Wowczyk Mały

Boża miłość do człowieka objawia się w wielkiej i niewyrażalnej słowami zasadzie „mimo wszystko można”. „Mimo wszystko można” oznacza całe mnóstwo rzeczy — na przykład to, że sama zasada, chociaż absolutnie niedająca się zwerbalizować, może być wyrażona, może znaleźć wyraz i formę. Co więcej, może się przejawić nieskończone mnóstwo razy, za każdym razem w zupełnie inny sposób; dlatego właśnie istnieje poezja. Oto jaka jest Boża miłość. A jak ją odwzajemnia człowiek?

Tatarski obudził się zlany zimnym potem, nie rozumiejąc, co takiego uczynił, że z okien wali mu się na głowę bezlitosne białe światło. Przypominał sobie mętnie, że krzyczał we śnie i chyba się przed kimś tłumaczył — że w ogóle śniły mu się pijackie koszmary. A kac był tak potężny i fundamentalny, że Tatarski nie miał co liczyć na wlanie do gardła zbawczych stu gramów. Nie mógł nawet o tym myśleć, jako że sama myśl o alkoholu wywoływała odruch wymiotny. Na jego szczęście jednak owa irracjonalnie mistyczna hipostaza Bożej miłości, której chwałę wyśpiewał wielki Jerofiejew, już okryła go swym drżącym skrzydłem.

Zaklinować mimo wszystko mógł. Istniała specjalna metoda, zwana.parowozikiem”. Ów udoskonalony przez pokolenia alkoholików sposób przekazał Tatarskiemu pewien człowiek z ezoterycznych kół Sankt Petersburga rankiem po potwornym pijaństwie. „Jest to właściwie metoda Gurdżijewa — tłumaczył Tatarskiemu. — Nawiązuje do tak zwanej drogi przebiegłego człowieka. Wyobrażasz sobie siebie jako maszynę. Ta maszyna ma receptory, zakończenia nerwowe i ośrodek koordynacyjny, który wyraźnie daje znać, że każda próba zażycia alkoholu doprowadzi do natychmiastowych torsji. Co robi człowiek przebiegły? Oszukuje receptory maszyny. W praktyce wygląda to tak. Nabierasz pełne usta lemoniady. Następnie nalewasz do szklanki wódkę i podnosisz do ust.

Teraz przełykasz lemoniadę i podczas gdy receptory informują ośrodek kontrolny, że pijesz lemoniadę, szybko przełykasz wódkę. Organizm po prostu nie zdąża zareagować, ponieważ mózg działa dość powolnie. Jest jednak pewien niuans. Jeżeli przed wódką wypijesz nie lemoniadę, ale coca-colę, puścisz pawia z pięćdziesięcioprocentowym prawdopodobieństwem. A jeżeli łykniesz pepsi, paw jest nieunikniony”.

To by się nadało do koncepcji reklamowej, pomyślał ponuro Tatarski, wchodząc do kuchni. W jednej z butelek zostało trochę wódki. Nalał ją do szklanki i odwrócił się w stronę lodówki. Przeraziła go myśl, że nie ma tam nic prócz pepsi-coli, którą kupował zazwyczaj z przywiązania do ideałów swego pokolenia, ale na szczęście na dolnej półce stała puszka lemoniady 7 Up, przyniesiona przez któregoś z gości.

— Seven Up — szepnął Tatarski, oblizując wyschnięte wargi. — The Uncola…

Operacja się powiodła. Tatarski wrócił do pokoju i zobaczył na biurku kilka kartek papieru, zapisanych krzywymi kulfonami. Okazało się, że wczorajszy przypływ uczuć religijnych wyrzucił na papier cały zestaw tekstów, choć Tatarski nie pamiętał, kiedy je napisał. Pierwszy był taki:

Propozycja komercyjna: ogłosić konkurs na odlanie dzwonów do Świątyni Chrystusa Zbawiciela. Cola-kołokoł i Pepsi-kołokoP. Korek do butelki w kształcie złotego dzwoneczka. (Świątynia Zbawiciela na pro-V: szampon, inwestycje).

Dalej autor najwyraźniej dał się ponieść codziennemu rzemiosłu, ale potem się zawstydził — pod dzwonami widniały przekreślone linijki:

coca-kolczyki, coca-kołyska, coca-kołymskie opowieści (wynająć zespół pisarzy).

Na kolejnej kartce bardzo starannie wypisano drukowanymi literami:

KOKTAJL ”ŻYCIE WIECZNE* CZŁOWIEKU! NIE PRAGNIJ DLA SIEBIE NICZEGO.

KIEDY LUDZIE PRZYJDĄ DO CIEBIE TŁUMNIE, ODDAJ IM SIEBIE BEZ RESZTY.

Ros. dzwon.

MÓWISZ, ŻEŚ JESZCZE NIE GOTÓW?

WIERZYMY, ŻE JUTRO JUŻ BĘDZIESZ.

A NA RAZIE — DŻIN BOMBAY SAPPHIRE Z TONIKIEM, SOKIEM ALBO PO PROSTU Z KOSTKĄ LODU.

Ostatni tekst nadszedł z olbrzymiej agencji reklamowej w niebiosach zapewne już wtedy, gdy Tatarski przekroczył graniczne stadium upojenia alkoholowego — na samo rozszyfrowanie własnych bazgrołów stracił kilka minut. Wyglądało na to, że slogan został napisany, kiedy szczyt modlitewnej ekstazy już minął i świadomość ostatecznie powróciła do pragmatycznego racjonalizmu:

DO IT YOURSELF, MOTHERFUCKER.

REEBOK

Zadzwonił telefon. Chanin, z przestrachem pomyślał Tatarski, podnosząc słuchawkę. Był to jednak Giriejew.

— Wawan? No i jak?

— Śmak— odparł Tatarski.

— Przepraszam cię za wczoraj. Ale późno zadzwoniłeś i żona się wściekła. Wygrzebałeś się jakoś?

— Mniej więcej.

— Wiesz, co ci chciałem powiedzieć? Na pewno zainteresuje cię to jako profesjonalistę. Przyjechał tu pewien lama — Urgan Dżambon Tulku Siódmy, z sekty dGe-lups-pa. Wygłosił cały wykład o reklamie. Mam kasetę, dam ci posłuchać. Było tam dużo różnych rzeczy, ale główna myśl jest bardzo ciekawa. Z punktu widzenia buddyzmu sens reklamy jest bardzo prosty. Reklama usiłuje przekonać ludzi, że konsumpcja reklamowanego produktu prowadzi do wielkich i korzystnych ponownych narodzin, przy czym nie po śmierci, ale natychmiast po akcie konsumpcji. To znaczy, że wystarczy, byś pożuł gumę Orbit bez cukru — i już jesteś Asurem. A jak pożujesz Dirol — to w ogóle stajesz się bogiem o śnieżnobiałych zębach.

— Nie rozumiem ani słowa z tego, co mówisz — powiedział Tatarski, krzywiąc się od stopniowo ustępujących skurczów wymiotnych.

— No, mówiąc przystępnie, chciał powiedzieć, że głównym zadaniem reklamy jest pokazać ludziom innych ludzi, którzy potrafili dać się oszukać i znaleźć szczęście w posiadaniu przedmiotów materialnych. W rzeczywistości zaś tacy oszukani istnieją tylko w klipach reklamowych.

— Dlaczego? — spytał Tatarski, próbując nadążyć za niespokojną myślą kolegi.

— Dlatego, że zawsze reklamuje się nie rzeczy, ale zwykłe ludzkie szczęście. Zawsze pokazuje się jednakowo szczęśliwych ludzi, tyle że w różnych wypadkach to szczęście jest wywołane różnymi nabytkami. Dlatego też człowiek idzie do sklepu nie po rzeczy, ale po owo szczęście, a tego tam nie sprzedają. A później lama skrytykował teorię jakiegoś Che Guevary. Powiedział, że Che Guevara nie całkiem jest buddystą, a więc dla buddysty nie całkiem autorytetem. I że w ogóle nie dał światu nic prócz serii z automatu i swojej marki handlowej. Co prawda, świat też niczego mu nie dał…

— Posłuchaj — przerwał mu Tatarski. — Zamknij się. Ja i tak teraz nic nie zrozumiem — głowa mnie boli. Lepiej powiedz, coś ty mi za mantrę wczoraj dał?

— To nie mantra — odparł Giriejew. — To hebrajskie zdanie z podręcznika. Moja żona się uczy.

— Żona? — powtórzył Tatarski, ocierając z czoła krople zimnego potu. — Chociaż rzeczywiście. Skoro masz syna, to i żonę. A dlaczego ona się uczy hebrajskiego?

— Chce stąd wyjechać. Niedawno miała straszną wizję. Bez żadnych halucynogenów, po prostu w czasie medytacji. Krótko mówiąc, skała, na niej leży naga dziewczyna, i ta dziewczyna to Rosja. I pochyla się nad nią jakiś… Twarzy nie widać, ale jakby w szynelu z pagonami. Albo w takim płaszczu. I on jej…

— Przestań — powiedział Tatarski — bo się wyrzygam. Zadzwonię do ciebie później.

— Dobra — zgodził się Giriejew.

— Zaraz. Dlaczego mi dałeś to zdanie, a nie mantrę?

— A jaka to różnica? W takim stanie wszystko jedno, co się powtarza. Najważniejsze to zająć czymś umysł i wypić jak najwięcej wódki. A zresztą bez przekazu kto by ci dał mantrę?

— I co znaczy to zdanie?

— Zaraz sprawdzę. Gdzie to było… Aha, jest. Odmalafafon ba-wakasza. To znaczy: „Poproszę jeszcze ogórek”. Ale jaja, co? Naturalna mantra. Tyle że, prawdę mówiąc, zaczyna się nie na om, ale na od, ja to podmieniłem. A jakby tak jeszcze na końcu dodać hum…

— Wystarczy — rzucił Tatarski. — Na razie. Idę po piwo.

Ranek był pogodny i świeży; w jego czystym chłodku czuło się jakiś niepojęty wyrzut. Tatarski wyszedł z bramy i przystanął, by się zastanowić. Do całodobowego sklepu, dokąd zazwyczaj wpadał po klina (miejscowi pijaczkowie nazywali go „miękkie lądowanie”), było jakieś dziesięć minut pieszo i tyleż z powrotem. Tuż obok, o dwie minuty marszu, stały budki, w jednej z których kiedyś pracował, ale od tego czasu nigdy nawet nie pokazał się w pobliżu. Teraz jednak nie miał głowy do nieokreślonych obaw. Walcząc z niechęcią do dalszego życia, ruszył ku budkom.

Kilka z nich już otwarto; obok był kiosk z gazetami. Tatarski kupił trzy puszki tuborga i analityczny tabloid — przeglądał go z uwagi na wstawki reklamowe, które interesowały go bardzo nawet na ciężkim kacu. Pierwszą puszkę wypił, kartkując tabloid. Jego uwagę zwróciła reklama Aerofłotu, w której po schodkach przystawionych do obwieszonej rajskimi owocami palmy wspinała się para małżeńska. Idioci, pomyślał Tatarski. Kto robi takie reklamy? Powiedzmy, że człowiek musi lecieć do Nowosybirska. A tu obiecuje mu się, że trafi do ziemskiego raju. A może on jeszcze nie chce do raju, może ma sprawy w Nowosybirsku… Mało brakuje, żeby wymyślili aerobus „Ikar”… Sąsiednią stronicę zajmowała kolorowa reklama szampana Veuve Cliąuot: oszałamiająca blondynka mknęła na nartach wodnych obok porośniętej palmami żółtej wyspy, rozmawiając z kimś przez telefon komórkowy. W piśmie była też reklama amerykańskiej restauracji przy placu Powstania — zdjęcie drzwi wejściowych, nad którymi płonął wesoły neonowy napis:

BEVERLY KILLS A CHUCK NORRIS ENTERPRISE

Tatarski złożył gazetę, rozścielił ją na stojącej między budkami skrzynce, usiadł i otworzył drugą puszkę.

Prawie od razu mu ulżyło. Żeby nie patrzeć na otaczający go świat, utkwił wzrok w puszce. Pod żółtym napisem „Tuborg” był duży obrazek: gruby mężczyzna w szelkach ocierał pot z czoła białą chusteczką. Nad mężczyzną jarzyło się błękitne niebo, on sam zaś stał na wąskiej ścieżce, biegnącej poza horyzont; jednym słowem, obrazek zawierał taki ładunek symboli, że aż dziw, jak to wytrzymywała cienka blacha puszki. Tatarski automatycznie zaczął układać hasło.

Coś w tym rodzaju, myślał. Życie to samotna wędrówka pod palącym słońcem. Droga, którą idziemy, zmierza donikąd. I nie wiadomo, gdzie spotka nas śmierć. Kiedy człowiek o tym pomyśli, cały świat wydaje mu się pusty i nic niewarty. I wtedy przychodzi olśnienie. Tuborg. Pomyśl o najważniejszym!

Część hasła można by napisać po łacinie, Tatarski rozsmakował się w tym już przy pierwszej pracy. „Przechodniu, zatrzymaj się” — coś tam, coś tam viator, Tatarski dokładnie nie pamiętał, trzeba będzie sprawdzić w Skrzydlatych latynizmach. Zaczął szperać po kieszeniach w poszukiwaniu długopisu, żeby zapisać pomysł. Długopisu nie było. Tatarski postanowił poprosić o coś do pisania kogoś z przechodniów, podniósł wzrok i tuż przed sobą ujrzał Husejna.

Husejn uśmiechał się kącikami ust, ręce trzymał w kieszeniach szerokich aksamitnych spodni, a jego tłusto połyskujące oczy były bez wyrazu — dopiero co wstrzyknął sobie działkę. Prawie się nie zmienił, co najwyżej trochę przytył. Na głowie miał płaską papachę.

Puszka z piwem wypadła Tatarskiemu z ręki i symboliczny żółty strumyczek nakreślił na asfalcie ciemną plamę. Uczucia, które w ciągu sekundy przemknęły przez jego duszę, nadawałyby się idealnie do obmyślanej właśnie reklamy piwa Tuborg — z tym jednym wyjątkiem, że nie nastąpiło żadne olśnienie.

— Idziemy — powiedział Husejn i pokiwał na Tatarskiego palcem.

Tatarski zastanawiał się przez sekundę, czy nie rzucić się do ucieczki, uznał jednak, że rozsądniej będzie tego nie robić. O ile pamiętał, Husejn-odruchowo brał na cel wszystkie poruszające się szybko obiekty większe od psa i mniejsze od samochodu. Oczywiście, od czasu, gdy się ostatni raz widzieli, pod działaniem morfiny i muzyki sufickiej w jego świecie wewnętrznym mogły zajść istotne zmiany, ale Tatarski raczej nie miał ochoty sprawdzać tego na własnej skórze.

Przyczepa, w której mieszkał Husejn, też się prawie nie zmieniła, tylko w oknach były teraz szczelne zasłonki, a na dachu talerz anteny satelitarnej. Husejn otworzył drzwi i łagodnie pchnął Tatarskiego w plecy.

W środku panował półmrok. Olbrzymi telewizor był włączony, na ekranie zastygły trzy postacie pod rozłożystym drzewem. Obraz leciutko drgał — telewizor był podłączony do magnetowidu ustawionego na półeczce. Naprzeciw telewizora była ławka. Oparty o ścianę, siedział na niej zarośnięty facet w wymiętej klubowej marynarce ze złotymi guzikami. Śmierdział. Jego prawa noga była skuta z ręką przeciągniętymi pod ławką kajdankami, co sprawiało, że trwał w trudnej do opisania półleżącej pozycji, która przypomniała Tatarskiemu wow-analną pozę pasażera business class z reklamy Korean Air (tyle że w reklamie Korean Air ciało sfilmowano w ten sposób, że kajdanki były niewidoczne). Na widok Husejna facet się szarpnął. Husejn wyjął z kieszeni telefon komórkowy i pokazał go przykutemu do ławki mężczyźnie. Ten przecząco pokręcił głową i Tatarski spostrzegł, że usta ma zaklejone szerokim skoczem w kolorze cielistym, na którym ktoś czerwonym markerem narysował uśmiech.

— Łajza — zamruczał Husejn.

Wziął ze stołu pilota i nacisnął klawisz. Postacie na ekranie telewizora zaczęły się niemrawo poruszać — magnetowid działał na zwolnionych obrotach. Tatarski rozpoznał niezapomniane z racji ich poprawności politycznej kadry z Kaukaskiego jeńca — tak się chyba ten film nazywał. Rosyjski komandos w wymiętym moro wesoło i niepewnie rozglądał się na boki, dwaj ognistoocy Kaukazczycy w strojach narodowych trzymali go pod ręce, a trzeci, w takiej samej papasze, jaką miał Husejn, przykładał mu do gardła muzealną szablę. Na ekranie ukazało się kolejno kilka zbliżeń — oczy komandosa, przyciśnięte do napiętej skóry ostrze (Tatarski pomyślał, że jest to świadomy cytat z Psa andaluzyjskiego Buńuela, wstawiony z myślą o jury w Cannes), a potem ręka zabójcy ostro szarpnęła szablę ku sobie. I zaraz na ekranie ukazał się początek sceny: zabójca znów zbliżał szablę do gardła ofiary. Fragment powtarzał się w kółko. Dopiero teraz do Tatarskiego dotarło, że ogląda coś w rodzaju spotu reklamowego, który wyświetlają na stoisku jakichś targów. Nawet nie „coś w rodzaju” — to był naprawdę spot reklamowy: Husejn także złapał bakcyla technologii informacyjnych i teraz przy użyciu środków wizualnych pozycjonował siebie w świadomości klienta, pokazując, jakie usługi oferuje jego przedsiębiorstwo. Niewykluczone, że kadr ze zbliżeniem szabli na gardle był nawet zmontowany — Tatarski nie pamiętał takiej sceny z filmu. Klient najwyraźniej był dobrze obznajomiony i z tym kadrem, i z przedsiębiorstwem Husejna — zamknął oczy i opuścił głowę na piersi.

— Ej, ty, patrz, patrz — powiedział Husejn, złapał go za włosy i obrócił twarzą do ekranu. — Pieprzony wesołek. Uważaj, bo się doigrasz…

Nieszczęśnik zajęczał cicho, ponieważ jednak na jego twarzy wciąż jaśniał szeroki uśmiech, Tatarski poczuł doń nieuzasadnioną niechęć.

Husejn puścił go, poprawił papachę i zwrócił się do Tatarskiego:

— Wystarczyłoby, żeby wykonał jeden telefon, a on nie chce. I siebie męczy, i innych. Co za ludzie… A co tam u ciebie? Naćpałeś się, jak widzę?

— Nie — odparł Tatarski. — Kac.

— No to ci naleję — powiedział Husejn.

Podszedł do szafy ogniotrwałej i wyjął z niej butelkę koniaku Hen— nessy oraz dwie niezbyt czyste szklanki z grubego szkła.

— Gość w dom — powiedział, nalewając.

Tatarski stuknął się z nim i wypił.

— Co porabiasz tak w ogóle? — spytał Husejn.

— Pracuję.

— Gdzie?

Trzeba było coś powiedzieć, i to coś takiego, żeby Husejn nie mógł zażądać odstępnego za odejście z biznesu. Pieniędzy Tatarski akurat nie miał. Jego spojrzenie zatrzymało się na ekranie telewizora, gdzie kolejny raz następowała śmierć. Wykończą mnie tak samo, pomyślał, i nikt mi nawet kwiatów na grobie nie położy…

— No więc gdzie? — powtórzył pytanie Husejn.

— W biznesie kwiatowym — nieoczekiwanie dla siebie samego powiedział Tatarski. — Z Azerbejdżanami.

— Z Azerbejdżanami? — nieufnie powtórzył Husejn. — Z jakimi Azerbejdżanami?

— Z Rafikiem — w natchnieniu odrzekł Tatarski — i z Eldarem. Czarterujemy samolot, tu przywozimy kwiaty, a tam… Sam wiesz co. Oczywiście nie ja czarteruję. Robię to z doskoku.

— Tak? No to czemu nie mogłeś powiedzieć o tym jak człowiek? Czemu podrzuciłeś klucze?

— Miałem ciąg alkoholowy — odparł Tatarski.

Husejn zamyślił się.

— Sam nie wiem — odezwał się. — Kwiaty to dobry interes. Marnego słowa bym ci nie powiedział, gdybyś ze mną pogadał jak mężczyzna z mężczyzną. A tak… Muszę porozmawiać z twoim Rafikiem.

— Jest teraz w Baku — powiedział Tatarski. -1 Eldar też.

Zapiszczał pager, który miał zaczepiony na pasku.

— Kto to? — zapytał Husejn.

Tatarski spojrzał na ekranik i zobaczył numer Chanina.

— Po prostu znajomy. On nie ma nic wspólnego…

Husejn w milczeniu wyciągnął rękę i Tatarski pokornie włożył w nią swój pager. Husejn wyjął telefon, wystukał numer i znacząco popatrzył na Tatarskiego. Na drugim końcu linii podniesiono słuchawkę.

— Halo — powiedział Husejn. — Z kim mam przyjemność? Chanin? Cześć, Chanin. Z tej strony ziomkostwo kaukaskie. Mówi Husejn. Zawracam ci głowę, dlatego że siedzi tu u nas twój przyjaciel Wowa. Ma problem — jest nam winien kasę. I nie wie, skąd wziąć. Prosił, żeby zadzwonić do ciebie — może ty mu pomożesz. Ty też wozisz z nim kwiaty?

Husejn mrugnął do Tatarskiego, po czym słuchał w milczeniu przez parę chwil.

— Co? — spytał, marszcząc brwi. — Pytam cię, czy wozisz z nim kwiaty. Jak to: wozisz metaforycznie? Jaka róża Saronu? Jaki Salomon? Kto? Kogo? Dawaj swojego kumpla… Słucham…

Po wyrazie twarzy Husejna Tatarski się zorientował, że na drugim końcu linii musiano powiedzieć coś niesłychanego.

— Nic mnie nie obchodzi, kim jesteś — odezwał się Husejn po długiej pauzie. — A wysyłaj, kogo chcesz… Tak… A choćby cały pułk tego waszego OBZDON-u na czołgach. Tylko ich uprzedź na wszelki wypadek, że to nie ranny pionier z Białego Domu tu leży, przyswajasz? Co? Sam przyjedziesz? Przyjeżdżaj… Zapisz sobie adres…

Husejn wyłączył komórkę i pytająco popatrzył na Tatarskiego.

— Mówiłem przecież, że nie warto — powiedział Tatarski.

Husejn uśmiechnął się pod wąsem:

— Boisz się o mnie? Doceniam twoje dobre serce. Ale nie masz się co martwić.

Wyjął z szafy ogniotrwałej dwie „cytrynki”, rozgiął lekko wąsiki na zapalnikach i włożył po granacie do każdej kieszeni. Tatarski udał, że patrzy w inną stronę.

Pół godziny później o kilka metrów od przyczepy zatrzymał się typowo mafijny mercedes 600 z zaczernionymi szybami i Tatarski przypadł do szpary między zasłonkami. Z samochodu wysiedli dwaj ludzie — pierwszym był nastroszony Chanin, drugiego Tatarski nie znał.

Wszystkie wow-identyfikatory wskazywały na to, że jest to przedstawiciel tak zwanej klasy średniej — typowe byczysko, czerwony na gębie piechociniec z ochrony jakiegoś komisu w którymś z południowych portów. Miał na sobie czarną skórzaną marynarkę, gruby złoty łańcuch i spodnie od dresu. Sądząc jednak po samochodzie, uosabiał ten rzadki przypadek, kiedy żołnierzowi udaje się dosłużyć stopnia generała. Zamieniwszy z Chaninem kilka słów, ruszył do drzwi. Chanin pozostał na miejscu.

Drzwi się otwarły. Nieznajomy ciężkim krokiem wszedł do przyczepy i popatrzył najpierw na Husejna, potem na Tatarskiego, a wreszcie na faceta przykutego do ławki. Na jego twarzy odbiło się zdumienie. Przez sekundę stał nieruchomo, jakby nie wierząc własnym oczom, a potem zbliżył się do skutego, chwycił go za włosy i dwa razy mocno trzasnął jego twarzą o kolano. Tamten próbował się bronić wolną ręką, ale nie zdążył.

— To tutaj jesteś, łachu! — rozdarł się przybyły i twarz mu spurpuro— wiała jeszcze silniej. — A my cię przez dwa tygodnie szukamy po całym mieście. Co, chciałeś się ukryć? Zabandażował się, klient zajebany!

Tatarski z Husejnem popatrzyli po sobie.

— E, nie tak ostro — niepewnie odezwał się Husejn. — Jest klientem, ani słowa, ale to, bądź co bądź, mój klient.

— Że co? — zapytał nieznajomy, puszczając zakrwawioną głowę ofiary.

— Twój? On był pod moją ochroną, kiedyś ty jeszcze kozy w górach pasał.

— Ja w górach nie pasłem kóz, tylko kozły — spokojnie odparł Husejn.

— A skoro chcesz tu odstawiać byka, to ci kółko przez nos przeciągnę, nie żartuję.

— Coś ty powiedział? — zmarszczył się nieznajomy i rozpiął marynarkę; pod lewą połą ukazało się spore wybrzuszenie. — Jakie kółko?

— A takie — odrzekł Husejn, wyjmując z kieszeni granat.

Na widok odgiętych wąsików nieznajomy natychmiast się uspokoił.

— Ten drań jest mi winien forsę — oznajmił.

— Mnie też — powiedział Husejn, chowając granat.

— Mnie był winien pierwszemu.

— Nie. Pierwszemu jest winien mnie.

Przez minutę patrzyli na siebie w milczeniu.

— Dobra — powiedział nieznajomy. — Jutro się spotkamy i pogadamy.

— O dziesiątej wieczorem. Gdzie?

— Przyjdź prosto tutaj.

— Stoi — podsumował nieznajomy i szturchnął palcem Tatarskiego. — Młodego biorę ze sobą. To mój człowiek.

Tatarski spojrzał pytająco na Husejna. Ten uśmiechnął się serdecznie:

— Do ciebie nic już nie mam. Twój przyjaciel podłożył się za ciebie. A towarzysko wpadnij czasem. Mógłbyś kwiaty przynieść. Róże. Lubię róże.

Husejn wyszedł za próg w ślad za gośćmi, zapalił papierosa i oparł się plecami o ścianę przyczepy. Po dwóch krokach Tatarski się obejrzał.

— Zapomniałem piwa — powiedział.

— Idź, weź — odrzekł Husejn.

Tatarski wrócił do przyczepy i zabrał ze stołu ostatnią puszkę tuborga. Przykuty do ławki jęknął i uniósł wolną rękę. Tatarski spostrzegł w niej kwadracik kolorowego papieru, wziął go i szybko wsunął do kieszeni. Jeniec wydał cichy jęk o oktawę wyżej, zakręcił palcem tarczę nieistniejącego telefonu i przycisnął dłoń do serca. Tatarski kiwnął głową — wyszedł. Palący w progu papierosa Husejn chyba nic nie zauważył. Nieznajomy i Chanin siedzieli już w samochodzie; Tatarski wsunął się na przednie siedzenie i natychmiast ruszyli.

— Poznajcie się — powiedział Chanin. — Wawan Tatarski, jeden z naszych najlepszych specjalistów. A to — Chanin skinął w stronę nieznajomego, który wyprowadzał auto na drogę — Wowczyk Mały, prawie twój imiennik. Mówią też na niego Nietzscheaniec.

— Ee tam, chujowina — szybko wymamrotał Wowczyk, skręcając. — To było dawno i nieprawda.

— Jest to człowiek — ciągnął Chanin — pełniący bardzo ważną funkcję ekonomiczną. Można by rzec, kluczowe ogniwo modelu liberalnego w krajach o niskiej temperaturze średniorocznej. Znasz się co nieco na gospodarce rynkowej?

— Deczko — odparł Tatarski i złożył dwa palce, pozostawiając między nimi milimetrowy odstęp.

— No to powinieneś wiedzieć, że na absolutnie wolnym rynku, właśnie ze względu na tę jego cechę, jest duży popyt na usługi ludzi ograniczających absolutną swobodę. Wowczyk jest właśnie kimś takim. Czyli naszą ochroną…

Kiedy samochód zatrzymał się na światłach, Wowczyk podniósł na Tatarskiego malutkie, pozbawione wyrazu oczka. Nie wiadomo czemu nazywano go Mały — był mężczyzną o potężnych gabarytach i nieprzeciętnym wzroście. Jego twarz, mimo że typowo bandycka, ciastowata, o niewyraźnych rysach, nie budziła wstrętu. Przyjrzawszy się Tatarskiemu, zapytał:

— Krótko mówiąc, rosyjską ideę chwytasz?

Tatarski drgnął i wytrzeszczył oczy.

— Nie — powiedział. — Nie zastanawiałem się nad tym.

— Tym lepiej — wtrącił Chanin. — Jak to się mówi, ze świeżą głową…

— A o co tu chodzi? — spytał Tatarski, oglądając się na niego.

— Masz zamówienie na scenariusz — odparł Chanin.

— Od kogo?

Chanin wskazał na Wowczyka.

— Masz tu długopis i notes — powiedział — słuchaj uważnie, co on ci powie, i notuj. Potem na tej podstawie napiszesz.

— A czego tu słuchać — burknął Wowczyk. -1 tak wszystko jest jasne. Powiedz no, Wawan, czy jak jesteś za granicą, to czujesz się gorszy?

— Nigdy tam nie byłem — przyznał się Tatarski.

— No i bardzo dobrze. Bo jak pojedziesz — to się tak poczujesz. Masz to jak w banku, mówię ci — oni nas tam w ogóle nie uważają za ludzi, jesteśmy dla nich gównem i bydłem. To znaczy, jeżeli w jakimś tam Hiltonie wynajmiesz całe piętro, to oczywiście ustawią się w kolejce, żeby ci zrobić minetę. Ale jeśli się znajdziesz na jakimś koktajlu albo w towarzystwie, to gadają z tobą jak z małpą. „Czemu ma pan taki duży krzyż — ,czy jest pan teologiem?” Ja bym mu, kurwa, taką teologię w Moskwie pokazał…

— A dlaczego nas tak traktują? — przerwał Chanin. — Masz jakieś zdanie na ten temat?

— Mam — powiedział Wowczyk. — Wszystko dlatego, że jesteśmy na ich łasce. Oglądamy ich filmy, jeździmy ich brykami i nawet jemy ich żarcie. A sami, jak się tak zastanowić, produkujemy tylko szmal… A ten szmal to tak czy owak ichnie dolary, tak że nawet nie wiadomo, jak nam się udaje je robić. Chociaż, z drugiej strony, przecież robimy — za bezdurno nikt by kasy nie dał… Ja tam nie jestem ekonomistą, ale czuję, że to śmierdząca sprawa, że to podejrzane.

Wowczyk zamilkł i zamyślił się posępnie. Chanin chciał coś jeszcze dodać, kiedy Wowczyk nagle wybuchnął:

— Ale oni myślą, że jesteśmy kulturalnie zacofani! Jak jakieś głąby z Afryki, rozumiesz? Jak jakieś zwierzaki z forsą. Świnie albo byki. A przecież my — to Rosja! To przecież aż strach pomyśleć! Wielki kraj!

— Tak — powiedział Chanin.

— Po prostu chwilowo utraciliśmy swoje korzenie przez te wszystkie bzdety. Sam wiesz, co to za życie — pierdnąć nie ma kiedy. Ale to przecież nie znaczy, żeśmy zapomnieli, skąd nasz ród, jak te durne Murzyny…

— Po co te emocje? — odezwał się Chanin. — Wytłumacz chłopakowi, czego od niego chcesz. I prostymi słowami, bez tej całej liryki.

— Krótko mówiąc, zaraz ci wyjaśnię sytuację łopatologicznie — zmi— tygował się Wowczyk. — Nasz narodowy biznes wychodzi na arenę międzynarodową. A tam chodzą pieniądze, jakie tylko chcesz — czeczeńskie, amerykańskie, kolumbijskie, sam rozumiesz. I jeśli na nie spojrzeć po prostu jak na pieniądze, to wszystkie są jednakowe. Ale tak naprawdę za każdymi pieniędzmi stoi jakaś idea narodowa. My dawniej mieliśmy prawosławie, samodzierżawie i ludowość. Potem był ten cały komunizm. A teraz, kiedy się skończył, w ogóle nie ma żadnej idei oprócz pieniędzy. A przecież za pieniędzmi nie mogą stać po prostu pieniądze, co nie? Bo tak to ni cholery nie wiadomo, czemu jedni są na przedzie, a inni na końcu.

— O właśnie — powiedział Chanin. — Ucz się, Wawan.

— I kiedy nasze rosyjskie dolce krążą gdzieś na Karaibach — ciągnął Wowczyk — to tak naprawdę nie wiadomo, dlaczego to są akurat rosyjskie dolce. Brakuje nam narodowej toż-sa-moś-ci… — Każdą sylabę ostatniego słowa Wowczyk wymówił oddzielnie. — Kumasz? Czeczeni ją mają, a my nie. Dlatego inni traktują nas jak gówno. Tak że potrzebna jest wyraźna i jasna rosyjska idea, żeby człowiek mógł każdemu skurwielowi z jakiegoś Harvardu zwyczajnie powiedzieć: sraty-taty, dupa w kraty, tak na nas patrzeć nie wolno. Zresztą sami też powinniśmy wiedzieć, skąd nasz ród.

— Powiedz mu wreszcie, co ma robić — rzekł Chanin i mrugnął do Tatarskiego we wstecznym lusterku. — To mój najlepszy kreator. Minuta jego pracy kosztuje drożej, niż my obaj zarabiamy przez tydzień.

— Zadanie jest proste — powiedział Wowczyk. — Napisz mi rosyjską ideę na jakieś mniej więcej pięć stron. I wersję skróconą na stroniczkę. Żeby tam było wszystko wyłożone wyraźnie, bez mętnego kitu. I żebym każdemu zagranicznemu popaprańcowi-biznesmenowi czy innej piosenkarce mógł to wbić do łba. Żeby sobie nie myśleli, że myśmy tu w Rosji po prostu nakradli forsy i zaciągnęli żelazną kurtynę. Żeby te kurwy poczuły taką siłę ducha, jak w czterdziestym trzecim pod Stalingradem, jasne?

— A skąd ja ją… — zaczął Tatarski, ale Chanin mu przerwał:

— To już twoja rzecz, mój drogi. Masz jeden dzień, robota jest pilna. Potem będę cię potrzebował do innych spraw. I uprzedzam, że oprócz ciebie zamówiliśmy tę ideę u jeszcze jednego gościa. Więc się postaraj.

— Można wiedzieć, u kogo? — spytał Tatarski.

— U Saszy Bloo. Słyszałeś o nim?

Tatarski nie odpowiedział. Chanin dał znak Wowczykowi i samochód się zatrzymał. Chanin podał Tatarskiemu stówę i rzucił:

— Masz tu na taksówkę. Jedź do domu i bierz się do roboty. I więcej już dzisiaj nie pij.

Tatarski wysiadł, zaczekał, aż samochód odjedzie, i wyciągnął wizytówkę kaukaskiego jeńca. Wyglądała dziwnie — na środku narysowana była sekwoja, a resztę miejsca wypełniały gwiazdy, pasy i orły. Nad całym tym rzymskim przepychem wydrukowano ozdobnymi złotymi literami:

SPÓŁKA JAWNA ”TAMPOKO” SA NAPOJE CHŁODZĄCE I SOKI

Menedżer ds. aktywów Michaił NIEPOJMAN

— Aha — zamruczał Tatarski. — Pamiętam, pamiętam.

Schował wizytówkę do kieszeni, odwrócił się w stronę strumienia aut i podniósł rękę.

Taksówkarz był pyzatym grubasem z twarzą, na której zastygł grymas głębokiej urazy. Tatarskiemu mignęła myśl, że facet wygląda jak napełniona wodą prezerwatywa, którą wystarczy lekko szturchnąć czymś ostrym, aby chlusnęła na wszystkie strony jednorazową fontanną.

— Przepraszam — zagadnął go Tatarski nieoczekiwanie dla samego siebie — nie wie pan przypadkiem, co to jest rosyjska idea?

— Ha! — odparł kierowca, jakby tylko czekał na to pytanie. — Zaraz ci wytłumaczę. Sam przecież jestem w połowie Mordwinem. No i jak byłem w woju, to przez pierwszy rok mieliśmy takiego plutonowego, nazywał się Harlej. Zawsze mówił: „Nienawidzę Mordwy i Azjatów”. Kazał mi szczoteczką do zębów szorować kibel. Przez całe dwa miechy się nade mną znęcał, sukinsyn. A potem patrzeć — przychodzi do naszego plutonu od razu trzech braci Mordwinów; i wszyscy sztangiści, wyobrażasz sobie? Kto tutaj, pytają, nie lubi Mordwy?

Taksiarz zaśmiał się radośnie i auto zrobiło zygzak na jezdni, o mało nie wjeżdżając na przeciwny pas.

— A co ma z tym wspólnego rosyjska idea? — zapytał przestraszony Tatarski, wciskając się w oparcie fotela.

— Dużo. Ten Harlej dostał taki wpierdol, że potem dwa tygodnie leżał w lazarecie. I bardzo dobrze. A później spuszczali mu łomot jeszcze z pięć razy, dopóki nie przeszedł do rezerwy. I żeby tylko łomot…

— Proszę tu stanąć — nie wytrzymał Tatarski.

— Tutaj jest zakaz — powiedział taksiarz. — Muszę zawrócić. No i jak mówiłem, gdyby go tylko bili… Ale nie-e!…

Tatarski pogodził się z losem i podczas jazdy do domu kierowca wtajemniczył go w takie szczegóły losu kaprala szowinisty, że unicestwiły one nawet najmniejszą iskierkę współczucia — współczuciu towarzyszy bowiem zawsze krótka chwila utożsamienia, a tu było ono niemożliwe, bo wzdragał się przed nim zarówno zmysł, jak i dusza. A zresztą była to zwyczajna opowieść z wojska. Kiedy Tatarski wysiadł, kierowca powiedział mu na pożegnanie:

— A co do tej idei, to powiem ci prosto z mostu — cholera ją wie. Mnie się rozchodzi tylko o to, żeby na benzynę zarobić i na gorzałę. A czy to będzie Dudajew, czy Dupajew — nieważne, byle mnie osobiście nikt nie walił mordą o stół.

Zapewne te właśnie słowa sprawiły, że Tatarski znów sobie przypomniał skutego menedżera, który nakręcał w powietrzu numer telefonu. Wszedł do bramy i zatrzymał się. Dopiero teraz do niego dotarło, czego tak naprawdę wymaga sytuacja. Wyjął z kieszeni wizytówkę i zapisał na odwrocie:

AKCJE TAMPOKO! DZIŚ — KARTKA PAPIERU, A JUTRO — WIADRA SOKU!

No proszę, drzewo iglaste, pomyślał. Dobra. Damy człowiekowi szansę. Zadzwonię, jak Husejn go wypuści. A na razie niech zwija dolary w rurki.

Instytut Pszczelarstwa

Często się tak zdarza: wychodzi człowiek w letni poranek na ulicę, widzi ogromny, piękny, śpieszący dokądś świat, pełen niejasnych obietnic i rozpływającego się w niebie szczęścia, i nagle błyska mu w duszy przeszywające poczucie, sprasowane w ułamek sekundy, że oto leży przed nim życie i może nim pójść, nie oglądając się do tyłu, postawić na kartę samego siebie i wygrać, i pomknąć na białym statku po morzach życia, i pognać w białym mercedesie po jego drogach. I ręce same zwijają się w pięści, i zaciskają się szczęki, i człowiek daje sobie słowo, że jeszcze wyszarpie zębami kupę szmalu z tej wrogiej pustki, i, jeśli będzie trzeba, zmiecie ze swej drogi każdego, i nikt się nie ośmieli nazwać go amerykańskim słowem loser{1}. Tak działa w naszych duszach oralny wow-czynnik. Ale Tatarski, wlokąc się do metra z teczką pod pachą, był głuchy na jego władczy zew. Czuł się właśnie loserem, czyli nie tylko kompletnym idiotą, ale na dobitkę zbrodniarzem wojennym i nieudanym ogniwem w biologicznej ewolucji ludzkości.

Wczorajsza próba stworzenia rosyjskiej idei zakończyła się pierwszym w karierze Tatarskiego całkowitym fiaskiem. Początkowo zadanie wydało mu się łatwe, ale zasiadłszy przy biurku, stwierdził ze zgrozą, że nic, absolutnie nic nie przychodzi mu do głowy. Nie pomogła nawet rysownica, do której sięgnął w rozpaczy, kiedy wskazówki zegara minęły północ. Che Guevara, co prawda, się odezwał, ale w odpowiedzi na pytanie o rosyjską ideę wyprodukował jakiś dziwny kawałek:

Rosjanie!

Właściwie należałoby mówić o oralno-analnym wow-oddziaływaniu, albowiem owe wpływy zlewają się w jeden impuls, i właśnie ten kompleks emocji, ten ich konglomerat, uważany jest za społecznie wartościową projekcję człowieka. Warto zauważyć, że reklama niekiedy przedkłada podejście quasi-Jungowskie nad podejście quasi-Freudowskie: zdarza się, że za nabyciem przedmiotu materialnego stoi nie nagi akt monetarystycznej kopulacji, ale poszukiwanie właściwości magicznej, która mogłaby usunąć stymulację oralno-analną na drugi plan. Na przykład, niebiesko-zielona szczoteczka do zębów gwarantuje w jakiś sposób możliwość przełażenia bezpiecznie z wyższego balkonu na niższy, ochrania lodówkę od zagłady pod szczątkami fortepianu, który spadł z górnego piętra, a puszka marynowanych kiwi ratuje z katastrofy lotniczej — ale jest to podejście, które większość profesjonalistów uważa za przestarzałe. Amen.

Do rosyjskiej idei nawiązywała tylko złodziejska inwokacja „Rosjanie”, zawsze kojarząca się Tatarskiemu z terminem „osadzeni”, którym rasowi przestępcy rozpoczynają swoje grypsy do kicia. Ale bez względu na to podobieństwo Wowczyk Mały nie byłby chyba zadowolony z tego fragmentu. Podjęta przez Tatarskiego próba nawiązania kontaktu z jakimś bardziej kompetentnym w tej kwestii duchem spełzła na niczym. Co prawda, kiedy się zwrócił do ducha Dostojewskiego, w którym pokładał szczególne nadzieje, nastąpiły pewne efekty uboczne: rysownica zadygotała i zaczęła podskakiwać, jakby szarpało ją na wszystkie strony kilka jednakowo silnych istnień, ale krzywe bazgroły, jakie ukazały się na papierze, też się nie nadawały do pokazania zleceniodawcy, chociaż, oczywiście, można się było pocieszać myślą, że poszukiwana idea jest tak dalece transcendentna, iż jest to jedyny sposób utrwalenia jej jakoś w formie piśmiennej. A zresztą, tak czy owak, Tatarski zadania nie wykonał.

Kartki z tekstem o szczoteczce do zębów i kiwi, którą niósł w teczce, nie mógł pokazać Chaninowi w żadnym wypadku, a pokazać coś musiał, i jego umysł zaprzątnięty był samobiczowaniem. Tatarski przekręcał wszystkie reklamy, mające w nazwie słowo „laser”, i z lubością przymierzał je do siebie; Loser-Jet i Loser-Max mocno chłostały duszę i pozwalały na sekundę zapomnieć o nadciągającej hańbie.

Chociaż w pobliżu metra Tatarski trochę się wybił z tego rytmu. Działo się tam coś-dziwnego. Teren otaczało ze dwudziestu gliniarzy z automatami, którzy porozumiewali się przez walkie-talkie, robiąc bohaterskie i tajemnicze miny. W środku tego korowodu niewielki dźwig ładował na platformę ciągnika spalone szczątki limuzyny. Dokoła szkieletu auta chodziło kilku ludzi w cywilu, którzy uważnie oglądali asfalt, coś z niego podnosili i wkładali do foliowych torebek, przypominających torby na śmieci. Wszystko to Tatarski zobaczył z wyżej położonego miejsca, a kiedy zszedł do stacji, całą scenę zasłonił mu tłum, przez który nie sposób się było przecisnąć. Tatarski chwilę bezskutecznie napierał na spocone plecy współobywateli, po czym westchnął i poszedł dalej.

Chanin był nie w humorze. Z głową wspartą na dłoni kręcił koniuszkiem papierosa w popielniczce jakieś kabalistyczne znaki. Tatarski usiadł naprzeciw na brzeżku krzesła i przyciskając do piersi teczkę, odezwał się zająkliwie:

— Oczywiście napisałem. Jak umiałem. Ale chyba dałem plamę i Wowczykowi tego nie można pokazać. Rzecz w tym, że to taki temat… Okazało się to bardzo trudne… Może mógłbym wymyślić hasło albo uzupełnić brand essence rosyjskiej idei lub jakoś rozwinąć to, co napisze Sasza Bloo, do koncepcji jednak jeszcze nie dorosłem. Nie mówię tego ze skromności, ale obiektywnie. I w ogóle…

— Zapomnij o tym — przerwał mu Chanin.

— A co się stało?

— Wowczyka rozwalili.

— Jak? — Tatarski rzucił się w tył na oparcie krzesła.

— Bardzo zwyczajnie — powiedział Chanin. — Wczoraj miał spotkanie z Czeczenami. Nawiasem mówiąc, akurat koło twojego domu. Podjechał na dwóch brykach, z ochroną, wszystko zgodnie z zasadami. Myślał, że spotkanie będzie jak u ludzi. A ci dranie w nocy wykopali okop w pagórku naprzeciw. I jak Wowczyk podjechał, rąbnęli z dwóch miotaczy ognia. A to jest rzecz straszna. Daje temperaturę wybuchu dwa tysiące stopni. Samochód Wowczyka był opancerzony, ale ten pancerz miał chronić przed normalnymi ludźmi, a nie przed zwyrodnialcami… — Chanin machnął ręką. — Wowczyk trup na miejscu — dodał cicho. — A resztę chłopaków, którzy ocaleli po wybuchu i powyskakiwali z wozów, dobito z automatów. Nie rozumiem, jak można robić biznes z takimi ludźmi. I czy to w ogóle są ludzie. Ta-ak… „I spoczął w mogile, zdradą go zabili…”.

Zamiast żalu, jaki wypadało poczuć w takiej chwili, Tatarski, o wstydzie, doznał ulgi graniczącej z euforią.

— Tak — powiedział — teraz rozumiem. Widziałem dzisiaj jeden z tych samochodów. Zeszłym razem Wowczyk przyjechał innym wozem, więc nawet mi do głowy nie przyszło, że stało się coś złego. Pomyślałem: cóż,

znowu kogoś załatwili — przecież codziennie się to zdarza… A teraz widzę — wszystko się zgadza. A co to dla nas oznacza w praktyce?

— Urlop — odparł Chanin. — Na czas nieokreślony. Musimy sobie odpowiedzieć na bardzo trudne pytanie. Hamletowskie. Miałem od rana już dwa telefony.

— Z milicji? — zapytał Tatarski.

— Tak. A potem z ziomkostwa kaukaskiego. Przewąchali, dranie, że jesteśmy do wzięcia. Jak rekiny. Po zapachu krwi. Więc pytanie jest bardzo konkretne. Czarnuchy dają ochronę bankowo, a menty po prostu wyłudzają szmal. Żeby pojechali na spotkanie, trzeba im buty lizać. Ale rozwalić mogą i jedni, i drudzy. A zwłaszcza gliny. Naciskali mnie dzisiaj jak diabli… Wiemy, mówią, że masz brylanty. A jakież ja mam brylanty? Sam powiedz jakie?

— Nie wiem — odpowiedział Tatarski, przypominając sobie zdjęcie brylantowej kolii z obietnicą wieczności, które widział u Chanina w ubikacji.

— Dobra, nie zaprzątaj sobie tym głowy. Żyj, kochaj, pracuj… A właśnie, masz gościa w drugim pokoju.

— Kogo? — Tatarski drgnął.

— Jakiś twój znajomy. Mówił, że ma do ciebie sprawę.

Morkowin wyglądał tak samo jak w czasie ostatniego spotkania, tylko w jego przedziałku przybyło siwych włosów, a oczy stały się smutniejsze i mądrzejsze. Miał na sobie surowy ciemny garnitur, krawat w paski i taką samą chusteczkę w kieszonce. Na widok Tatarskiego wstał z krzesła, uśmiechnął się szeroko i rozwarł ramiona.

— Uch! — powiedział, klepiąc kolegę po plecach. — Ależ masz mordę, Wawan. Od dawna pijesz?

— Właśnie wychodzę z kryzysu — z poczuciem winy odparł Tatarski.

— Dostałem tu takie zlecenie, że inaczej się nie dało.

— To o tym opowiadałeś mi przez telefon?

— Kiedy?

— Nie pamiętasz czy co? Tak myślałem. Wyraźnie nie byłeś sobą. Mówiłeś, że piszesz koncepcję dla Boga i z tego powodu prześladuje cię starożytny smok. I jeszcze prosiłeś, żeby ci znaleźć inną robotę; mówiłeś, że dość masz świeckiego…

— Wystarczy — rzekł Tatarski, podnosząc rękę. — Nie dobijaj mnie. I tak siedzę w gównie po uszy.

— Czyli naprawdę szukasz roboty?

— Jeszcze jak. Za jedną nogę ciągną nas gliny, a za drugą Czeczeni. Wszystkich wypychają na urlop.

— No to chodźmy. A właśnie, mam w samochodzie piwo.

Morkowin przyjechał malutkim niebieskim bmw, wyglądającym jak torpeda na kołach. Dziwnie się w nim siedziało — w pozycji półleżącej, z kolanami na wysokości piersi — a podłoga była tak nisko nad asfaltem, że mięśnie brzucha napinały się mimo woli za każdym razem, kiedy wóz podskakiwał na kolejnym wyboju.

— Nie boisz się jeździć czymś takim? — zapytał Tatarski. — A jakby tak ktoś zostawił łom w studzience? Albo z asfaltu może sterczeć żelazny pręt…

Morkowin uśmiechnął się.

— Wiem, co masz na myśli — powiedział. — Ale do tego uczucia od dawna przywykłem w pracy.

Wóz przyhamował na skrzyżowaniu. Z prawej strony zatrzymał się czerwony dżip z sześcioma potężnymi reflektorami na dachu. Tatarski zerknął na kierowcę — był to mężczyzna o niskim czole i potężnych wałach nadoczodołowych, na całym ciele porośnięty gęstą czarną sierścią. Jedną ręką gładził kierownicę, w drugiej trzymał plastikową butelkę pepsi. Tatarski uświadomił sobie nagle, że samochód Morko— wina jest o wiele lepszej klasy, i odczuł wyjątkowo rzadkie w swym życiu działanie wow-czynnika analnego. Trzeba przyznać, że było to wspaniałe uczucie. Wysunąwszy łokieć przez okno, pociągnął łyk piwa i popatrzył na kierowcę dżipa mniej więcej tak, jak marynarze z rufy lotniskowca spoglądają na Pigmeja, który podpłynął na tratwie, oferując na sprzedaż zgniłe banany. Kierowca pochwycił wzrok Tatarskiego i przez jakiś czas patrzyli sobie w oczy. Tatarski poczuł, że mężczyzna w dżipie odbiera tę przydługą wymianę spojrzeń jako zaproszenie do walki — kiedy auto Morkowina wreszcie ruszyło, na płytkim dnie oczu mężczyzny kipiała wściekłość. Tatarski zorientował się, że gdzieś już widział tę twarz. Pewnie aktor filmowy, pomyślał.

Morkowin wjechał na wolny pas i dodał gazu.

— Rozumiem, dlaczego jeździsz takim wozem — w zamyśleniu odezwał się Tatarski, zerkając na czerwone światełka deski rozdzielczej.

— No, dlaczego?

— Jakby to powiedzieć… Dla zrównoważenia doznań.

Morkowin uniósł brwi.

— Cóż. Można to i tak nazwać.

Tatarski wyrzucił pustą puszkę przez okno.

— Słuchaj — zapytał — a dokąd my jedziemy?

— Do naszej firmy.

— Co to za firma?

— Zobaczysz. Nie chcę psuć wrażenia.

Po kilku minutach samochód stanął przed bramą w wysokim żelaznym ogrodzeniu. Wyglądało bardzo solidnie — pręty przypominały gigantyczne kopie z pozłacanymi grotami. Morkowin pokazał milicjantowi w budce jakąś karteczkę i brama powoli się otwarła. Ukazał się olbrzymi stalinowski budynek z końca lat czterdziestych, przypominający coś pośredniego między schodkową meksykańską piramidą a niewysokim drapaczem chmur, wzniesionym z uwzględnieniem niskiego radzieckiego nieba. Górną część fasady pokrywała ozdobna sztukateria — pochylone sztandary, miecze, gwiazdy i jakieś wyszczerbione lance; nasuwało to skojarzenie z dawnymi wojnami i zapomnianym zapachem prochu i chwały. Przymrużywszy oczy, Tatarski odczytał stiukowy napis pod samym gzymsem: „Wieczna chwała bohaterom”.

Wieczna chwała to ciut za dużo — pomyślał ponuro. — Wystarczyłaby sama emerytura.

Tatarski wielokrotnie przechodził obok tego budynku; dawno, dawno temu ktoś mu mówił, że jest to tajny instytut naukowo-badawczy, w którym opracowuje się nowe rodzaje broni. Możliwe, że była to prawda, bo przy bramie wisiała, niby pozdrowienie z dawnych lat, tablica z godłem ZSRR i napisem: „Instytut Pszczelarstwa”. Tatarski zdążył dostrzec poniżej niepozorną metalową wywieszkę, głoszącą: „Komitet Międzybankowy ds. Technologii Informacyjnych”.

Parking był ciasno zastawiony autami; Morkowin wcisnął się z trudem między olbrzymiego białego lincolna i srebrzystą sportową mazdę.

— Chcę cię przedstawić mojemu szefowi — powiedział, zamykając samochód. — Zachowuj się naturalnie. Ale nie gadaj nic bez potrzeby.

— Co to znaczy „bez potrzeby”? Z czyjego punktu widzenia?

Morkowin popatrzył nań z ukosa:

— Na przykład ta właśnie wypowiedź. Jest zupełnie niepotrzebna.

Przecięli dziedziniec, weszli do bocznego skrzydła i znaleźli się w szarej marmurowej sali o nienaturalnie wysokim stropie, w której siedziało kilku ochroniarzy w czarnych uniformach. Wyglądali o wiele groźniej niż zwyczajni gliniarze, i to wcale nie z powodu czeskich skorpionów, które mieli zawieszone na ramieniu. Zresztą o żadnym porównaniu z glinami nie mogło być nawet mowy — ich szaroniebieskie mundury, niegdyś emitujące totalitarny ucisk wszystkimi guzikami i pagonami, od dawna już budziły w Tatarskim pogardliwe zdziwienie; umundurowanie to nie reprezentowało już niczego tak dalece, że niepojęte było, z jakiej racji ci ludzie wciąż zatrzymują samochody na szosach i żądają pieniędzy. Czarne uniformy ochrony natomiast były jak cios między oczy: projektant (Morkowin powiedział, że to Judaszkin) połączył w nich genialnie estetykę Sonderkommando SS, motywy antyutopijnych filmów o totalitarnym społeczeństwie przyszłości i nostalgiczne tematy mody gejowskiej czasów Freddiego Mercury’ego. Wywatowane ramiona, głębokie wycięcie na piersi i rabelaisowski kołnierz wymieszały się w taki koktajl, że człowiek nie miał ochoty wchodzić w drogę ubranym w te uniformy facetom. Message był oczywisty nawet dla idioty.

W windzie Morkowin wyjął mały kluczyk, wsunął go w otwór na panelu i nacisnął najwyższy guzik.

— I jeszcze jedno — powiedział, odwracając się do lustra i poprawiając włosy. — Nie bój się wyjść na głupka. A nawet wręcz przeciwnie: uważaj, żeby nie wyjść na zbyt bystrego.

— Dlaczego?

— Bo wtedy natychmiast nasunie się pytanie: skoro jesteś taki bystry, to czemu wynajmujesz się do roboty, zamiast sam wynajmować innych?

— Logiczne — powiedział Tatarski.

— A za to więcej cynizmu.

— To łatwe.

Drzwi windy się rozsunęły i ukazał się korytarz wyłożony szarym chodnikiem w żółte gwiazdy. Tatarski przypomniał sobie, że tak wygląda nawierzchnia jakiegoś bulwaru w Los Angeles. Korytarz kończył się czarnymi drzwiami bez tabliczki, nad którymi umieszczono małą kamerę telewizyjną. Morkowin doszedł do połowy korytarza, wyjął z kieszeni telefon i wystukał jakiś numer. Kilka minut upłynęło w ciszy. Morkowin cierpliwie czekał. Wreszcie na drugim końcu linii ktoś się odezwał.

— Cześć — powiedział Morkowin. — To ja. Tak, przyprowadziłem. To on.

Morkowin odwrócił się i przywołał Tatarskiego, który stał onieśmielony przy drzwiach windy. Tatarski podszedł i po psiemu podniósł oczy na obiektyw kamery. Rozmówca Morkowina powiedział chyba coś zabawnego, bo Morkowin zachichotał i poklepał Tatarskiego po ramieniu.

— Spoko — powiedział. — Będzie dobrze.

Szczęknął zamek i Morkowin popchnął Tatarskiego do przodu. Drzwi natychmiast się za nimi zamknęły. Znaleźli się w sekretariacie, w którym na ścianie wisiało zabytkowe brązowe lustro z rączką, a nad nim niezwykłej urody złota wenecka maska karnawałowa. To już gdzieś było, pomyślał Tatarski. Maska i zwierciadło. A może nie? Cały dzień dzisiaj jakieś halucynacje… Pod maską stało biurko, a przy nim siedziała sekretarka o zimnej, ptasiej urodzie.

— Witaj, Ałła — powiedział Morkowin.

Sekretarka pomachała ręką i nacisnęła guzik na biurku. Rozległ się cichy brzęczyk i wysokie dźwiękoszczelne drzwi na drugim końcu sekretariatu stanęły otworem.

W pierwszej chwili Tatarski odniósł wrażenie, że obszerny gabinet o zasłoniętych kotarami oknach jest pusty. W każdym razie za olbrzymim biurkiem z lśniącymi metalowymi kolumienkami nie było nikogo. Nad biurkiem — tam gdzie w czasach radzieckich powinien się znajdować portret wodza — wisiał obraz w ciężkiej okrągłej ramie. Umieszczony na środku białego pola barwny kwadracik trudno było dokładnie dostrzec od drzwi, ale Tatarski rozpoznał go po kolorach — taki sam miał na swojej bejsbolówce. Była to standardowa metka z amerykańską flagą i napisem Made in USA. One size fits all. Na drugiej ścianie umieszczono surową instalację — był to ciąg piętnastu puszek konserwowych z portretem Andy’ego Warhola w kartuszu charakterystycznym dla tuszonki wieprzowej.

Tatarski popatrzył w dół. Podłogę pokrywał oryginalny perski dywan w niezwykłej urody deseń, przypominający oglądane kiedyś w dzieciństwie ornamenty ze starego wydania Baśni z tysiąca i jednej nocy. Podążając za liniami deseniu, wzrok Tatarskiego pobiegł wymyślną spiralą ku środkowi dywanu i natknął się na właściciela gabinetu.

Był to młody jeszcze człowiek, krzepki grubasek z zaczesanymi do tyłu resztkami rudawych włosów i dość sympatyczną twarzą, leżący na dywanie w niezwykle swobodnej pozie. Trudno go było dostrzec z powodu ubrania, które kolorystycznie prawie się zlewało z kobiercem. Miał na sobie marynarkę typu „orgazm plebejusza” — nie tandetny uniform i nawet nie piżamę, ale coś niesamowicie karnawałowego, strój, który przywdziewają tylko szczególnie wyrachowani biznesmeni, kiedy chcą wywołać u partnera wrażenie, że interesy idą im tak doskonale, iż nie muszą się już troszczyć o biznes i najbardziej ekscentryczne zachowanie nie jest w stanie przynieść im żadnego uszczerbku. Jaskrawy krawat retro z małpą siedzącą w nieprzyzwoitej pozie na palmie wysunął mu się z marynarki i różowym językiem rozpostarł na dywanie.

Tatarskiego zaskoczył jednak nie tyle strój młodego człowieka, ile fakt, że jego twarz była mu znana, i to bardzo dobrze, chociaż nigdy w życiu się z nim nie zetknął. Oglądał tę twarz w setkach drobnych telewizyjnych filmików i klipów reklamowych, zawsze w rolach drugoplanowych, ale kim jest ten człowiek, nie miał pojęcia. Ostatnio widział go poprzedniego wieczoru, kiedy rozmyślając o rosyjskiej idei, z roztargnieniem popatrywał w telewizor. Właściciel gabinetu ukazał się w reklamie jakichś tabletek — ubrany był w biały fartuch i czapeczkę z czerwonym krzyżem, a na pyzatej twarzy miał doklejoną jasną bródkę i wąsy, co upodabniało go do poczciwego młodego Trockiego. Siedząc w kuchni w otoczeniu ogarniętej niezrozumiałą euforią rodziny, mówił pouczającym tonem:

— W morzu reklamy bardzo łatwo się zatracić. A w dodatku często jest ona nieuczciwa. Jeżeli popełnicie pomyłkę, wybierając rondel czy proszek do prania, to jeszcze nic strasznego, ale w wypadku lekarstw stawiacie na kartę własne zdrowie. Zastanówcie się państwo, komu zaufać — bezdusznej reklamie czy swojemu lekarzowi rodzinnemu? Oczywiście! Odpowiedź jest jedna! Tylko lekarzowi rodzinnemu, który radzi zażywać tabletki Sunrise!

Jasne, pomyślał Tatarski. A więc to jest nasz lekarz rodzinny.

Tymczasem lekarz rodzinny uniósł dłoń w powitalnym geście i Tatarski spostrzegł, że trzyma on w palcach krótką plastikową słomkę.

— Połóżcie się — przemówił głuchym głosem.

— Już od dawna leżymy — odpowiedział Morkowin.

Najwyraźniej była to jego stała odzywka, gdyż gospodarz wyrozumiale skinął głową.

Morkowin wziął ze stołu dwie słomki, wręczył jedną Tatarskiemu i położył się na dywanie. Tatarski poszedł w jego ślady i pytająco popatrzył na gospodarza. Ten uśmiechnął się życzliwie w odpowiedzi. Tatarski spostrzegł na jego nadgarstku zegarek z bransoletą z niezwykłego kształtu ogniw różnej wielkości. Śrubkę do nakręcania zdobiły malutkie brylanciki; cyferblat również otaczały trzy spiralne brylantowe pierścienie. Tatarski przypomniał sobie artykuł redakcyjny o drogich zegarkach, zamieszczony w jakimś reakcyjno-malkontenckim czasopiśmie, i z szacunkiem przełknął ślinę. Gospodarz pochwycił jego spojrzenie i popatrzył na swój czasomierz.

— Niezły, co? — zapytał.

— Mowa — odrzekł Tatarski. — Jeśli się nie mylę, marki Piaget Posses— sion? Kosztuje chyba siedemdziesiąt tysięcy.

— Peże pozeszyn? — gospodarz spojrzał na tarczę zegarka. — A tak, rzeczywiście. Nie wiem, ile kosztuje.

— Prawdę mówiąc — wtrącił Morkowin — nic tak nie zdradza przynależności człowieka do niższych klas społeczeństwa, jak umiejętność rozpoznawania drogich zegarków i samochodów.

Tatarski poczerwieniał i spuścił oczy.

Fragment dywanu przed jego twarzą zdobił deseń przedstawiający różnobarwne fantastyczne kwiaty o długich płatkach. Tatarski spostrzegł, że włoski dywanu są gęsto, jak szronem, pokryte drobniutkimi białymi kuleczkami, przypominającymi kwiatowy pyłek. Zerknął na Morkowina. Ten wsunął sobie słomkę do dziurki nosa, zatkał drugą palcem i przeciągnął końcem rurki po płatku niezwykłego fioletowego rumianku. Tatarski wreszcie zrozumiał, o co chodzi.

Przez kilka minut ciszę w gabinecie zakłócało tylko skupione posa— pywanie. W końcu gospodarz podparł się na łokciu.

— No jak? — zapytał, patrząc na Tatarskiego.

Tatarski oderwał się od bladopurpurowej róży, którą zapamiętale obrabiał. Jego uraza całkiem się już rozwiała.

— Ekstra — odpowiedział. — Po prostu ekstra!

Mówił bez zahamowań i z przyjemnością; jeżeli nawet czuł pewne skrępowanie po wejściu do tego ogromnego gabinetu, to teraz znikło ono bez śladu. Kokaina była prawdziwa i prawie bez domieszek — co najwyżej czuło się słaby posmak analginy.

— Jednego tylko nie rozumiem — ciągnął — dlaczego taka technologia? Oczywiście, bardzo to oryginalne, ale jakieś dziwne!

Morkowin i gospodarz wymienili spojrzenia.

— Widziałeś szyld przy wejściu? — zapytał gospodarz. — „Instytut Pszczelarstwa”?

— Widziałem — odrzekł Tatarski.

— No właśnie. A my tu pracujemy jak te pszczółki.

Wszyscy trzej wybuchnęli śmiechem i śmiali się bardzo długo, nawet wtedy, kiedy już zapomnieli, z czego się śmieją. Ach, pomyślał rozrzewniony Tatarski, są jeszcze na tym świecie wspaniali ludzie!

Wreszcie śmiech umilkł. Właściciel gabinetu rozejrzał się dokoła, jakby zastanawiając się, po co tu jest, i najwidoczniej sobie przypomniał.

— No — przemówił — do rzeczy. Marchewka, zaczekaj u Ałły. Chcę z człowiekiem pogadać.

Morkowin pośpiesznie obwąchał parę rajskich bławatków, wstał i wyszedł. Gospodarz podniósł się, przeciągnął, podszedł do biurka i zasiadł w fotelu.

— Siadaj — zaprosił.

Tatarski zajął fotel naprzeciw biurka. Fotel był bardzo miękki i tak niski, że zapadł się weń jak w zaspę. Podniósł oczy i zmartwiał. Biurko nawisało nad nim niczym czołg nad okopem i owo podobieństwo wyraźnie nie było przypadkowe. Dwie kolumny, ozdobione niklowanymi gofrowanymi płytami, wyglądały kropka w kropkę jak szerokie ogniwa gąsienic, a obraz w okrągłej ramie, który znalazł się teraz nad głową gospodarza, przypominał pokrywę luku, z którego ten się wychylił — złudzenie było tym silniejsze, że nad biurkiem dawała się dostrzec tylko jego głowa i ramiona.

Przez kilka sekund gospodarz napawał się wywołanym wrażeniem, po czym wstał, przechylił się nad swoim czołgiem i wyciągnął do Tatarskiego rękę:

— Leonid Azadowski.

— Władimir Tatarski — przedstawił się Tatarski, unosząc się i ściskając pulchną, miękką dłoń.

— Nie jesteś Władimir, tylko Wawilen — powiedział Azadowski. — Wiem o tym. Ale i ja nie jestem Leonid. Mój stary też był złamasem. Wiesz, jakie imię mi nadał? Legion. Pewnie nawet nie wiedział, co to słowo znaczy. Z początku też miałem kompleks. Ale potem stwierdziłem, że pisze się o mnie w Biblii, i przeszło mi. A więc, tak… — Azadowski zaszeleścił rozrzuconymi po biurku papierami. — Co my tu mamy… Aha.

Przejrzałem twoje prace. Spodobały mi się. Dobry jesteś. Takich ludzi potrzebujemy. Tylko w paru miejscach… nie do końca ci wierzę. O, tu na przykład piszesz: „nieświadomość zbiorowa”. Wiesz chociaż, co to takiego?

Tatarski poruszył w powietrzu palcami, dobierając słowa.

— Na poziomie nieświadomości zbiorowej — tak — odparł.

— A nie boisz się, że ktoś wie dokładnie?

Tatarski pociągnął nosem.

— Panie Azadowski — powiedział — tego się nie boję. A nie boję się dlatego, że wszyscy, którzy wiedzą dokładnie, co to jest „nieświadomość zbiorowa”, już dawno handlują papierosami koło metra. Mam na myśli: w tej czy innej formie. Sam handlowałem papierosami koło metra. A do biznesu reklamowego przeszedłem, bo miałem tego dość.

Azadowski milczał przez kilka sekund, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. Potem zapytał z uśmiechem:

— Czy ty w ogóle w coś wierzysz?

— Nie — odparł Tatarski.

— No dobrze — rzekł Azadowski i znowu zajrzał w papiery, tym razem do jakiejś rozrysowanej na rubryki ankiety. — Tak… Poglądy polityczne — co my tu mamy? Napisano upper left2b. Nie rozumiem. Co to za czasy, kurwa — niedługo w dokumentach wszystko będzie po angielsku. Jakbyś się określił z uwagi na swoje poglądy polityczne?

— Rynkowiec — powiedział Tatarski — dość radykalny.

— A konkretniej?

— Konkretniej… Cóż, powiedzmy, że lubię, jak życie ma duże cycki. Ale wcale mnie nie rajcuje tak zwany kantowski cycek sam w sobie, choćby nie wiadomo ile mleka w nim chlupotało. Tym się różnię od bezinteresownych idealistów w rodzaju Gajdara…

Zadzwonił telefon i Azadowski gestem uciszył Tatarskiego. Podniósł słuchawkę, słuchał przez kilka minut i na jego twarz z wolna wypłynął grymas obrzydzenia.

— Szukajcie dalej — burknął, cisnął słuchawkę na widełki i odwrócił się do Tatarskiego: — To co tam mówiłeś o Gajdarze? Tylko krótko, bo zaraz znów zadzwonią.

Tu: ultralewicowe.

— Krótko — rzekł Tatarski — to uważam, że żaden kantowski cycek sam w sobie, ze wszystkimi jego imperatywami kategorycznymi, nie ma szans. Na rynku cycków budzi we mnie tkliwość tylko feuerbachowski cycek dla nas. Tak postrzegam sytuację.

— Ja też tak myślę — zupełnie poważnie powiedział Azadowski. — Może nawet być nieduży, ale feuerbachowski…

Znowu zadzwonił telefon. Azadowski podniósł słuchawkę, posłuchał chwilę i rozpromienił się w szerokim uśmiechu.

— No, to właśnie chciałem usłyszeć! Przeprowadziliście próbę? To się chwali.

Najwyraźniej wiadomość była bardzo dobra — Azadowski wstał, zatarł ręce, podszedł sprężyście do wbudowanej w ścianę szafy, wyjął z niej dużą klatkę, na której dnie coś zaczęło się gwałtownie szamotać, i przeniósł ją na biurko. Klatka była stara, ze śladami rdzy, i przypominała szkielet abażuru.

— Co to jest? — zapytał Tatarski.

— Rostropowicz — odparł Azadowski.

Otworzył drzwiczki i z klatki wylazł na biurko malutki biały chomik. Popatrzywszy na Tatarskiego małymi czerwonymi ślepkami, zakrył pyszczek łapkami i potarł nos. Azadowski westchnął słodko, wyjął z szuflady coś w rodzaju torby z narzędziami, otworzył ją i wyłożył na biurko tubkę japońskiego kleju, pęsetę i malutki słoiczek.

— Potrzymaj go — polecił. — Nie bój się, nie ugryzie.

— Jak mam go trzymać? — spytał, wstając z fotela Tatarski.

— Weź za łapki i rozłóż je na boki. Jak u Jezuska. Aha, właśnie tak.

Tatarski spostrzegł na piersi chomika kilka metalowych krążków,

przypominających kółka zębate w zegarku. Przyjrzawszy się uważniej, zorientował się, że są to miniaturowe kopie orderów, wykonane z niezwykłym kunsztem — chyba migotały w nich maleńkie kamienie, co tym bardziej kojarzyło się z mechanizmem zegarka. Żadnego orderu nie rozpoznał — wyraźnie pochodziły z innej epoki i przypominały gwiazdy na generalskim mundurze z czasów Katarzyny II.

— Kto mu to dał? — zapytał Tatarski.

— A kto mógłby mu dać, jeśli nie ja — niemal zaśpiewał Azadowski, wyjmując pęsetą ze słoiczka krótką wstążeczkę z niebieskiej mory.

— Trzymaj go mocniej.

Wycisnął na papier kroplę kleju, zręcznie przeciągnął po niej wstążeczką i przyłożył ją do brzuszka chomika.

— Oj — odezwał się Tatarski — on chyba…

— …zesrał się — dokończył Azadowski, zanurzając w kleju trzymaną pęsetą brylantową iskierkę. — To z radości. Op…

Rzucił pęsetę na biurko, nachylił się do chomika i parę razy mocno podmuchał mu na pierś.

— Wysycha momentalnie — oznajmił. — Możesz go puścić.

Chomik zaczął się nerwowo miotać po biurku — podbiegał na jego skraj, opuszczał pyszczek, jakby usiłując dojrzeć daleką podłogę, potrząsał łebkiem i pędził na drugą stronę, gdzie powtarzało się to samo.

— Za co ten order? — zapytał Tatarski.

— Bo mam dobry humor. A co, jesteś zazdrosny?

Azadowski złapał chomika, wrzucił go z powrotem do klatki, zamknął ją i schował do szafy.

— Dlaczego on się tak dziwnie nazywa?

— Wiesz co, Wawilen — powiedział Azadowski, sadowiąc się przy biurku — tylko krowa tyle miele jęzorem.

Tatarski przypomniał sobie radę, żeby za dużo nie gadać i nie pytać. Azadowski schował orderowe przyrządy do szuflady, zmiął pobrudzoną klejem kartkę i cisnął ją do kosza.

— A więc bierzemy cię na trzymiesięczny okres próbny — powiedział. — Mamy teraz własny dział reklamy, ale nie tyle sami opracowujemy, ile koordynujemy pracę kilku dużych agencji. Czyli sami nie gramy, ale trzymamy bank. Więc na razie będziesz siedział w dziale recenzji wewnętrznych, na drugim piętrze, drugie skrzydło. Przyjrzymy ci się, pomyślimy, a później, jeśli się nadasz, przeniesiemy na bardziej odpowiedzialne stanowisko. Widziałeś, ile tu jest pięter?

— Widziałem — odrzekł Tatarski.

— No właśnie. Przestrzeń rozwojowa nieograniczona. Masz jakieś pytania?

Tatarski postanowił zadać pytanie, które nie dawało mu spokoju od początku spotkania.

— Przepraszam, panie Azadowski, wczoraj widziałem klip o jakichś pigułkach; czy to nie pan grał tam lekarza?

— No, ja — sucho odparł Azadowski. — A co, nie wolno?

Odwrócił wzrok od Tatarskiego, wziął słuchawkę i otworzył notes. Tatarski zrozumiał, że audiencja dobiegła końca. Niezdecydowanie przestąpiwszy z nogi na nogę, popatrzył na dywan.

— A czy mógłbym…

Azadowski zrozumiał go w pół słowa. Uśmiechnął się, wyjął z wazonika słomkę i rzucił ją na biurko.

— Nie ma sprawy — powiedział i zaczął wystukiwać numer.

Загрузка...