ROZDZIAŁ VI

Ze Steinburga w Holsztynie protestanckie wojska przelewały się tłumnie, niczym stada lemingów, przez północne Niemcy. Ich głównodowodzącym był król Christian IV z Danii, a pozycję tę uzyskał nie bez trudności. Anglia, Niderlandy, Brandenburgia, Dolna Saksonia i wszystkie cztery północnoniemieckie wolne miasta należały do związku protestanckiego, nikt nie mógł jednak pojąć, jaki interes ma Dania w tej wojnie, którą mało kto uważał za wojnę religijną. Dla większości był to raczej niepokój bardzo świeckiego charakteru. Szwecja i Francja nadal zachowywały powściągliwość.

Fakt, że w końcu Christianowi udało się uzyskać naczelne dowództwo, należy przypisać, jak się zdaje, pewnej rodzinnej zmowie przy wyborach. Chodzi nie tylko o to, że on sam dysponował dwoma głosami. Wykorzystał prawdopodobnie i to, że jego syn Ulrik był biskupem Schwerinu, a ponadto miał krewnych w Bremie, Verdun i Pfalz.

Jego najbliższymi ludźmi w posuwającej się naprzód armii byli książę Johan Ernst von Sachsen-Weimar, dowodzący kawalerią, oraz generał Johan Filip Fuchs, który dowodził piechotą. Liczące 20 tysięcy ludzi oddziały, które wyruszyły ze Steinburga, uzyskiwały ciągłe wsparcie ze strony dolnosaksońskich knechtów oraz nadspodziewanie licznych formacji duńskich.

Alexander Paladin, w randze pułkownika, prowadził duży oddział kawalerii, złożony głównie z zaciężnych żołnierzy, zebranych z całej północnej Europy.

W składzie piechoty zaś, daleko w tyle za oddziałem Alexandra Paladina, znajdowała się mała grupa norweska, a w niej trzech młodych chłopców z parafii Grastensholm: bracia Trond i Brand Lindowie z Ludzi Lodu oraz syn stajennego Klausa, miły i uczynny Jesper. Jednak Alexander pojęcia nie miał o ich istnieniu.

Żaden z nich nie wiedział też, kto pewnego ciemnego wieczora przybył do taborów na samym końcu pochodu, by zorganizować szpital polowy… i został przyjęty z otwartymi ramionami, bo epidemie zaczynały już grasować w oddziałach.

Trond, Brand i Jesper dostali wspaniałe mundury, czerwone kurtki i żółte spodnie, dzięki czemu mogli stanowić znakomity cel dla przyszłych wrogów. Dostali też muszkiety i inną broń, którą wcale nie umieli się posługiwać.

Jedynie Trond widział w tym wszystkim przygodę, dwaj pozostali rozpaczliwie tęsknili do domu.

– Powinienem mieć konia – oświadczył Trond pewnego dnia, gdy lato stało już w pełni, a oni doszli aż do Hameln, nie widząc jeszcze wroga. – Chętnie podjąłbym się dowodzenia jakimś sporym oddziałem!

– Dlaczego zatem o to nie poprosisz? – warknął Brand, znużony wiecznie powtarzaną śpiewką brata.

– Żebyś wiedział, że tak zrobię – odparł Trond. – Już jutro rano!

Brand i Jesper siedzieli na stoku wzgórza i patrzyli, jak Trond, zły i obrażony brakiem zrozumienia z ich strony, oddala się energicznym krokiem.

Brand, najmłodszy, najbardziej ociężały i najpowolniejszy z synów Arego, był obdarzony dobrym sercem. Czasami jednak wpadał w ponury nastrój, a wtedy bywał naprawdę złośliwy. Jako jedyny z wnuków Tengela gniewał się długo. W takich razach całymi dniami nie odzywał się ani słowem. Wszyscy inni zdążyli już dawno zapomnieć, o co poszło, a on wciąż jeszcze zżymał się i uważał, że wszyscy powinni zdawać sobie sprawę z tego, że został potraktowany niesprawiedliwie. Podobnie zachowują się wszyscy ludzie na świecie, którzy długo noszą w sercu urazę.

Był dużym, krępym młodzieńcem, podobnym do swego ojca, Arego, miał szerokie kości policzkowe i oczy osadzone tak głęboko, że trudno było określić ich prawdziwy kolor. Nie odkrył jeszcze radości ani pożytku z istnienia dziewcząt, bo liczył sobie dopiero szesnaście lat i tak naprawdę był o wiele za młody na wojaczkę.

Syn Klausa, Jesper, miał z Brandem wiele wspólnego i pewnie dlatego obaj trzymali się zawsze razem. Jesper miał włosy koloru lnu, ostrzyżone równo dookoła głowy, bo jego matka, Rosa, zwykle nakładała mu na głowę donicę i obcinała włosy wzdłuż jej krawędzi. Równolatkiem Jespera był Tarjei, najstarszy z braci Lindów, lecz tych dwóch nic nie łączyło, okazywali sobie tylko nawzajem respekt. Jesper był typem człowieka, który mógł na przykład powiedzieć: gdyby tak zebrać wszystkie stogi zboża z całego świata i zrobić z tego jeden jedyny wielki stóg, i gdyby tak zebrać wszystkich parobków z całego świata i zrobić z nich jednego wielgachnego parobka, i gdyby tak zebrać wszystkie cepy z całego świata i zrobić jeden wielki cep… Rany, ale by się wtedy kurzyło!

W Jesperze nie było żadnych złych uczuć. Po prostu nie pojmował niczego, co na świecie jest złe. W przeciwieństwie też do Branda rozglądał się za dziewczynami po drodze i tęsknił do nich wieczorami, leżąc wśród chrapiących, przepoconych kolegów. Nigdy jednak nie odważyłby się tak rozmawiać z dziewczętami, jak to robili zaciężni żołnierze. Kiedy jakaś panna próbowała przechwycić jego wzrok, rumienił się i odwracał twarz z uśmiechem, wyrażającym szczęście i zażenowanie równocześnie.

Zupełnie innym typem młodzieńca niż tamci dwaj był Trond. Cechowała go niecierpliwość, spontaniczność, żywy sposób myślenia, lecz nie potrafił skupić się na czymś konkretnym, tak jak Tarjei. Był na to zbyt porywczy i nigdy nie doprowadzał do końca tego, co zaczął. Wiedział, że to on z czasem powinien przejąć Lipową Aleję, ponieważ najstarszy brat, Tarjei, nie wykazywał żadnego zainteresowania rolnictwem. Wiedział też, iż tak naprawdę to do tego zawodu stworzony był najmłodszy z braci, Brand. Trond całą siłą swoich siedemnastu lat pragnął zostać zawodowym żołnierzem, wypełniać rozkazy. Tylko do tego czuł się powołany.

Zawsze znajdował się w cieniu swego starszego brata, nigdy nie dorastał do jego poziomu, choć bardzo tego chciał. Nie było też przyjemnie wiedzieć, że stoi się na drodze do szczęścia najmłodszego brata. Może właśnie dlatego pragnął dla siebie odmiennego losu? By pokazać, że i on coś potrafi? Tylko że Trond sam nigdy się nad takimi sprawami nie zastanawiał.

Jeśli chodzi o wygląd, to przypominał raczej najstarszego brata niż Branda. Był jednak od niego niższy, rysy miał delikatniejsze, spojrzenie szarych oczu pewniejsze siebie, poszukujące, wciąż poszukujące rzeczy i wrażeń.

Tego wieczora bracia długo nie spali. Leżeli zawinięci w płaszcze, ze śpiącym Jesperem pomiędzy sobą, i rozmawiali szeptem.

– Dlaczego wciąż nie spotykamy wrogów? – pytał Trond. – Ja chcę walczyć! Chcę pokazać, do czego jestem zdolny.

– A ja nie – odparł Brand. – Ja nie mam ochoty umierać.

– Kto mówi o umieraniu? – żachnął się Trond i wsparł się na łokciu. – Giną wrogowie, to oczywiste.

– No, nie wiem, czy aż takie oczywiste.

– Czyż nie należymy do Ludzi Lodu? Oni są przecież prawie nieśmiertelni, dobrze o tym wiesz.

– Chyba trochę przesadzasz. Niektórzy w rodzinie rzeczywiście mają jakieś nadzwyczajne cechy, ale my jesteśmy całkiem zwyczajni.

Trond znowu położył się na plecach.

– Czy wiesz, o czym ja myślę? – rzekł po chwili w zadumie. – Wiesz przecież, że Ludzie Lodu mają skarb, zawierający magiczne zioła i tak dalej. Miał być tam także korzeń mandragory, a to jest coś, co warto byłoby posiadać, mówię ci! Myślę, że ktoś, kto by zdobył ten skarb, mógłby stać się silny jak nikt inny, nieśmiertelny, a może nawet niewidzialny.

– E tam – powiedział Brand z powątpiewaniem. – Nie wierzę. Ale taki korzeń życia, to jest coś… Pomyśl, jakby tak go mieć!

– No. Tylko że cały skarb przepadł.

Brand milczał długo. Potem rzekł z wolna:

– Nie, chyba jednak nie przepadł. Myślę, że wiem, kto go ma.

– Co? – zawołał Trond i zerwał się z posłania. – Ktoś go dostał? Od dziadka?

– Zdaje mi się, że dziadek kiedyś o nim wspomniał, ale byliśmy wtedy za mali, żeby się nad tym zastanawiać.

– Kto? – zapytał Trond.

– Tarjei.

– Tarjei? A jemu to na co? I tak jest wystarczająco mądry, sam z siebie!

Brand wzruszył ramionami.

– Czy nie słyszałeś, jak dziadek powiedział, że Tarjei jest jedynym, który potrafi skarb najlepiej wykorzystać?

Trond nie słuchał słów dziadka, niczego więc nie pamiętał.

– Ale Tarjei jest przecież w Tybindze, w południowych Niemczech! Nie mógł chyba wszystkiego taszczyć ze sobą aż tam! Musiał to ukryć gdzieś w domu i schował dobrze, bo nigdy się na nic nie natknąłem.

– No właśnie – zgodził się Brand. – Na pewno ukrył skarb starannie, żeby ten szaleniec Kolgrim nie dobrał się do niego.

Trond odwrócił głowę i w mroku przyglądał się badawczo swemu bratu.

– Czasami robisz użytek z rozumu – powiedział. – Oczywiście, że tak musiało być! Wiesz przecież, jak dziadek się starał, żeby zawsze wspierać tylko dobro. Ale ja i tak myślę, że to niesłuszne, bo prawo do tych magicznych środków powinni mieć ci, co zostali dotknięci dziedzictwem. Jak Kolgrim.

– Tak – zgodził się Brand. – Uważam, że postąpili wobec niego bardzo niesprawiedliwie.

– Ja też tak myślę.

Brand roześmiał się.

– To by dopiero było wesoło, stać się niewidzialnym! A ten korzeń mandragory! On na pewno ma jakieś fantastyczne, magiczne właściwości. Ale najwspanialsze byłoby, jakbym mógł stawać się niewidzialnym. Pomyśl, jak by wtedy można było szaleć w obozie wroga!

– No, masz rację – śmiał się Trond.

I zaczęli obaj snuć najdziksze fantazje na temat, co mógłby robić człowiek niewidzialny.

Jeden z braci długo leżał nie śpiąc. Wciąż jeszcze umysł jego pochłaniały marzenia i ta niesprawiedliwość, że skarbu nie dostał najbardziej do tego uprawniony.

Po jakimś czasie usiadł i zapatrzył się w obozowe ognisko, które to strzelało płomieniami, to przygasało, rozpraszając chwiejnym światłem mrok. Myśli jego krążyły dziwnymi szlakami, zaskakującymi dla niego samego.

Fantazje były coraz bardziej przerażające, lecz zarazem rozkosznie pociągające. Wydobywały się z jakiejś oszałamiającej, mrocznej głębi w jego duszy, której istnienia nawet nie podejrzewał.

Korzeń mandragory… Niewidzialny…

Jesper przewrócił się z jękiem na drugi bok, owinął szczelniej płaszczem i wytrzeszczył zaspane oczy.

Nagle wydał okrzyk zgrozy.

– Co się stało, Jesper?

– Strzeż się! – powiedział towarzysz. – Widziałem wielkiego kota! Olbrzymiego kocura. Dokładnie tam, gdzie ty teraz siedzisz.

– Nie gadaj głupstw!

– Naprawdę! Przysięgam!

– Twierdzisz, że widziałeś tutaj kota?

– No, nie akurat dokładnie kota. Ale parę rozjarzonych oczu, w których odbijał się blask ognia, tak jak w oczach kota. I to akurat w tym miejscu, gdzie są teraz twoje oczy. Zwierzę musiało siedzieć akurat za twoimi plecami!

– Opowiadanie nie jest twoją mocną stroną – odparł ten drugi, jakby chciał zmienić temat. – Udało ci się w ciągu krótkiej chwili powiedzieć aż trzy razy akurat.

– Ale czy nie rozumiesz, że to niebezpieczne? Takie potworne zwierzę?

Wstali obaj i rozejrzeli się dokładnie wokół, lecz niczego nie znaleźli.

Jesper, wzburzony, położył się znowu.

– To pewnie był zły sen – powiedział. – Ale zdawało mi się, że akurat…

Zamilkł. Tego słowa już przecież używał.

Jego towarzysz owinął się płaszczem, a delikatny uśmiech igrał mu na wargach. Zapadając w drzemkę myślał: Ja wiedziałem! Ja wiedziałem! Ja wiedziałem, że należę do wybranych wśród Ludzi Lodu. I dziadek też o tym wiedział. Patrzył na mnie tak dziwnie pewnego razu.

Jestem jednym z nich! Jak wspaniale móc to na koniec stwierdzić. Ale to będzie moja tajemnica. Nikt się o tym nie może dowiedzieć.

Następnego ranka, ku zdumieniu pozostałych, Trond naprawdę poszedł do dowódcy swego regimentu, pułkownika Kruse.

– Co? – zachichotał szyderczo oficer, który siedział pośród towarzyszy od kieliszka, zadowolony po dobrym obiedzie. – Cóż to za zarozumiały Norweg, któremu się zdaje, że może być oficerem? Powiedz nam wobec tego, co umiesz!

– Z doświadczenia niewiele – przyznał Trond. – Ale wiem, że mam cechy przywódcze.

Panowie byli w świetnych humorach i wybuchnęli śmiechem.

– Otrzymasz zadanie – powiedział Kruse wesoło. – Sprostasz mu, to możemy się zastanowić nad twoją propozycją. Zresztą nie, dwa zadania. Zgoda?

– Zgoda, panie pułkowniku – przystał Trond uradowany.

– Dobrze! Mamy tu niedużą grupę zaciężnych żołnierzy, których nikt nie potrafi utrzymać w ryzach. Jeśli uda ci się okiełznać te dzikie bestie, to jest pierwsze zadanie, a potem poprowadzić je na rozpoznanie do tego małego miasteczka na południe od Hameln, gdzie, jak słyszę, ukrywają się wysłannicy wojsk katolickich, i jeśli zdobędziecie informacje tak, żeby was wróg nie zauważył i żeby twoi knechci nie roznieśli na lancach całej osady, wtedy nominację na oficera masz zapewnioną!

Trond rozpromienił się ze szczęścia, lecz kamratów Krusego ogarnęły wątpliwości.

– Czy to nie zanadto ryzykowne? – pytali, gdy młody człowiek opuścił pospiesznie izbę. – On się naraża na straszliwe niebezpieczeństwo.

– Wcale nie! Bo pierwsze, nie poradzi sobie z tą rozhukaną bandą, prędzej zrobią z niego mokrą plamę. A po drugie, w promieniu wielu mil stąd nie ma żadnych katolickich wysłanników. Tilly nie dostał rozkazu wymarszu.

Głównodowodzącym wroga, Ligi Katolickiej, wspieranej przez cesarza narodu niemieckiego, był książę elektor Maksymilian Bawarski. Czołowym dowódcą zaś ascetyczny, fanatyczny katolik, hrabia von Tilly, który już w 1622 roku zdobył dla katolików całe Pfalz. W 1623 pokonał księcia Braunschweig-Wolfenbuettel, w roku 1624 zaś wkroczył do Hessen. Wtedy protestanci na północy stali się bardziej czujni.

Tilly szczycił się trzema rzeczami: nigdy nie próbował wina, nigdy nie zaznał rozkoszy obcowania z kobietą i nigdy nie został pokonany w bitwie.

Teraz trzymano go w odwodzie, choć mógłby z łatwością podążać za protestantami.

Drugim wielkim dowódcą był książę Friedlandii, von Wallenstein. Stanowił on dokładne przeciwieństwo Tilly'ego. To właśnie jego zaciężni żołnierze, pozbierani z co najmniej dziesięciu krajów, plądrowali tak brutalnie niemiecką Rzeszę z błogosławieństwem swego wodza. Wallenstein kochał luksus i zbytek. By nasycić swoje liczne oddziały, pozwalał rabować wszystko, co im wpadło w ręce, a sam wiódł wspaniałe życie w zdobytych zamkach. Knechci uwielbiali go. Wielu z nich, także pośród oficerów, było protestantami, ale to nie spędzało snu z powiek ani jemu, ani im. Sprawą dla nich najważniejszą było zwyciężać i móc rabować cywilną ludność.

Wallenstein był ciemnowłosy i ponury, o gorącym, przenikliwym spojrzeniu i budzącym lęk, niezrównoważonym charakterze. Katolicyzm był dla niego tylko słowem. Swą, skromną zresztą, wiarę kierował ku gwiazdom i astrologii. Innej formy religii nie uznawał.

Teraz Wallenstein i jego oddziały były jeszcze zbyt daleko, by niepokoić protestantów króla Christiana.

Trzecim wielkim wodzem katolików był młody von Pappenheim. Jego imię jednak jeszcze przez wiele lat miało pozostać mało znane.

Knechci króla Christiana nie byli wiele lepsi niż wojska Wallensteina. A najgorsza ze wszystkich była ta banda, którą młody Trond miał właśnie okiełznać. O żadnym morale w związku z nimi nie mogło być nawet mowy. Prowadzili ze sobą liczną gromadę cywilnych włóczęgów, kobiet i dzieci, a rozkazów słuchali tylko wtedy, kiedy widzieli w tym korzyść dla siebie. Gdy więc Trond jeszcze tego samego wieczora znalazł się w ich kręgu, przywitały go szydercze chichoty dziesięciu czy dwunastu najbardziej niesfornych.

Trond bardzo starannie przygotował się do tego spotkania. Domyślał się, że knechci to nie są chłopcy do zabawy, dlatego swój barwny uniform przyozdobił najrozmaitszymi wymyślonymi przez siebie dystynkcjami, które co prawda nic a nic nie znaczyły, ale wrażenie robiły ogromne.

Stracił jednak bardzo na pewności siebie, kiedy zobaczył, w co się wdaje. Kłopoty z porozumieniem się w tej różnojęzycznej gromadzie wcale zadania nie ułatwiały. Byli tu Niemcy i Włosi, wobec tego przyprowadził ze sobą zdolnego duńskiego tłumacza. Ten zaprezentował Tronda jako zwiadowcę Jego Królewskiej Mości. Jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że zwiadowca nie powinien się ubierać w tak jaskrawe barwy. Żołnierze ubierali się w tamtych czasach kolorowo, nawet jarmarcznie. Pojęcia takie jak barwy ochronne były całkowicie nieznane i byłyby pojmowane jako skrajne dziwactwo.

Trond wiedział jednak, że naprawdę posiada zdolności przywódcze. Choć aż do tego dnia wierzył w to tylko on sam.

Jakkolwiek było, miał coś władczego we wzroku i nie wahając się ani przez moment wskazał palcem przysadzistego, ponurego wojaka, który flirtował z jakąś panną.

– Ty! – powiedział zimno. – Ty będziesz odpowiadał za pozostałych.

Kierował się intuicją, lecz z pewnością wybrał właściwie, był to bowiem niekoronowany przywódca całej gromady. Wypuścił teraz dziewczynę z grymasem niezadowolenia.

– Czego chcesz ode mnie, ty kogucie? – próbował się opierać, lecz głos jego zabrzmiał odrobinę niepewnie, co Trond odnotował jako plus dla siebie i dowód na to, że potrafi tym człowiekiem kierować.

Młody Norweg wyjaśnił poprzez tłumacza, na czym ma polegać ich zadanie. Rzecz jasna jego autorytet cierpiał na tym, że musieli ze sobą rozmawiać przez pośredników, lecz Trond ani na chwilę nie spuszczał oczu ze swoich podwładnych, ledwie ważył się mrugać.

I okazało się, że miał rację: naprawdę był urodzonym przywódcą. Może tylko w wojsku, ale dlatego takie właśnie życie kochał. A to, czym się człowiek naprawdę interesuje, na ogół umie opanować. W domu, w Lipowej Alei, Trond nie cieszył się żadnym zgoła autorytetem, ponieważ wszelką pracę w gospodarstwie uważał za śmiertelnie nudną i zajmował się nią wyłącznie z musu.

Wbrew swej woli knechci słuchali go uważnie – panował nad ich przywódcą, głos jego miał łagodne, lecz zarazem władcze brzmienie, a wzrok potwierdzał powagę słów.

– Żadnych rozbojów – przestrzegał. – Wyłącznie ostrożne przepytywanie się między ludźmi. Musimy zdobyć ich zaufanie, a tego nie osiąga się rabunkiem.

– Nie, ale można z pomocą noża przystawionego do gardła – zachichotał któryś.

Trond spojrzał na niego badawczo.

– A co są warte takie informacje? W strachu pytani powiedzą wszystko, byle tylko ujść z życiem. Potrzebuję ludzi, którzy potrafią zadawać rozsądne pytania i mają odwagę znaleźć się bez broni pośród wrogów.

Nieokrzesani knechci, którzy nie lubili słuchać takich wyjaśnień, co prawda dość niechętnie, ale kiwali głowami. Nie mieli pojęcia, kim jest ten człowiek, mundur wskazywał na „czerwony regiment”, a tam służyli prawie wyłącznie Duńczycy. Jego oficerskiego stopnia jednak nie byli w stanie rozszyfrować. Zwiadowca – owszem, tytuł zasługiwał na szacunek, ale taki młodzieniec…?

To, o czym mówił, brzmiało jednak podniecająco. W końcu będzie jakieś inne zajęcie po tym nieustannym, nie kończącym się, śmiertelnie nudnym marszu.

Wyprosił z pomieszczenia kilku, którzy sprawiali wrażenie jedynie naśladowców pozostałych zabijaków. I znowu wygrał. Ci, którzy zostali, spoglądali na niego z coraz większym respektem.

– I nie chcę widzieć w obozie żadnych kobiet ani dzieci – dodał Trond. – To jest wyprawa wojenna, a nie majówka! Żadnych cywilów! Coś takiego możliwe jest tylko w rozpuszczonych i obdartych oddziałach Wallensteina. Mają się natychmiast stąd wynosić!

Wśród knechtów i ich kobiet rozległy się szemrania.

– Chcecie się bić, czy macie zamiar gnuśnieć tu z babami? – zapytał. – Z takich żołnierzy nie będziemy mieć żadnego pożytku. Poszukam sobie innych.

Odwrócił się na pięcie i ruszył ku wyjściu.

– Nie, zaczekajcie chwilę, łaskawy junkrze – powiedział przywódca knechtów powoli, lecz kategorycznie.

Trond zatrzymał się natychmiast.

– Dobrze! Ty odpowiadasz, by wszyscy twoi ludzie byli gotowi jutro wcześnie rano, zaraz po jedzeniu. Jeśli zobaczę tu choćby jednego cywila, osobiście zamelduję o tym Najjaśniejszemu Panu.

Powiedziawszy to, bez zwłoki wyszedł, bo szmer niezadowolenia narastał.

Nie wiedzieli, kim jestem, myślał przejęty, wracając do swojego regimentu. Gdyby się dowiedzieli, że jestem prostym wiejskim chłopakiem z Grastensholm, posiekaliby mnie na kawałki.

W określonym czasie Trond na czele dziesięciu knechtów zameldował się u pułkownika Kruse.

– Panie pułkowniku, zwiadowca Jego Wysokości melduje się na służbę ze swoimi ludźmi. Chciałbym także powiadomić, że obóz został oczyszczony z cywilów. Jesteśmy gotowi wyruszyć w drogę. Czy są jakieś dodatkowe rozkazy, panie pułkowniku?

Kruse mało nie dostał czkawki ze zdumienia, robił jednak dobrą minę, udzielił im kilku przestróg, zalecił ostrożność i pozwolił iść.

– Na Boga! – powiedział jeden z kolegów pułkownika. – Nie w ciemię bity ten młodzieniec. Widziałeś jego dystynkcje?

Kruse pękał ze śmiechu.

– No, ma chłopak charakterek! Szkoda tylko, że knechci zbiją go na kwaśne jabłko, kiedy odkryją, że ta cała wyprawa to tylko manewr.

– Ale jeśli uda mu się ich oszukać, uważam, że zasłuży na awans.

– A co to ja mu obiecałem?

– Nominację na lejtnanta – drażnił się kolega, który wiedział, że tamtego wieczora pułkownik miał porządnie w czubie.

Kruse przestraszył się.

– Rany boskie! – zawołał. – Co Jego Wysokość na to powie? Czy naprawdę mu to obiecałem?

– Nie – roześmiał się przyjaciel. – Ale mało brakowało.

– O, Bogu dzięki! – odetchnął Kruse. – No, nic to. Żaden awans i tak nie będzie potrzebny. Chłopak nigdy nie wykona swojego zadania.

Już następnego ranka mały oddział zameldował się ponownie u pułkownika, który z najwyższym zdumieniem wysłuchał raportu Tronda.

– Tak, tak, wiem, że Tilly stacjonuje pod Paderborn – rzekł w końcu Kruse zniecierpliwiony. – Tkwi tam już od dawna.

– Kilku moich ludzi słyszało jednak pogłoski, że otrzymał rozkaz wymarszu.

– Co? Od księcia elektora Maksymiliana?

– Prawdopodobnie. Tilly zamierza chyba dojść do Wezery i przeprawić się na drugi brzeg pod Hoxter, panie pułkowniku.

Twarz wysokiego oficera pozostawała nieprzenikniona, jakby wyrzeźbiona w drewnie.

– A Wallenstein?

– Nic o nim nie wiemy, panie pułkowniku.

– Czy Tilly już wyruszył?

Trond zwrócił się do jednego z knechtów, który wyjaśnił:

– Ludzie mało co na ten temat wiedzą, panie pułkowniku. Pogłoski są bardzo niepewne.

– Dziękuję! To była dobra robota. Natychmiast powiadomię Najjaśniejszego Pana o tym, czego się dowiedzieliście.

Kruse opuścił pomieszczenie, nie dając Trondowi możliwości przypomnienia o nagrodzie.

Chłopiec nie przejął się tym jednak. Uszczęśliwiony pomyślnym wynikiem misji, odtańczył szalony taniec wojenny, wirował i wrzeszczał z radości. Jego dwaj przyjaciele byli równie zdumieni jak Kruse i inni oficerowie, gdy usłyszeli rewelacje Tronda.

Wśród kolegów pułkownika znajdował się także Alexander Paladin. On też zaśmiewał się z tego młodego, nieposkromionego szaleńca, nie podejrzewając nawet, jak blisko jest z nim skoligacony. Pogłoski okazały się prawdziwe – Tilly był gotów do wymarszu. W końcu będzie mógł pobić bezbożnych protestantów. Jak zwykle zanosił gorące modły do swojej Madonny, był bowiem człowiekiem głęboko religijnym. Oczywiście prosił Madonnę o wstawiennictwo u Pana, by pozwolił mu odnieść zwycięstwo nad bezbożnikami.

W tym samym czasie król Christian i jego najbliżsi ludzie trwali pogrążeni w modłach o to, by Bóg wspierał ich w walce ze znienawidzonymi papistami.

Pan Bóg musiał się czuć cokolwiek zdezorientowany.

Osiemnastego lipca 1625 roku hrabia von Tilly przekroczył Wezerę pod Hoxter i kontynuował zwycięski marsz w górę rzeki. Christian IV nie mógł zrobić nic, bowiem 20 lipca spadł z konia i doznał poważnego wstrząsu mózgu. Z bólem przyglądał się, jak jego oddziały, nie dobywszy nawet mieczy, muszą się cofać, dopóki twierdza Nienburg nie powstrzyma Tilly'ego…

Dopiero tam siły protestanckie mogły nieco spokojniej poczekać na wyzdrowienie króla.

Podczas długotrwałego wycofywania się bez głównego wodza wyszło na jaw, i to bardzo wyraźnie, jak źle wyszkolone są to siły, szczególnie oddziały duńskie. Wśród zaciężnych natomiast brak było jakiejkolwiek dyscypliny. Dlatego odpoczynek pod murami twierdzy Nienburg był ze wszech miar pożądany.

Trond z Ludzi Lodu został kapralem – stopień lejtnanta był, rzecz jasna, zbyt wysoki jak dla niego – i dostał wymarzonego konia. Rozstał się też ze swym bratem i z Jesperem, ich oddziały sąsiadowały jednak ze sobą. Oczy Tronda promieniały szczęściem. Średni z braci, który zawsze znajdował się w cieniu, nareszcie coś znaczył, odnalazł swoje miejsce w życiu.

Teraz chodziło o to, by sprostać nowej godności.

Trond gotów był poświęcić temu wszystko.

Загрузка...