W windzie, która unosiła Tatarskiego do nowego miejsca pracy, znajdowało się jedno jedyne graffiti, ale takie, że od razu miało się pewność: gdzieś obok bije samo serce reklamowego biznesu. Graffiti było wariacją na temat klasycznej już reklamy whisky Jim Beam, w której prymitywny hamburger ewoluował, stając się skomplikowanym, wielowarstwowym sandwiczem, sandwicz — jeszcze wymyślniejszą bagietką, a ta — ponownie prościutkim hamburgerem, co wyraźnie mówiło: wszystko wraca do punktu wyjścia. Gigantyczne, trójwymiarowe litery, rzucające długi narysowany cień, tworzyły na ścianie windy napis:
CHUJ
Poniżej małymi literami powtórzono hasło Jima Beama:
YOU ALWAYS GET BACK TO THE BASICS
Fakt, że cały ów ewolucyjny szereg opuszczono, pozostawiając go w domyśle, wprawił Tatarskiego w zachwyt — wyczuwał za ową lakonicznością duszę prawdziwego mistrza. Poza tym, mimo ryzykownej dwuznaczności tematu, w tekście nie było nawet cienia freudyzmu.
Nieznanym mistrzem był zapewne jeden z jego dwóch kolegów kreatorów, zatrudnionych u Chanina. Nazywali się Sierioża i Maluta i stanowili swoje całkowite przeciwieństwa. Sierioża, niewysoki, chudy blondyn w złotych okularach, ze wszystkich sił starał się upodobnić do zachodniego copywritera, a ponieważ nie wiedział, co sobą przedstawia zachodni copywriter, i opierał się tylko na własnych dziwnych wyobrażeniach w tej kwestii, sprawiał wrażenie, jakby należał do jakiegoś wzruszająco ruskiego i prawie wymarłego gatunku.
Maluta, zdrowy osiłek w wytartym dżinsowym ubraniu, był dla Tatarskiego towarzyszem niedoli — on także ucierpiał z powodu romantycznych ciągot rodziców do zaskakujących i rzadkich imion. Nie zbliżyło ich to jednak. Kiedy Maluta zagadnął Tatarskiego o swój ulubiony temat, geopolitykę, Tatarski powiedział, że, jego zdaniem, główną jej kwestią jest nierozwiązywalny konflikt prawej półkuli z lewą, na który pewni ludzie cierpią od urodzenia. Od tego czasu Maluta traktował go z niechęcią.
Maluta zresztą okazał się w ogóle człowiekiem budzącym lęk. Był zażartym antysemitą, nie dlatego jednak, że miał jakieś powody, by nie lubić Żydów, ale dlatego, że za wszelką cenę starał się utrzymać wizerunek patrioty, słusznie zakładając, że człowiek noszący imię Maluta nie ma innego wyjścia. A wszystkie analityczne tabloidy, w których Maluta znajdował opis świata, utrzymywały zgodnie, że antysemityzm stanowi nieodłączną cechę patriotycznego image’u. W rezultacie długotrwałych zabiegów, mających na celu ukształtowanie wizerunku, Maluta zaczął do złudzenia przypominać członka libańskiej mafii z głupiego, niskobudżetowego gangsterskiego filmu, co sprawiło, że Tatarski jął się poważnie zastanawiać, czy te niskobudżetowe filmiki naprawdę są tak głupie, skoro udaje im się transformować rzeczywistość na własne podobieństwo.
Przedstawiając się sobie, Tatarski i dwaj pracownicy Chanina wymienili się teczkami zawierającymi ich prace; było w tym coś z wzajemnego pozycjonowania się psów, obwąchujących się nawzajem przy pierwszym spotkaniu. Kartkując prace z teczki Maluty, Tatarski parę razy aż się wzdrygnął. Przyszłość, jaką ten żartobliwie opisał w koncepcji Sprite’a (kokosznik pseudosłowiańskiej estetyki, coraz wyraźniej widoczny poprzez czarne dymy przewrotu wojskowego), ukazywała się na tych pisanych przez kalkę stronicach w całej okazałości. Szczególnie poraził Tatarskiego scenariusz klipu dla motocykli Harley Davidson:
Ulica małego rosyjskiego miasteczka. Na pierwszym planie trochę zamazany, ujęty nieostro motocykl, jakby nawisający nad widzem. W oddali widać cerkiew, słychać bicie dzwonu. Właśnie skończyło się nabożeństwo i ludzie idą w dół ulicy. Wśród przechodniów dwaj młodzieńcy w czerwonych bluzach, wypuszczonych na spodnie — zapewne słuchacze uczelni wojskowej na przepustce. Zbliżenie: każdy ma w ręku słonecznik. Zbliżenie: usta wypluwające łupiny. Zbliżenie: na pierwszym planie kierownica i bak motocykla, z tyłu nasi bohaterowie, z zaskoczeniem patrzący na maszynę. Zbliżenie: palce wydłubujące pestki ze słonecznika. Zbliżenie: bohaterowie wymieniają spojrzenia; jeden mówi:
— W naszym plutonie był plutonowy, co się nazywał Harlej. Nieziemski twardziel. Ale wziął i się zapił.
— Dlaczego? — pyta drugi.
— Dlatego. Nie ma teraz życia dla ruskiego człowieka.
Następny kadr — z drzwi domu wychodzi potężnie zbudowany chasyd w czarnej skórzanej kurtce, czarnym szerokoskrzydłym kapeluszu i z pejsami. W porównaniu z nim nasi bohaterowie wydają się maleńcy i chudziutcy — cofają się mimo woli. Chasyd wsiada na motor, zapala go z hałasem i w ciągu kilku sekund znika z oczu — pozostaje tylko niebieski obłok spalin. Nasi bohaterowie znów wymieniają spojrzenia. Ten, który opowiadał o plutonowym, wypluwa łuski i odzywa się z westchnieniem:
— Jak długo te Dawidsony będą jeździć na Harlejach? Rosjo, ocknij się!
(Albo: „Historia powszechna. Harley Davidson”. Ewentualnie łagodny wariant hasła: „Motocykl Harley. Nie obeszło się bez Davidsona”).
Tatarski uznał początkowo, że jest to parodia, i dopiero po przejrzeniu innych tekstów Maluty zrozumiał, że słoneczniki i łupiny pestek stanowią dla autora estetyczną cechę pozytywną: upewniwszy się na podstawie analitycznych tabloidów, że pestki słonecznika są nierozerwalnie związane z image’em patrioty, Maluta wpoił sobie miłość do nich z taką samą determinacją i fanatyzmem, jak wcześniej wpajał sobie antysemityzm. ‘
Drugi copywriter, Sierioża, godzinami wertował zachodnie czasopisma i ze słownikiem przekładał hasła reklamowe, w przekonaniu, że to, co się nadaje do reklamy odkurzacza na jednej półkuli, może świetnie pasować do reklamy zegara ściennego, tykającego na drugiej. Dobrą angielszczyzną bez końca indagował swego kokainowego dealera, Pakistańczyka imieniem Ali, o kulturowe hasła i odzewy, do których odsyłała zachodnia reklama. Ali długo mieszkał w Los Angeles i potrafił wyjaśnić sporo niejasności, a jeśli nie, to w każdym razie przekonująco łgać o tym, czego sam nie rozumiał. Zapewne z powodu dogłębnej znajomości teorii reklamy i w ogóle zachodniej kultury Sierioża bardzo wysoko ocenił pierwszą pracę Tatarskiego, opartą na tajnej wow-technice, zaczerpniętej z seansu spirytystycznego z comandante Che. Była to reklama firmy turystycznej, organizującej wycieczki do Acapulco. Slogan brzmiał następująco:
WOW! ACAPULCOPSIS NOW!
— Czujesz bluesa — powiedział krótko Sierioża i uścisnął Tatarskiemu dłoń.
Tatarskiego z kolei szczerze zachwyciła jedna z wczesnych prac Sierioży, którą sam autor uważał za nieudaną:
Nie, nie jesteś już wilkiem morskim… Taki zarzut postawią ci przyjaciele za twą obojętność wobec szturmu na sąsiednią salę. Ale ty uśmiechniesz się tylko w odpowiedzi. Przecież nigdy nim nie byłeś — po prostu całe życie płynąłeś ku cichej przystani.
FUNDACJA EMERYTÓW ”CICHA PRZYSTAŃ”
Maluta nigdy nawet nie tykał zachodnich czasopism — czytał albo tabloidy, albo zbiór Zmierzch bogów, z zakładką cały czas w jednym miejscu. Wkrótce jednak Tatarski spostrzegł ze zdziwieniem, że mimo tak poważnych różnic w poglądach i umysłowości Sierioża i Maluta tkwią równie głęboko w ciemnej głębi ustodupia. Widać to było w mnóstwie szczegółów i cech. Na przykład, opowiadając Tatarskiemu o pewnym wspólnym znajomym, po kolei opisali go takimi oto słowy:
— No, wiesz — powiedział Sierioża — psychologicznie jest kimś w rodzaju początkującego brokera, który zarabia miesięcznie sześćset dolarów, ale liczy na to, że pod koniec roku wyjdzie na półtora tysiąca…
— A przy tym — dodał Maluta, podnosząc palec — jak idzie ze swoją kobitą do Pizza Hut i wydaje tam na dwie osoby czterdzieści dolców, to myśli, że strasznie zaszpanował.
Natychmiast po tej wypowiedzi Maluta znalazł się pod działaniem wow-czynnika analnego: wyjął kosztowną komórkę, chwilę obracał ją w rękach, po czym wykonał zupełnie niepotrzebny telefon.
Poza tym Sierioża i Maluta produkowali zdumiewająco podobne dziełka — Tatarski spostrzegł to, znalazłszy w ich teczkach dwie prace, poświęcone jednemu i temu samemu przedmiotowi.
Na dwa czy trzy tygodnie przed rozpoczęciem przez Tatarskiego pracy biuro Chanina wykonało duże zamówienie. Jakieś ciemne typy, chcąc pilnie sprzedać wielką partię podrabianych sportowych butów, zamówiły u Chanina reklamę Nike — właśnie na tę markę były ucha— rakteryzowane ich ceratowe trepy. Towar miał być upłynniany na podmiejskich bazarach, ale partia była tak duża, że ciemne typy, wykonawszy obliczenia na swoich kalkulatorach, postanowiły przepłacić reklamę telewizyjną, żeby przyśpieszyć obroty. Przy tym zaś domagały się reklamy bardzo agresywnej — „takiej — jak powiedział jeden z nich — żeby ludzie od razu dostawali zajoba”. Chanin przedstawił dwa warianty, Sierioży i Maluty. Sierioża, który w czasie pracy przewertował co najmniej dziesięć anglojęzycznych poradników reklamowych, spłodził tekst następujący:
Kamera przesuwa się jeszcze niżej i ukazuje się hasło, również napisane markerem:
JUST DO IT.
Projekt wykorzystuje szeroko znaną rosyjskiemu konsumentowi ze środków masowej informacji Amerykańską Paralelę Kulturową (American Cultural Reference) — pisał z szacunkiem — a konkretnie masowe samobójstwo członków grupy okultystycznej Heaven’s Gate z San Diego, popełnione w celu przejścia w ciała astralne, co miało ułatwić podróż na kometę. Jak wiadomo, wszyscy samobójcy leżeli na zwykłych piętrowych łóżkach; film wideo był utrzymany w surowej, czarno-białej gamie kolorystycznej. Twarze zmarłych okrywała czarna tkanina, na nogach mieli czarne sportowe buty Nike z białym symbolem, tak zwanym swoosh. Proponowany wariant spotu skonstruowany jest w estetyce klipu internetowego, poświęconemu temu wydarzeniu — obrazek na ekranie telewizora powtarza ekran monitora komputerowego, w którego centrum powtarzają się znane kadry wspomnianego materiału CNN. Nieruchome podeszwy z napisem Nike są eksponowane dość długo, po czym w kadrze ukazuje się zagłówek łóżka z przyklejonym arkuszem brystolu, na którym widnieje rysunek czarnym markerem:
Maluta w czasie pracy nad scenariuszem nie czytał niczego prócz tendencyjnych tabloidów i tak zwanych gazet patriotycznych z ich mrocznie eschatologicznym pozycjonowaniem zachodzących wydarzeń. Za to wyraźnie oglądał dużo filmów. Jego wariant wyglądał tak:
Ulica małej, zagubionej w dżungli wietnamskiej wioski. Na pierwszym planie typowa dla krajów Trzeciego Świata fabryczka firmy Nike — dowiadujemy się o tym z wiszącego nad drzwiami szyldu „Nike sweatshop № 1567903”. Dookoła rosną tropikalne drzewa, dźwięczy kawałek szyny, zawieszony na opłotkach zamiast dzwonu. U wejścia do fabryczki stoi Wietnamczyk z automatem Kałasznikowa; ubrany jest w spodnie khaki i czarną koszulę, nawiązującą do filmu Łowca jeleni. Zbliżenie: dłonie na automacie. Kamera wchodzi w drzwi i widzimy dwa rzędy roboczych stołów, przy których siedzą skuci łańcuchem robotnicy. Na ten widok przypominamy sobie wioślarzy na galerze z filmu Ben Hur. Wszyscy robotnicy mają na sobie niewiarygodnie stare, wyblakłe i podarte amerykańskie mundury wojskowe. To ostatni amerykańscy jeńcy wojenni. Na stołach przed nimi widać buty Nike w różnych stadiach produkcji. Wszyscy jeńcy mają czarne kędzierzawe brody i garbate nosy. (To zdanie wpisano między wierszami długopisem — widocznie Maluta doznał olśnienia, kiedy tekst był już wydrukowany). Jeńcy są z czegoś niezadowoleni — najpierw cicho szemrzą, potem zaczynają walić w stoły niedokończonymi butami. Słychać krzyki: „Żądamy spotkania z amerykańskim konsulem!”, „Żądamy przybycia komisji ONZ!”. Nagle rozlega się seria z automatu, wymierzona w sufit, i hałas momentalnie ucicha. W drzwiach stoi Wietnamczyk w czarnej koszuli, z dymiącym automatem w rękach. Oczy wszystkich siedzących w pomieszczeniu kierują się niego. Wietnamczyk czule przeciąga dłonią po automacie, potem wskazuje palcem najbliższy stół, na którym leżą niewykończone buty, i mówi łamaną angielszczyzną:
— Just do it!
Głos spikera: „Nike. Dobro zwycięża!”.
Zastawszy kiedyś Chanina samego w gabinecie, Tatarski zapytał:
— Niech mi pan powie, czy prace Maluty ktoś czasem akceptuje?
— Akceptuje — odparł Chanin, odkładając czytaną właśnie książkę. — Oczywiście, że tak. Przecież chociaż buty są amerykańskie, trzeba je wbić w rosyjską mentalność. Dlatego wszystko to świetnie się nadaje. Oczywiście trochę rzecz przeredagowujemy, żeby nie podpaść pod paragraf.
— I co, reklamodawcom się to podoba?
— Reklamodawców mamy takich, że trzeba im tłumaczyć, co im się podoba, a co nie. A poza tym, powiedz no mi, po co reklamodawca daje u nas reklamę?
Tatarski wzruszył ramionami.
— Nie, nie, powiedz.
— Żeby sprzedać towar.
— To w Ameryce robi się to po to, żeby sprzedać towar.
— No to żeby się poczuć ostrym biznesmenem.
— Tak było trzy lata temu — rzekł Chanin pouczająco. — Teraz jest inaczej. Teraz klient chce pokazać dużym chłopcom, którzy uważnie obserwują wszystko, co się dzieje na ekranie i w życiu, że stać go na to, by wziąć i wyrzucić do kubła milion dolarów. Bo im reklama jest gorsza, tym lepiej. Widz odnosi wrażenie, że zleceniodawca i wykonawcy są kretynami, ale tu — Chanin podniósł palec i zrobił mądrą minę — do mózgu obserwatora dociera impuls, mówiący o tym, ile forsy to kosztowało. I ostateczny wniosek na temat zleceniodawcy jest następujący: chociaż jest on całkowitym kretynem, biznes idzie mu tak dobrze, że gość może puszczać na antenę każdą brednię, i to wielokrotnie. A lepszej reklamy być nie może. Takiemu człowiekowi wszędzie dadzą kredyt bez żadnego gadania.
— Sprytne — powiedział Tatarski.
— Właśnie. To nie jakieś tam czytanie Ala Rice’a.
— Skąd można zaczerpnąć tak głębokiej znajomości życia? — zapytał Tatarski.
— Z samego życia.
Tatarski popatrzył na książkę leżącą przed Chaninem na biurku. Wyglądała identycznie jak tajne wydanie Dale’a Carnegie dla członków KC — na okładce widniał trzycyfrowy numer egzemplarza, a pod nim wypisany na maszynie tytuł: Wirtualny biznes i komunikacja. W książce tkwiło kilka zakładek; na jednej z nich Tatarski przeczytał zapisek:,Zasuger. schizobloki”.
— Czy to o czymś, co ma związek z komputerami? — zapytał.
Chanin wziął książkę i schował ją do szuflady.
— Nie — odparł niechętnie. — Właśnie o wirtualnym biznesie.
— A co to jest?
— Mówiąc ogólnie — powiedział Chanin — jest to biznes, w którym podstawowymi towarami są przestrzeń i czas.
— To znaczy?
— No, to tak jak u nas. Przyjrzyj się, przecież kraj już od dawna niczego nie produkuje. Robiłeś w ogóle choć jeden projekt reklamowy produktu wytworzonego w Rosji?
— Nie przypominam sobie — odrzekł Tatarski. — Chociaż, zaraz, był taki jeden — do kałasznikowa. Ale to można uznać za reklamę image’ową.
— Właśnie — powiedział Chanin. — Na czym polega główna osobliwość rosyjskiego cudu gospodarczego? Główna osobliwość rosyjskiego cudu gospodarczego polega na tym, że gospodarka zapada się coraz głębiej w dupę, podczas gdy biznes rozwija się, krzepnie i wychodzi na arenę międzynarodową. A teraz pomyśl: czym handlują ludzie, których widzisz dokoła siebie?
— Czym?
— Tym, co jest całkowicie niematerialne. Czasem antenowym i przestrzenią reklamową — w gazetach albo na ulicach. Ale czas sam w sobie nie może być antenowy, dokładnie tak samo, jak przestrzeń nie może być reklamowa. Połączyć przestrzeń i czas poprzez czwarty wymiar pierwszemu udało się Einsteinowi. Stworzył taką teorię względności — może obiło ci się o uszy. Władza radziecka także to robiła, ale paradoksalnie — o tym wiesz: ustawiali więźniów, dawali im łopaty i kazali kopać rów od ogrodzenia do obiadu. A teraz robi się to bardzo prosto — jedna minuta czasu antenowego w porze największej oglądalności kosztuje tyle samo, co dwie kolorowe szpalty w jednym z centralnych czasopism.
— Czyli że czwarty wymiar to właśnie pieniądze? — zapytał Tatarski.
Chanin przytaknął.
— Co więcej — powiedział — z punktu widzenia fenomenologii mo— netarystycznej jest to substancja, z której został zbudowany świat. Był taki amerykański filozof Robert Pirsig, który uważał, że świat składa się z wartości moralnych. Ale tak mogło się wydawać tylko w latach sześćdziesiątych — wiesz, Beatlesi, LSD i tak dalej. Od tego czasu wiele się zmieniło, wyjaśniło. Słyszałeś o strajku kosmonautów?
— Chyba słyszałem — odrzekł Tatarski, przypominając sobie mętnie jakiś artykuł z gazety.
— Nasi kosmonauci dostają za lot dwadzieścia, trzydzieści tysięcy dolarów. A amerykańscy — dwieście do trzystu. I nasi powiedzieli: nie będziemy latać po trzydzieści baksów, też chcemy latać po trzysta. A to oznacza, że tak naprawdę lecą nie do mrugających punkcików nieznanych gwiazd, ale do konkretnych sum w twardej walucie. To właśnie jest natura kosmosu. A nieliniowość przestrzeni i czasu polega na tym, że my i Amerykanie zużywamy taką samą ilość paliwa i przebywamy taką samą liczbę kilometrów, aby dotrzeć do zupełnie innych sum pieniędzy. I w tym tkwi jedna z głównych tajemnic wszechświata…
Chanin nieoczekiwanie umilkł i zaczął zapalać papierosa.
— Jednym słowem, teraz jeszcze nie wszystko jest do końca jasne — odezwał się, wyraźnie zmieniając temat — myślę jednak, że w zasadzie rubel jest równie niewyczerpany jak dolar. A teraz leć do roboty.
— A będę mógł przejrzeć tę książeczkę? — spytał Tatarski, wskazując szufladę, w której Chanin schował sekretny poradnik. — Dla poszerzenia horyzontów?
— Może kiedyś — powiedział Chanin i uśmiechnął się pełnym słodyczy uśmiechem.
Tatarski jednak nawet bez sekretnych poradników zaczynał się orientować w środkach komunikacji epoki wirtualnego biznesu. Obserwując zachowanie kolegów, szybko zrozumiał, że podstawą owej komunikacji jest tak zwany czarny PR, czyli, jak rozwijał ten skrót Chanin, black public relations. Kiedy Tatarski po raz pierwszy usłyszał te słowa, w jego duszy ożył na moment bard z Instytutu Literatury, śpiewający mrocznym basem: „Czarny pi-ar w kieracie losu…”, w rzeczywistości jednak za owym pirackim połączeniem wyrazowym nie kryła się żadna romantyka. I było ono całkowicie pozbawione owych negatywnych konotacji, które przypisywali mu scjentolodzy i inni epigoni Rona Hubbarda, uważający za black PR atak prowadzony przez środki masowej informacji.
Okazało się, że jest akurat odwrotnie — reklama, jak i wszystkie inne rodzaje działalności człowieka na zimnych obszarach Rosji, była nierozerwalnie zrośnięta z obrotem czarnorynkowym, co w praktyce oznaczało dwie rzeczy. Po pierwsze, dziennikarze z zapałem oszukiwali własne czasopisma i gazety, przyjmując „czarną” gotówkę od tych, którzy jakby w sposób naturalny trafiali w ich pole widzenia — przy czym płacić musieli nie tylko restauratorzy, chcący, by ich porównano do „Maxima”, ale i pisarze, chcący, by ich porównano do Marąueza, w związku z czym granica między krytyką literacką a restauracyjną stawała się coraz cieńsza i bardziej umowna. Po drugie, copywriterzy z satysfakcją oszukiwali własne agencje, znajdując poprzez nie klienta, a potem zawierając z nim ustną umowę za plecami kierownictwa. Połapawszy się w tym, Tatarski ostrożnie wkroczył na ową niwę i od razu odniósł sukces.
Natychmiast zaakceptowano jego oparty na rosyjskim folklorze projekt dla dystrybutora dżinsów Diesel. Był to toporny, wręcz jarmarczny scenariusz, sklecony w duchu „Niecoli dla Nikoły”. Wyglądał tak: przy olbrzymim, ociekającym olejem i mazutem dieslu, umieszczonym na betonowym fundamencie, stoją dwaj tłustawi faceci, obaj zupełnie nadzy (było to zapewne echo niezrealizowanego wyjazdu na Zachód z reklamy papierosów West). Obok widać brzeg rzeki i pas piaszczystej plaży; grube krople wody na ciałach dwóch kumpli wskazują, że ci dopiero co wyleźli z wody. Osłaniając wstydliwe miejsca rękami, obaj ze zdumieniem spoglądają w kamerę. Tekst brzmiał:
DIESLEM JEŹDZIŁ NIŁ Z IWANEM, DZISIAJ CHODZĄ CAŁKIEM GOLI.
NO BO MAJĄ PRZECHLAPANE — DIESLA KTOŚ IM PODPIERDOLIŁ.
Zazwyczaj Tatarski miał do czynienia z PR-popychlami, ale tym razem wezwano go do współwłaściciela firmy, która zamierzała zająć się dystrybucją dżinsów Diesla. Był to posępny, nobliwy młodzieniec. Przeczytawszy kilkakrotnie dwie przyniesione przez Tatarskiego stro— niczki, parsknął krótkim śmieszkiem, pomyślał chwilę, zadzwonił do sekretarki i poprosił o przygotowanie papierów. Pół godziny później ogłupiały Tatarski wyszedł na ulicę; w kieszeni na piersiach miał kopertę zawierającą dwa i pół tysiąca dolarów i kontrakt na całkowite i bezwarunkowe przekazanie praw do tego dzieła firmie młodego człowieka.
Jak na nowe czasy, był to połów zupełnie fantastyczny. Starając się nie wypuścić z rąk błękitnego ogona sukcesu, Tatarski natychmiast wyprodukował dzieło analogiczne. Imitacja folkloru w jego wykonaniu była dość tandetna (co zresztą nie miało żadnego wpływu na wartość rynkową) i można było tylko pokładać nadzieję w małej liczbie użytych słów:
NA DZIEŃ KOBIET KUPIĘ MANI BROSZKĘ BEERSA OCZYWIŚCIE I KOLCZYKI FROM ARMANI — ALEŻ BĘDZIE ZAJEBIŚCIE!
Klon był prawie idealny, chociaż również nie udało się zrymować wulgaryzmu z nazwą marki handlowej. W głowie Tatarskiego błysnęło podejrzenie, że w charakterze bohaterki wypłynęła tu z Lety ta sama Mania, która pojawiła się w jego pierwszym wierszyku („Cóż to jest lato — to jesień”), a kolczyki i broszka to zapłata działającej zakulisowo międzynarodowej masonerii za mimo wszystko niepopełnioną zdradę bani z pająkami. Zaraz jednak odegnał tę myśl jako niefunkcjonalną. W ogóle ledwie mógł uwierzyć, że jeszcze całkiem niedawno spędzał tyle czasu w poszukiwaniu bezsensownych rymów, od których już dawno odeszła poezja demokracji rynkowych. Wydawało się czymś wprost nie do pomyślenia, że zaledwie kilka lat temu życie było na tyle łagodne i do niczego niezobowiązujące, że można było trwonić kilowaty mentalnych wysiłków na absolutnie nieopłacalne meandry umysłowe.
Druga czastuszka brzmiała tak fałszywie, że wedle wszelkich irracjonalnych pojęć, kierujących moskiewskim życiem, po prostu musiała przejść. Tatarskiemu nie udało się jednak dotrzeć do przedstawicieli De Beersa, nawet do ich PR; odnosił wrażenie, że podskakuje i chwyta rękami uprzejmie milczącą pustkę. Jak się okazało, Armani w ogóle nie reklamował się w Moskwie, ponieważ nie miał tu ani jednego butiku. Kolczyki zawisły na sumieniu Tatarskiego niby dwóch miniaturowych Jesieninów i wiosenny, ludowo-folklorystyczny strumień w jego umyśle wysechł.
Po paru miesiącach zaś do Tatarskiego dotarła nader upokarzająca informacja: okazało się, iż przyszły dystrybutor dżinsów Diesel zapłacił nie dlatego, że postanowił wykorzystać tekst w reklamie, ale raczej z przyczyn.zabobonnie mistycznych. Jego partnerzy, którzy wnosili do firmy główny wkład finansowy, mieli imiona Nił i Iwan, a więc opłacenie Tatarskiego było pewnego rodzaju próbą przepłacenia złego i przezierczego szamana, który odgadł zbyt wiele. Pocieszająca była wiadomość, że diesla jednak rzeczywiście ktoś im podpierdolił: Iwan, Nił i ich partner nie zostali dystrybutorami.
Niemniej jednak czarny PR był zjawiskiem o wiele bardziej rozpowszechnionym i znaczącym niż forma istnienia białka w epoce czwartej władzy. Tatarski jednak w żaden sposób nie mógł połączyć różnorakich domysłów na temat natury tego zjawiska w jedno jasne i klarowne pojęcie. Czegoś mu brakowało.
Public relations to stosunki międzyludzkie — zapisał na gorąco w notesie. — Ludzie chcą zarobić, żeby zyskać wolność albo przynajmniej chwilę oddechu w swym nieustannym cierpieniu. My zaś, copywriterzy, tak ustawiamy rzeczywistość przed oczami target people, że wolność zaczynają symbolizować to żelazko, to podpaska ze skrzydełkami, to oranżada. Za to właśnie nam płacą. My wciskamy im to z ekranu, a potem oni wciskają to sobie nawzajem oraz nam, autorom — to jak choroba popromienna, kiedy nie jest już ważne, kto rzucił bombę. Wszyscy usiłują się wzajemnie przekonać, że wreszcie osiągnęli wolność, i w rezultacie nie robimy nic innego, tylko pod płaszczykiem przyjaznych stosunków międzyludzkich wciskamy jeden drugiemu rozmaite czarne płaszcze, telefony komórkowe i kabriolety ze skórzaną tapicerką. Zamknięty krąg. Ten zamknięty krąg nosi nazwę czarnego pi-ara.
Tatarski był tak zatopiony w rozmyślaniach o naturze tego zjawiska, że wcale się nie zdziwił, kiedy Chanin któregoś dnia zatrzymał go na korytarzu, złapał za guzik i powiedział:
— Widzę, że w kwestii czarnego pi-ara wszystko jest już dla ciebie jasne.
— Prawie — automatycznie odparł Tatarski, który przed chwilą właśnie o tym myślał. — Brak mi tylko jakiegoś głównego elementu.
— I ja ci powiem jakiego. Brak ci zrozumienia, że black public relations istnieją tylko w teorii. A w życiu istnieje tylko szary pi-ar.
— Ciekawe — zapalił się Tatarski — bardzo ciekawe! Niesamowite! A co to oznacza w praktyce?
— A w praktyce to oznacza, że trzeba bulić.
Tatarski drgnął. Myśli, które tumaniły mu głowę, rozwiały się w mgnieniu oka i nastąpiła przerażająca jasność.
— To znaczy? — zapytał słabo.
Chanin wziął go pod rękę i poprowadził za sobą korytarzem.
— Dwa tauzeny zielonych dostałeś? — zapytał.
— Tak — niepewnie odrzekł Tatarski.
Chanin podwinął lekko dwa palce, środkowy i serdeczny, tak że, z jednej strony, nie było to jeszcze „wystawienie palców”, ale z drugiej strony, już tak jakby było.
— Zapamiętaj sobie — powiedział cicho. — Dopóki tu pracujesz, jesteś pode mną. Pod każdym względem. Dlatego z kalkulacji wynika, że jeden tauzen zielonych jest mój. Czy wolisz postawić sprawę na ostrzu noża?
— Ależ… Z przyjemnością — wybełkotał oszołomiony Tatarski. — To znaczy, wcale nie wolę. To znaczy tak. Sam chciałem się podzielić, tylko nie wiedziałem, jak to powiedzieć.
— Nie krępuj się, facet. Bo można by nie wiadomo co pomyśleć. Wiesz co? Wpadnij dziś do mnie z wizytką. Wypijemy po maluchu, pogadamy. A przy okazji podrzucisz kasę.
Chanin mieszkał w dużym, świeżo wyremontowanym mieszkaniu, w którym Tatarskiego zdumiały intarsjowane dębowe drzwi ze złotymi zamkami — zdumiały go dlatego, że drewno zdążyło już popękać i szerokie na palec szpary byle jak zasmarowano lepikiem. Chanin powitał go już pijany. Był w świetnym humorze — kiedy Tatarski od progu wyciągnął doń kopertę, Chanin zmarszczył brwi i machnął ręką, jak gdyby urażony tą bezpośredniością, ale już w końcowym momencie tego gestu wyjął kopertę z ręki Tatarskiego i natychmiast gdzieś schował.
— Chodźmy — powiedział. — Liza zrobiła coś do zjedzenia.
Liza okazała się wysoką kobietą o twarzy zaczerwienionej po jakichś kosmetycznych zabiegach złuszczających. Poczęstowała Tatarskiego gołąbkami, których ten nienawidził od wczesnego dzieciństwa, uważając, że są to upieczone żywcem gołębie. Żeby pokonać obrzydzenie, wypił sporo wódki i przy deserze osiągnął stan upojenia taki sam jak Chanin, dzięki czemu rozmowa potoczyła się znacznie swobodniej.
— Cóż to takiego? — spytał Tatarski, wskazując na ścianę.
Wisiała tam reprodukcja plakatu z czasów stalinowskich — ciężkie czerwone sztandary z żółtymi chwastami, a w prześwicie między nimi błękitniejący radośnie gmach uniwersytetu. Plakat wyraźnie był starszy od Tatarskiego o jakieś dwadzieścia lat, ale odbitka wyglądała na całkiem świeżą.
— To? To zrobił na komputerze jeden chłopak, który pracował u mnie przed tobą — odparł Chanin. — Przedtem był tam sierp, młot i gwiazda, a on je usunął i wstawił Coca-Cola i Coke.
— Rzeczywiście — ze zdziwieniem potwierdził Tatarski. — I nawet nie widać na pierwszy rzut oka — tak samo żółciutkie.
— Jak się dobrze przyjrzeć, to widać. Ten plakat wisiał przedtem u mnie nad biurkiem, ale chłopcy krzywo na to patrzyli. Maluta miał za złe sztandary, a Sierioża Coca-Colę. Musiałem to zabrać do domu.
— Maluta miał za złe? — zdziwił się Tatarski. — Ależ on sam ma nad biurkiem takie napisy… Widział pan, co przykleił wczoraj?
— Jeszcze nie.
— Ma nad biurkiem taki napis: „Co z pieniędzmi?”. No, dobra, ten impuls można zrozumieć. A teraz pod spodem pojawił się tekst: „Wszystkie brandy mają własne legendy. Wszystkie Iwany — co im pisane, a wszystkie Abramy — własne programy”.
— I co z tego?
Tatarski poczuł nagle, że Chanin rzeczywiście nie widzi w tej sentencji nic dziwnego. Co więcej, on sam nagle przestał to dostrzegać.
— Nie rozumiem, co to znaczy: „Wszystkie brandy mają własne legendy”.
— Legendy? Tak się u nas tłumaczy zwrot brand essence. To jest kwintesencja całej polityki imageu. Na przykład legenda Marlboro — to kraina prawdziwych mężczyzn. Legenda Parliamentu to jazz, no i tak dalej. Co, nie wiesz o tym?
— Ależ nie, wiem, oczywiście. Za kogo mnie pan bierze? Po prostu to bardzo dziwny przekład.
— Cóż robić? — powiedział Chanin. — Azja.
Tatarski wstał od stołu.
— Gdzie tu jest toaleta? — zapytał.
— Drugie drzwi, jak wyjdziesz z kuchni.
Zaraz po wejściu do toalety Tatarskiemu rzuciło się w oczy zdjęcie brylantowej kolii z napisem: „De Beers. Diamonds are forever”, wiszące na ścianie na wprost drzwi. Trochę go to zbiło z pantałyku i przez kilka sekund nie bardzo wiedział, po co tu przyszedł. Wreszcie sobie przypomniał, oderwał kawałek papieru toaletowego i zanotował:
— Brand-esencja (legenda). Wstawiać do wszystkich projektów zamiast „krystalizacji psychologicznej”.
— Parliament z czołgami na moście — zmienić hasło. Zamiast „dymów ojczystych” — „Ali that jazz”. Wariant plakatu — Griebienszczikow, siedząc w pozycji lotosu na szczycie wzgórza, zapala papierosa. Na horyzoncie — cerkiewne kopuły Moskwy. U stóp wzgórza — droga, na którą wypełza kolumna czołgów. Hasło:
PARLIAMENT DOPÓKI NIE ZACZĄŁ SIĘ JAZZ
Schował papier do kieszeni na piersiach, dla zachowania pozorów spuścił wodę, wrócił do kuchni i podszedł bliziutko do plakatu z czerwonym sztandarem Coca-Coli.
— Niesamowite — powiedział. — Jak to naturalnie wygląda, prawda?
— A tyś się zastanawiał. Czemu się tu dziwić? Wiesz, jak jest reklama po hiszpańsku? Propaganda. I ty, i ja jesteśmy przecież pracownikami ideologicznymi, jeżeli jeszcze nie skapowałeś. Propagandystami i agitatorami. Nawiasem mówiąc, dawniej robiłem właśnie w ideologii. Na szczeblu KC Komsomołu. Wszyscy moi koledzy są teraz bankierami, tylko ja jeden… Powiem ci, że nawet nie musiałem się przestawiać. Dawniej było: „Jednostka jest niczym, kolektyw — wszystkim”, a teraz: „Image jest niczym, żądza — wszystkim”. Agitprop jest nieśmiertelny. Zmieniają się tylko słowa.
W głowie Tatarskiego zaświtało niepokojące przeczucie.
— Mam pytanie — odezwał się, siadając przy stole. — Czy pan przypadkiem nie występował na podmiejskich zebraniach aktywu?
— Występowałem — odparł Chanin. — A bo co?
— W Firsanowce?
— W Firsanowce.
— Więc tu jest pies pogrzebany — rzekł Tatarski i jednym haustem opróżnił kieliszek. — Ciągle miałem wrażenie, że skądś znam pańską twarz, tylko nie mogłem sobie przypomnieć skąd. Ale nie miał pan wówczas brody.
— A co, też jeździłeś do Firsanowki? — z wesołym zdziwieniem spytał Chanin.
— Raz tam byłem — odrzekł Tatarski. — Wyszedł pan wtedy na mównicę na takiej bani, że pomyślałem, że puści pan pawia, jak tylko otworzy pan usta…
— No, no, uważaj, nie przy żonie… Chociaż tak, głównie jeździliśmy tam na popijawy. To były czasy!
— I co? Palnął pan taką mowę… — ciągnął Tatarski. — Studiowałem wtedy w Instytucie Literatury. O mało się nie załamałem. Pozazdrościłem panu. Zrozumiałem, że nigdy się nie nauczę tak manipulować słowami. Żadnego sensu, ale takie to było przejmujące, że od razu się wszystko rozumiało. To znaczy, rozumiało się nie to, co człowiek chce powiedzieć, bo tak naprawdę on niczego powiedzieć nie chciał, ale rozumiało się, co to jest samo życie. I myślę, że takie zebrania aktywu organizowano właśnie po to. Tego wieczoru usiadłem, żeby napisać sonet, ale zamiast tego się upiłem.
— A pamiętasz, o czym mówiłem? — spytał Chanin.
Widać było, że to wspomnienie sprawiło mu przyjemność.
— Coś tam o dwudziestym siódmym zjeździe i jego znaczeniu.
Chanin odkaszlnął.
— Myślę, że wam, działaczom komsomolskim — przemówił donośnym i dobrze postawionym głosem — nie trzeba wyjaśniać, dlaczego postanowienia dwudziestego siódmego zjazdu naszej partii uważa się nie tylko za znaczące, ale też za przełomowe. Niemniej jednak różnica metodologiczna pomiędzy tymi dwoma pojęciami często jest niezupełnie zrozumiała nawet dla propagandystów i agitatorów. A przecież propagandyści i agitatorzy — to architekci jutra, nie powinni mieć żadnych wątpliwości co do planu, wedle którego przyjdzie im budować przyszłość…
Czknął głośno i stracił wątek.
— O, właśnie — powiedział Tatarski — teraz pana poznaję bez pudła. A najbardziej niesamowite, że pan przez bitą godzinę rzeczywiście wyjaśniał metodologiczną różnicę między tym, co znaczące, a tym, co przełomowe, i że doskonale rozumiałem poszczególne zdania. Ale kiedy spróbowałem zrozumieć dowolne dwa zdania razem, zupełnie jakbym się natykał na ślepy mur… Nic z tego. Nawet nie sposób wyrazić tego swoimi słowami. Chociaż, z drugiej strony… Na przykład, jak to rozumieć — Just do it? I na czym polega metodologiczna różnica między Just do it i Just be?
— A co ja ci wbijam do głowy? — odparł Chanin, nalewając do kieliszków. — To to samo.
— Cóż wy tak pijecie, panowie? — odezwała się milcząca dotychczas Liza. — Bez żadnego toastu?
— Słusznie, wznieś toast — powiedział Chanin i znowu czknął. — Tylko, wiesz, taki, żeby był nie tylko znaczący, ale i przełomowy. Przemów jak komsomolec do komunisty, jasne?
Tatarski wstał, przytrzymując się stołu. Popatrzył na plakat, chwilę się zastanawiał, po czym podniósł kieliszek i przemówił:
— Towarzysze! Utopimy rosyjską burżuazję w morzu image’ów!