera. Lękał się też, by jakieś nierozważne słowo przyjaciela nie wzbudziło podejrzeń rodziców.

Pokonali już pół drogi do Danii, gdy w transporcie wybuchła dyzenteria. I tak już bezradni ciężko ranni żołnierze znaleźli się teraz w jeszcze gorszej sytuacji. I żaden Tarjei nie mógł im pomóc, bo go z nimi po prostu nie było. Jesper chodził już o kulach, mógł więc radzić sobie sam. Brand, który nie był przecież ranny, musiał pomagać w utrzymaniu w czystości noszy chorych, przez co także się zaraził.

Wielu żołnierzy trzeba było pozostawić w grobach wykopanych z największym pośpiechem na skraju drogi. Jeden po drugim gaśli cicho, jakby zasypiali, na swoich noszach. W końcu grupa już tak stopniała, że trudno by było nazwać ją oddziałem. Składała się z co najwyżej dwudziestu ludzi, słaniających się na nogach i szukających nawzajem u siebie pomocy.

Brand czuł się tak źle, że go porzucono jako beznadziejny przypadek. Wierny Jesper został przy nim i patrzył, jak oddział znika daleko na bezkresnych pustkowiach Holsztynu.

– Gdybym miał zachować się jak bohater, powinienem cię teraz usilnie prosić, byś poszedł do domu i nie przejmował się mną – powiedział Brand z nieśmiałym uśmiechem. – Przecież ojciec Klaus i mama Rosa czekają na ciebie. Ale rozumiesz chyba, że i ja strasznie bym chciał wrócić do domu, jeszcze raz zobaczyć ukochaną Lipową Aleję. Jeśli nie wrócę, nie będzie jej miał kto odziedziczyć.

– Bez ciebie się nie ruszę – oświadczył Jesper zdecydowanie.

– Dzięki, stary przyjacielu – rzekł Brand. – Ale jak my pójdziemy dalej? Ty ze swoją nogą i ja z tym brzuchem, nad którym nie panuję?

Jespera także nie ominęła zaraza, ale chorował lekko; krwawa biegunka nie była w stanie złamać tego rosłego chłopskiego syna, zahartowanego i uodpornionego na wszelkie bakcyle w małej izbie Rosy. Gdyby nie ta nieszczęsna noga, mógłby się właściwie uważać za zdrowego.

– No, dobrze – rozstrzygnął wątpliwości Brand, śmiertelnie zmęczony. – Spróbujemy jakoś się uratować. Tarjei nauczył mnie tego i owego. Pamiętam, jak on i dziadek przed wieloma laty pomagali ludziom podczas zarazy. Wtedy Tarjei mówił tylko o jednym: gotować i gotować… Nie bardzo rozumiem, dlaczego, bo przecież gotowanie niszczy rzeczy, prawda? Musimy jednak słuchać jego rad. Zresztą co innego możemy zrobić? Na razie ja i tak nie jestem w stanie ruszyć się z miejsca. Czy mógłbyś rozpalić ognisko i znaleźć jakieś naczynie, w którym moglibyśmy wygotować nasze ubrania?

To długie przemówienie wyczerpało go całkowicie. Serce biło mu jak młotem, w głowie szumiało.

Jesper bezradnie rozglądał się dookoła. Gotować ubranie? Przecież nie jada się ubrań! I co on miałby…?

– Spróbuj coś wymyślić – szepnął Brand. – Może uda nam się odsunąć od siebie zło, które nas tu otacza, rozumiesz? Tak wtedy mówił Tarjei. Musisz też umyć nas obu w przegotowanej wodzie. I ja muszę mieć do picia gotowaną wodę. Czystą wodę, nie tę, w której wygotujesz ubrania. I nic poza tym, rozumiesz?

– Nie – odparł Jesper, który nie bardzo sobie wyobrażał, jak ta wszystko zrobić. Ale wtedy właśnie Brand stracił przytomność.

Jesper próbował wszelkimi sposobami tchnąć życie w przyjaciela, czuł się bowiem ogromnie samotny na tym pogrążającym się w mroku pustkowiu. W końcu z westchnieniem rezygnacji dał za wygraną i z największym wysiłkiem zaczął się zastanawiać nad tym, co mówił przyjaciel.

Późną nocą Brand ocknął się z omdlenia. To, co zobaczył, sprawiło, że ze zdumienia aż wytrzeszczył oczy.

Wokół niego, wspierając się na kulach, kuśtykała jakaś groteskowa, kompletnie naga postać. Ciepło ogniska ogrzewało przemarznięte ciało Branda, też zresztą całkowicie nagie. Ich wspaniałe, choć teraz bardzo sfatygowane mundury powiewały, podejrzanie skurczone, na okolicznych krzewach.

– Och, Brand – westchnął Jesper z ulgą. – Już myślałem, że umarłeś. Spójrz, zrobiłem wszystko, co kazałeś.

– Jak…? – wykrztusił Brand z trudem. Miał popękane, wysuszone na wiór wargi.

– Proszę, tu masz picie. I ciebie też umyłem.

Jesper wyjął swój żołnierski kubek i przyłożył go do ust towarzysza. Woda była bardzo gorąca, lecz Brand pił bez protestu. Jego ciało domagało się płynu.

Teraz Jesper opowiedział, jak sobie poradził.

– Przypomniałem sobie, że widziałem po drodze parę domów, więc wróciłem tam i jakaś dziewczyna mi pomogła. – Na wspomnienie tego spotkania oczy rozbłysły mu radością. – Była bardzo miła, dała mi wszystko, o co prosiłem. Obiecałem jej, że wrócę i odniosę saganek i krzesiwo. Nie masz chyba nic przeciwko temu?

– Nie, Jesper, oczywiście, że nie. Musisz to oddać. I podziękuj jak należy za pomoc!

– Dobrze. Powiedziała też, że chce zapłaty, ale nie pieniędzy. Jak myślisz, o co jej chodziło? Ja przecież nie mam jej czym zapłacić.

Brand jednak znowu popadł w zamroczenie. Jesper siedział więc u boku przyjaciela i zastanawiał się, jak wybrnąć z sytuacji.

Kiedy następnego dnia przyszedł ponownie do gościnnej zagrody, bez trudu zorientował się, o jakie podziękowanie chodziło pannie. Już nie ten sam wrócił Jesper do Branda; był promienny i szczęśliwy. Przymały po praniu mundur założony miał byle jak, we włosach pełno słomy, ale trwał w rozkosznym przekonaniu, że oto nareszcie stał się prawdziwym mężczyzną!

Rzadko można zobaczyć dumniejszego koguta, pomyślał Brand, patrząc na jaskrawo kolorową sylwetkę swego towarzysza kuśtykającego o kulach, w ledwo dopinającej się na piersiach kurtce z za krótkimi rękawami i przymałych spodniach, ale z wyjaśniającym wszystko błyskiem w poczciwych oczach.

Brand musiał wysłuchać całej historii wielokrotnie i z najdrobniejszymi szczegółami. Przyjaciel nie przywykł stosować przenośni ani omówień.

– Och, to było takie piękne, takie rozkoszne – wzdychał Jesper z błogością. – Musisz też kiedyś spróbować, Brand! Musisz! To jest tak; jakby… tak, jakby… – I Jesper porównał swoje doznania z tym, co lubił najbardziej: – Tak, jakby jeść kaszę z masłem!

Ale Brand jakoś nie za bardzo tęsknił do tego, by także spróbować. A już zwłaszcza teraz, kiedy udręczony bólami brzucha pragnął po prostu przestać istnieć.

Spędzili na pustkowiu jeszcze jedną noc. O zmroku, gdy Brand już zasnął, Jesper znowu zakradł się do zagrody, ale z domu wyszła gospodyni i przepędziła go. Następnego dnia musieli ruszać dalej, co do tego żaden nie miał wątpliwości. Tym razem dopisało im szczęście – ulitował się nad nimi jakiś chłop, który wlókł się skrzypiącą furką. Brand nie wspomniał, oczywiście, ani słowem o krwawej biegunce. Byli rannymi żołnierzami, bohaterami wojennymi, i tak ich chłop traktował.

Dzień za dniem posuwali się uparcie ku północy. Raz szybciej, raz wolniej, w zależności od tego, czy znaleźli podwodę, czy nie. Z początku Jesper musiał się zajmować większością spraw i na swój sposób robił to naprawdę dobrze. Był już doświadczonym mężczyzną i dziewczyny służące bardziej niż chętnie dawały temu postawnemu, jasnowłosemu chłopcu i jego towarzyszowi trochę strawy i nocleg w stodole w zamian za uścisk potężnych ramion i słodką chwilę gdzieś w kąciku stajni. Brand powoli dochodził do siebie i gotów był już znowu objąć przywództwo, co Jesper przyjął z wdzięcznością, lecz także z pewną przykrością. Przewodzenie nie było jego mocną stroną, ale nad dziewczynami nauczył się panować w sposób sprawiający mu niezwykłą przyjemność. Brand natomiast nawet słyszeć nie chciał o takich metodach.

Bywały okresy, i to długie, gdy obaj chłopcy doświadczali prawdziwej udręki. Marzli na kość, deszcz moczył ich do suchej nitki albo całymi dniami nie mieli co do ust włożyć. Żaden jednak nie dał za wygraną.

Nie mieli pieniędzy na podróż statkiem przez Duży i Mały Bełt. Znowu jednak pomogły im mundury. Ludzie patrzyli na tych wyczerpanych młodych ludzi z szacunkiem, a po kilku dniach oczekiwania jakiś bogaty człowiek zapłacił za ich podróż. Mieli szczęście, bo wsiedli na kuter płynący wprost z Lolland na Zelandię bez zawijania na Fionię.

Wreszcie, już w listopadzie, długo rozpytując o drogę, dotarli do Gabrielshus.

Cecylia oczywiście ucieszyła się ogromnie z ich przybycia. Wiedziała już wcześniej, że są w drodze, pisali jej o tym i Alexander, i Tarjei. W ostatnim czasie, zwłaszcza gdy transport rannych znalazł się już w Kopenhadze, a Branda i Jespera w nim nie było, zaczynała się poważnie niepokoić.

Tarjei poinformował ją o paraliżu Alexandra i ostrzegł, że nie powinna oczekiwać poprawy. Sam Alexander napisał list, który nią wstrząsnął. Cecylia może teraz odzyskać wolność, pisał. On nie ma już prawa dłużej jej zatrzymywać, skoro oba powody ich małżeństwa przestały istnieć. Ona straciła dziecko i mogłaby ponownie wyjść za mąż, on zaś nigdy nie będzie już w stanie nawiązać żadnych godnych pożałowania stosunków, które by naraziły na szwank jego reputację.

Cecylia nie mogła mu odpowiedzieć, ponieważ nie wiedziała, jak długo jeszcze szpital pozostanie w tym samym miejscu. Mogła jedynie czekać, niecierpliwa i zraniona, bolejąc nad jego losem.

Brand i Jesper spędzili w Gabrielshus kilka tygodni, by naprawdę wrócić do zdrowia przed długą morską podróżą do domu. Brand opowiedział kuzynce tragiczną historię Tronda. Cecylia od dawna wiedziała, że jeden z wnuków Tengela został dotknięty dziedziawem, wiedziała już także o jego śmierci. Alexander opisał pogrzeb z wojskowymi honorami, jaki mu sprawiono, a także jego niezwykłą umiejętność dowodzenia cudzoziemskimi żołnierzami.

Brand opowiedział też o niezwykłej przyjaźni między Alexandrem i Tarjeim, co sprawiło, że Cecylia nie mogła w nocy zasnąć. Opanowały ją trudne do zniesienia myśli, wstała więc i nerwowo przebiegała puste pokoje w ogromnym domu. W końcu postąpiła tak, jak zwykle robił Alexander, pozamykała wszystkie drzwi i okiennice, pogasiła wszystkie światła, wreszcie zamknęła się w małżeńskiej sypialni. To przywróciło jej choć w pewnym stopniu poczucie bezpieczeństwa.

Była teraz sama. Nikt nie wiedział, czy Alexander kiedykolwiek wróci do domu. A jeśli wróci… to może pozostanie przykuty na zawsze do łóżka. Ona by to zniosła, ale nie w sytuacji, że jego myśli będą przy kimś, kto jest jej tak bliski, przy jej własnym kuzynie.

O, Alexandrze, jakiś ty nieszczęśliwy, szeptała sama do siebie, zupełnie bezsilna.

Tej jesieni na froncie nie wydarzyło się nic szczególnego. Za to w Grastensholm i w Lipowej Alei, a także w chacie Klausa radości nie było końca, kiedy obaj chłopcy dotarli nareszcie do domu. Are i Meta wcześniej dowiedzieli się o śmierci Tronda i pierwsza rozpacz już nieco przycichła. Znajdowali więc siły, by cieszyć się z powrotu najmłodszego syna. Radowała ich też wiadomość, że Tarjei żyje i dobrze mu się wiedzie. Jacy byli z niego dumni! Ale oczywiście Meta popłakiwała w samotności, że nie obaj malcy, jak wciąż nazywała Branda i Tronda, wrócili do domu. Tarjei chyba nigdy nie był dla swoich rodziców „malcem”.

Największa radość zapanowała jednak w chacie Klausa, gdy wkroczył do niej Jesper. Klaus wytarł łzy szczęścia, poszedł do komórki i przyniósł najlepszą pędzoną w domu gorzałkę, po czym upił się do nieprzytomności. Tym razem Rosa mu to wybaczyła, Jesper bowiem stał się taki dorosły i urodziwy, i pewny siebie, i światowy, że rodzice nadziwić się nie mogli. Tylko ostrzyżony był strasznie! Rosa chciała natychmiast biec po nożyce do strzyżenia owiec, ale obaj mężczyźni zaprotestowali gwałtownie. Teraz jest czas na świętowanie i na opowiadanie! I Jesper opowiadał. Opowiadał o swoich przygodach tak, że nabierały blasku wielkich czynów. Ostatecznie wszyscy w chacie zostali całkowicie przekonani, że bez Jespera oddziały duńskie byłyby skazane na zatracenie! Młodsza siostra bohatera z przejęciem głaskała jego niegdyś piękny mundur, z rozwartymi szeroko oczyma wsłuchując się w niezrozumiałe słowa o krajach i miastach, które chyba w ogóle nie mogły istnieć, bo znajdowały się tak daleko stąd. Starszy brat zresztą tak żonglował tymi dziwnymi nazwami, że sami mieszkańcy by ich nie poznali. Bo Braunschweig w ustach Jespera brzmiał jak „Bronnsvik”, a „Stenborgen”, „Hammern” i „Paddebom”, były jego własnymi nazwami miast Steinburg, Hameln i Paderborn.

Klaus raz po raz powtarzał:

– Opowiedz, jak uratowałeś króla Christiana jednym jedynym wystrzałem z muszkietu!

Bo Klaus nie mógł się powstrzymać, by nie opowiedzieć o strzale, który trafił Tronda. Pozmieniał tylko osoby dramatu i nie można powiedzieć, by brakło mu przy tym fantazji.

Alexander Paladin wrócił do domu, gdy nad Zelandią zaczynał padać pierwszy śnieg. Cecylia wyszła mu na spotkanie. Krocząc obok noszy, ściskała męża za rękę, delikatnie zgarniała z jego twarzy płatki śniegu, ale tylko on mógł ocenić, jak niepewnie brzmiał jej głos, gdy witała go w domu. Twarz miała pogodną i rozradowaną, że znowu go widzi. Jego smutne oczy wyrażały natomiast zdumienie: jak to, nie odeszłaś ode mnie? Gdy dziękował jej za powitanie, jego słowa miały podwójny sens.

Był strasznie zmęczony podróżą, położono go więc do łóżka, gdzie natychmiast zasnął. Znowu w domu… Ta świadomość była skuteczniejsza niż najlepsze lekarstwo nasenne.

Nim Alexander wrócił do domu, Cecylia odbyła rozmowę z kamerdynerem. Wiedzieli bowiem, że margrabia jest w drodze.

– Jak my to wszystko urządzimy? – zastanawiała się. – Będziemy musieli postarać się o opiekę na noc, czy poradzimy sobie sami, wy i ja?

– Myślę, że jego wysokość to właśnie najbardziej by sobie cenił.

Możliwe, pomyślała Cecylia. Była zdecydowana osobiście pielęgnować Alexandra, podejrzewała jednak, że będzie się temu sprzeciwiał.

– W każdym razie uważam, że nie powinniśmy włączać do tego jego siostry – powiedziała pospiesznie.

– Zdecydowanie nie – odrzekł kamerdyner. – Na to jego wysokość nigdy się nie zgodzi.

Ursula wróciła już do swojego, czy, ściślej biorąc, jej zmarłego męża, majątku na Jutlandii i miała spędzić tam zimę. Cecylia przyjęła to z ulgą. Chciała być sama w domu w chwili powrotu Alexandra.

– Z listu kuzyna Tarjei wynika, że mój mąż będzie musiał stale leżeć w łóżku, prawda? – zapytała Cecylia Wilhelmsena.

– Tak, wasza wysokość.

– Co się stanie, jeśli rzeczywiście okaże się to niezbędne? Dla człowieka takiego jak Alexander będzie to nieznośnie przykre.

– Pan margrabia jest sparaliżowany od pasa w dół – przypomniał kamerdyner.

– Ale ręce ma sprawne: Myślałam nad tym i myślałam… Żeby chociaż mógł siedzieć w fotelu!

– Jego wysokość jest mocnej budowy. Sądzę, że sami nie zdołamy go podnieść.

– Chyba nie – uśmiechnęła się blado Cecylia, spoglądając ukradkiem na niewysokiego kamerdynera. – Zresztą fotel niewiele pomoże. Z mniejszym…

Umilkła, a po chwili zaczęła znowu.

– Wilhelmsenie, leżałam w nocy nie śpiąc i zastanawiałam się, jak byśmy mogli życie mojego męża uczynić lżejszym. Przychodziły mi do głowy szalone myśli… Czy nie ma gdzieś jakiegoś małego, niskiego wózka albo… czegoś takiego?

Kamerdyner patrzył na nią w najwyższym zdumieniu.

– Nie, nie zamierzam go w tym wozić. Ale kółka, Wilhelmsenie! Gdybyśmy mieli cztery kółka i przymocowali je do fotela… Nie, to nie brzmi rozsądnie.

Ale kamerdyner słuchał uważnie.

– Porozmawiam z kowalem, wasza wysokość. To bardzo zręczny człowiek.

– Idę z tobą – zdecydowała Cecylia. – Jak mówiłam, mam pewien pomysł.

Wkrótce wszyscy w majątku wiedzieli, że kowal przygotowuje jakieś dziwne urządzenie dla jego wysokości. Ulubiony duży fotel margrabiego został przeniesiony do kuźni, kowal zaś chodził po wozowni i starannie oglądał wszystkie koła. W końcu odjął kółka od najpiękniejszego małego powoziku, którego używały dzieci, kiedy były małe. Podstawa była mocna i solidna. Wszyscy bardzo się tym interesowali, zachodzili z radami i nowymi pomysłami. Wreszcie wózek był gotowy, niezdarny i dziwaczny, ale jeździł!

No, a teraz pan był znowu w domu…

Cecylia odwiedziła Alexandra w czasie obiadu. Powiedziała mu, co uradzili oboje z kamerdynerem w sprawie opieki nad nim.

– Nawet mowy o czymś takim być nie może – oświadczył Alexander stanowczo. – Trzeba zatrudnić jeszcze jednego mężczyznę.

– Ale ja chcę ci pomagać – upierała się Cecylia.

– Dlaczego? – zapytał podejrzliwie.

– Uważam, że to się rozumie samo przez się. jestem twoją żoną i chociaż nasz stosunek jest trochę niekonwencjonalny, to chyba przyjaźń, jaka nas łączy, wystarczy, by usprawiedliwić taką decyzję. Poza tym wyglądałoby to dosyć dziwnie, gdybym się tobą nie opiekowała.

– Ale ja nie chcę, żeby mnie pielęgnowała kobieta!

Cecylia spoważniała.

– Więc mimo wszystko traktujesz mnie jak kobietę? Nie jak przyjaciela?

– Jak jedno i drugie – odparł z przelotnym uśmiechem. – Za bardzo jesteś kobietą, żeby można było tego nie zauważać. Nie wiesz, co taka pielęgnacja oznacza.

– Owszem, mogę sobie wyobrazić. Rozumiem też, że możesz się czuć upokorzony, ty, który zawsze byłeś takim dumnym człowiekiem. – Cecylia wstała. – Nie chciałabym cię do niczego zmuszać. Jeśli to budzi w tobie taki sprzeciw, to…

– Cecylio! – Chwycił ją mocno za ramię. – Nie wolno ci tak myśleć! Naprawdę uważasz, że rozumiesz, co ja czuję?

– Tak, Alexandrze – odparła łagodnie. – Myślę, że rozumiem.

Usiadła na brzegu łóżka, zawahała się przez moment, a potem pochyliła się nad mężem i przytuliła policzek do jego policzka. Alexander objął ją i leżeli tak długo w milczeniu – on, bezradny, modląc się o miłosierdzie i pociechę, a ona o to, by dać mu taką odpowiedź, jakiej pragnął.

– Jeśli naprawdę byłabyś w stanie, to… – powiedział niepewnie.

– Myślę, że niczego bardziej nie chcę – rzekła.

– No więc dobrze.

– Dzięki, Alexandrze!

Nagle Alexander zaczął się śmiać.

– Ja się boję pierwszego razu!

– Ja też – powiedziała Cecylia, uśmiechając się ze skrępowaniem. – Więc chyba wszystko pójdzie dobrze. Wyprostowała się i przygładziła włosy. – Poza tym mamy dla ciebie niespodziankę.

– Co za „my”? – zapytał, pełen niedobrych przeczuć.

– Wilhelmsen i ja. Zaczekaj chwilę!

– Zaczekam, to jasne – mruknął z goryczą.

Cecylia zawołała Wilhelmsena i poleciła sprowadzić „niespodziankę”, po czym wróciła i znowu usiadła na łóżku.

– Gdzie jest teraz Tarjei?

Twarz Alexandra nie wyrażała żadnego z tych uczuć, których Cecylia tak się bała.

– Jeszcze tam został. To naprawdę bardzo zdolny młody człowiek. I taki podobny do ciebie!

– Naprawdę? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

– Naprawdę. I dlatego czułem się z nim taki związany.

– Dziękuję – uśmiechnęła się, choć nie do końca wiedziała, jak powinna sobie tłumaczyć jego słowa.

Kamerdyner chrząknął dyskretnie i Alexander zwrócił ku niemu głowę. Długo wpatrywał się w niezwykły pojazd.

– Co to, na Boga?

– To prezent dla ciebie – odparła Cecylia z dumą. – Ode mnie i Wilhelmsena, a także od kowala i wszystkich mieszkańców Gabrielshus. Ponieważ wszyscy bardzo cię kochamy i chcemy uczynić twoje życie możliwie najłatwiejszym.

Alexander wsparł się na łokciu.

– Mój stary fotel? Z kółkami? – I naraz wybuchnął śmiechem. – Co za okropne monstrum!

Cecylia przestała się uśmiechać.

– Nie chcesz spróbować?

– A jak, twoim zdaniem, mam się na to przesiąść?

– Proszę, żeby wasza wysokość zechciał spojrzeć tutaj – powiedział Wilhelmsen i przysunął wózek bliżej łóżka. – Przymocowaliśmy tu solidne uchwyty tak, że wasza wysokość, wspierając się na rękach, będzie mógł unieść się w górę. My pomożemy przesunąć nogi i wasza wysokość przesiądzie się na fotel.

Alexander nie odpowiedział. Zastanawiał się, rozważał wszystkie za i przeciw.

– Bo siedzieć przecież możesz? – zapytała Cecylia z lękiem.

Alexander potwierdził skinieniem głowy.

– Mogę. Z podparciem. A czy bez podparcia… tego naprawdę nie wiem.

– Ale zawsze miałeś silne ręce, prawda?

– O tak.

Wilhelmsen wyjaśniał dalej:

– Urządziłem odpowiednie zaplecze… toaletę w… w tym małym prywatnym pokoju obok…

Pokazał dyskretnie drzwi do alkowy, przylegającej do sypialni.

– Myślicie, że mogę tam jeździć? Gdyby ktoś mnie z tyłu popychał albo sam?

– Z pomocą będzie szybciej, ale wydawało nam się, że wasza wysokość poradzi sobie ze wszystkim sam. Z wyjątkiem przejścia na łóżko, rzecz jasna. Do tego potrzebna będzie pomoc.

Alexander długo milczał. Sprawiał wrażenie wzruszonego.

– Dziękuję – rzekł po chwili. – Rozwiązaliście ważny problem, bardzo dokuczliwy dla dumnego człowieka.

– Nie tyle dumnego, co szlachetnego – prostowała Cecylia.

– Szlachetni ludzie nie przejmują się takimi przyziemnymi drobiazgami.

– Często zapominamy, że wy, szlachetni, także jesteście ludźmi.

– Ty na wszystko znajdziesz odpowiedź – rzekł Alexander ze śmiechem. – Teraz pozostaje tylko sprawdzić, czy moje ręce są tak silne, jak myślisz.

– jeśli nawet nie, to wkrótce będą – zapewniła Cecylia. – Wszyscy we dworze pomagali przy tym fotelu… i przy innych urządzeniach, Alexandrze.

– Dziękuję wszystkim – powiedział Alexander poruszony. – Przekaż im moje najgorętsze podziękowania! To wspaniale wrócić do domu i zaznać tyle troskliwości!

Tego dnia Alexandra pielęgnował kamerdyner. Nazajutrz przyszła kolej na Cecylię.

Pierwszym zadaniem było przygotowanie go na noc.

– Powiedz mi, czego sobie życzysz – zapytała zdenerwowana.

On także czuł się okropnie.

– Cecylio, czy naprawdę musimy przez to przejść?

– Najtrudniejszy jest pierwszy raz. Potem będzie łatwiej.

Alexander przełknął ślinę.

– Tarjei powiedział, że całe moje ciało powinno być codziennie myte. Pocę się i mogłyby się porobić odleżyny. Ale możemy tego nie robić podczas twoich dyżurów.

– Głupstwa – odparła Cecylia bardziej szorstko, niż by chciała. – Czy… już wychodziłeś?

– To wszystko załatwiam sam – rzekł krótko.

Cecylia wiedziała, że przez cały dzień ćwiczył pilnie samodzielne przenoszenie się na fotel i schodzenie z niego. Musiało to bardzo męczyć mięśnie jego ramion, lecz wciąż powtarzał: „Nie potrafię wypowiedzieć, jak bardzo jestem rad i jaki wdzięczny za ten wózek”.

Sam wprowadził kilka drobnych usprawnień, jak na przykład blokadę hamulców, którą bez żadnej pomocy mógł nakładać na koła. Miło było patrzeć, że coś go interesuje. Szczegóły techniczne, a przede wszystkim otoczenie, zajmowały go tak bardzo, że niekiedy okazywał prawdziwe ożywienie. W takich momentach Cecylia i Wilhelmsen uśmiechali się do siebie… Jego dobre samopoczucie znaczyło dla nich tak wiele.

Cecylia przygotowała wodę do mycia.

Ostrożnie podciągnęła do góry jego krótką nocną koszulę, a on pomagał przeciągnąć ją przez głowę.

Lepiej się pospieszyć, myślała Cecylia. Im szybciej, tym lepiej. Zamknęła na chwilę oczy i ściągnęła kołdrę z Aleksandra.

Jego ciało było wspaniałe. Po prostu wspaniałe! Przez moment pragnęła, żeby było inaczej. Może wówczas wszystko byłoby łatwiejsze do zniesienia?

Skórę Alexander miał jasnobrązową. To chyba rodzinne, bo Ursula także była śniada. Ciemna plama włosów na piersi, schodząca smugą w dół. Ciało było wychudzone, prawie pozbawione mięśni, a nogi sprawiały wrażenie znacznie cieńszych, niż powinny być.

Niedługo całkiem zwiędną, pomyślała zgnębiona. O, Alexandrze, kochany, kochany Alexandrze!

Cecylia obmywała ciało męża małym gałgankiem i starała się na niego nie patrzeć. On także odwracał głowę, by nie spotykać jej wzroku.

To mój mąż, myślała. Znam go od ponad pięciu lat, a od blisko roku jestem jego żoną. Mimo to nigdy nie widziałam jego ciała i mimo to jesteśmy oboje onieśmieleni. Dlaczego?

Co to właściwie jest za małżeństwo?

Tak. Rzeczywiście można o to pytać. Cecylia cieszyła się, że nikt nie wie, jak się sprawy naprawdę mają.

Chociaż jak to właściwe jest z Wilhelmsenem? No, jakkolwiek by było, Wilhelmsen jest lojalny.

– Już – powiedziała do Alexandra. – Odwróć się teraz!

Pomogła mu przewrócić się na drugi bok i myła ostrożnie plecy tak, by nie nachlapać do łóżka.

– Blizna nie wygląda za pięknie – stwierdziła.

– Tak. Tarjei otwierał ranę dwukrotnie, by wyjąć kulę, ale się nie udało.

– Bardzo głęboko utkwiła?

– Nie sądzę. On mówi, że tuż pod kręgosłupem.

– Boli cię?

– Zupełnie nie.

Odwróciła go z powrotem na plecy i przygotowała wszystko na noc.

– W porządku! Poszło naprawdę świetnie – oświadczyła z niezupełnie naturalnym uśmiechem. – Życzysz sobie czegoś jeszcze?

– Nie, już dobrze. Dziękuję, Cecylio, masz takie delikatne ręce.

– Miło być znowu w domu?

– To tak, jakby się znaleźć w niebie. Czuję się bezpieczny pod waszą opieką. Twoją i Wilhelmsena.

– Tak się cieszę, że to mówisz. Dobranoc, Alexandrze! Gabrielshus długo na ciebie czekało.

– Dziękuję! Śpij dobrze, moja droga!

Cecylia pogasiła światła i wyszła, zabierając miednicę z wodą od mycia.

– Dobry Boże – szepnęła, opierając się plecami o drzwi. – Dobry Boże, daj mi siły, bym mogła to znieść! Nie chodzi mi o pracę, bo ona sprawia mi tylko radość, lecz ty wiesz, co mam na myśli!

Загрузка...