The Finał Positioning

— No tak — zamruczał Tatarski — nie jest trudno.

Napiął mięśnie jak przed skokiem do zimnej wody, zmrużył oczy, zrobił wdech, zatrzymał powietrze w płucach, policzył do trzech i za— bębnił palcami po klawiaturze.

Uogólniając powyższe, można powiedzieć, że głównym kanałem wpajania schizobloków zamawiającego w świadomość Rosjan w dość długim, możliwym do przewidzenia czasie pozostanie telewizja. W związku z tym bardzo niebezpieczna wydaje się tendencja, jaka zarysowuje się ostatnio wśród tzw. klasy średniej — warstwy telewidzów rokujących największe nadzieje z punktu widzenia rezultatów socjalnych telewizyjnej schizomanipulacji. Chodzi tu o całkowitą rezygnację lub świadome ograniczenie liczby oglądanych programów telewizyjnych w celu zaoszczędzenia energii nerwowej i przeznaczenia jej na pracę. Postępują tak nawet doświadczeni scenarzyści telewizyjni, jako że w postfreudyzmie utarło się przekonanie, iż w epoce informacyjnej sublimacji podlega nie tyle seksualność, ile energia zużywana na bezcelowe codzienne oglądanie programów telewizyjnych.

Aby radykalnie zlikwidować ową tendencję, niniejsza koncepcja proponuje wykorzystanie metodyki, opracowanej przez MI-5 i CIA w celu neutralizacji ostatnich przedstawicieli mającej świadomość narodową inteligencji w krajach Trzeciego Świata. (Wychodzimy z założenia, że klasa średnia w Rosji tworzy się właśnie z inteligencji, która utraciła świadomość narodową i myśli tylko o tym, skąd wziąć pieniądze).

Metodyka ta jest niezwykle prosta. Ponieważ w programie każdej stacji telewizyjnej znajduje się dostateczna ilość materiału synapsodestruktywnego w jednostce czasu…

Za oknem rozległ się huk i po dachu zabębniły odłamki. Tatarski wciągnął głowę w ramiona. Przeczytał napisany tekst, przekreślił „synapso” i zamienił go na „neuro”.

…zadanie schizosugestii zostanie spełnione, jeśli uda się utrzymać neutralizowaną osobę przed telewizorem na dostatecznie długi odcinek czasu. Dla osiągnięcia tego rezultatu proponujemy wykorzystać typową cechę narodowo nastawionego inteligenta, jaką jest brak satysfakcji seksualnej. Wewnętrzne badania oglądalności i wyniki zamkniętych ankiet wskazują, że największym powodzeniem u przedstawicieli narodowo nastawionej inteligencji cieszą się nocne programy erotyczne. Maksymalny efekt zostałby jednak osiągnięty wówczas, kiedy nie określony zestaw programów, ale sam telewizor jako taki uzyskałby w świadomości poddanego obróbce osobnika status bodźca erotycznego. Z uwagi na patriarchalny charakter rosyjskiego społeczeństwa i determinującą rolę, jaką odgrywa w kształtowaniu opinii publicznej męska część społeczeństwa, wydaje się, że najlepszym sposobem byłoby stworzenie podświadomego związku skojarzeniowego „telewizor — żeński organ płciowy”.To skojarzenie powinien budzić sam telewizor niezależnie od firmy, która go wyprodukowała, czy charakteru nadawanego programu, co pozwoli osiągnąć optymalne rezultaty schizomanipulacji.

Najtańszym i najprostszym technicznie sposobem osiągnięcia tego celu będzie prowadzona na przesadnie szeroką skalę kampania reklamowa podpasek higienicznych. Należy je stale polewać płynem w kolorze niebieskim (co uaktywni ciąg skojarzeniowy „niebieski ekran, fale eteru itp.”), a same klipy powinny być skonstruowane tak, żeby podpaska wpeł— zała na ekran, wprowadzając pożądane skojarzenie w sposób czytelny i bezpośredni…

Tatarski usłyszał dobiegający z tyłu cichy dźwięk i obejrzał się. Na ekranie telewizora przy wtórze dziwnej, jakby północnej muzyki pojawił się złoty kobiecy tors niewypowiedzianej i niezwykłej piękności. Tors powoli się obracał. Isztar, domyślił się Tatarski, a któż by inny… Twarz posągu znajdowała się poza ekranem, niewidoczna, ale kamera wolno sunęła w górę i twarz powinna się lada chwila ukazać. Na moment jednak przedtem kamera zrobiła tak silne zbliżenie, że na ekranie pozostało tylko złote migotanie. Tatarski pstryknął pilotem, który nie wiadomo jak znalazł się w jego dłoni, ale zmienił się nie obraz na ekranie, tylko sam telewizor — zaczął się wybrzuszać na brzegach i zamieniać w coś w rodzaju olbrzymiej waginy, której czarny środek z dzwoniącym świstem wciągnął powietrze.

— Śpię — wymamrotał Tatarski w poduszkę — śpię…

Ostrożnie przewrócił się na drugi bok, ale dzwonienie nie umilkło. Podparłszy się na łokciu, Tatarski obrzucił ponurym spojrzeniem posapującą obok tysiącdolarową prostytutkę, w półmroku łudząco podobną do Claudii Schiffer, sięgnął po leżącą na nocnym stoliku komórkę i wychrypiał:

— Halo.

— Co, znowu zachlałeś? — radośnie ryknął Morkowin. — Zapomniałeś, że jedziemy na barbecue? Schodź szybko, jestem już na dole. Azadowski nie lubi czekać.

— Zaraz — powiedział Tatarski. — Tylko wezmę prysznic.

Jesienna szosa była pusta i smutna. Smutek budziło zwłaszcza to, że rosnące na poboczach drzewa były jeszcze zielone i wyglądały zupełnie jak latem, ale czuło się wyraźnie, że lato się skończyło, nie spełniwszy żadnej ze swych obietnic. W powietrzu wisiała jakaś niewyraźna zapowiedź zimy, śnieżyc i katastrofy — Tatarski długo nie mógł znaleźć źródła tych przeczuć, dopóki nie zwrócił uwagi na stojące przy drodze billboardy. Co pół kilometra samochód mijał reklamy firmy Tampax — ogromne płaszczyzny z dykty, przedstawiające parę wrotek, leżących na dziewiczo czystym śniegu. Co do przeczucia zimy, wszystko się wyjaśniło, nadal jednak nie było wiadomo, skąd się bierze przenikający wszystko niepokój. Tatarski uznał, że obaj z Morkowinem trafili w jedną z depresyjnych fal psychicznych, jakie unosiły się nad Moskwą i okolicą od samego początku kryzysu. Natura tych fal była niewytłumaczalna, ale Tatarski nie miał żadnych wątpliwości co do ich istnienia, toteż czuł się urażony, kiedy na jego słowa Morkowin wybuchnął śmiechem.

— Co do śniegu, masz rację — powiedział. — Ale co do tych jakichś fal… Przyjrzyj się tym billboardom. Nie zauważyłeś?

Przy kolejnej reklamie Morkowin zwolnił i Tatarski nagle dostrzegł ogromne graffiti, naniesione krwistoczerwonym sprayem na wrotki i śnieg: „Bandę Jelcyna pod sąd!”.

— Rzeczywiście — powiedział z zachwytem. — Przecież na innych było to samo! Na ostatnim sierp i młot, na przedostatnim — swastyka, a jeszcze wcześniej coś o Kaukazczykach… Niesamowite. Robi totalne pranie mózgu, a człowiek nawet nie zauważa. A ten kolor, ten kolor! Kto to wymyślił?

— Uśmiejesz się — rzekł Morkowin, dodając gazu. — Maluta. Co prawda, prawie wszystkie teksty pozmienialiśmy. Były zbyt okropne. Ale pozostała myśl przewodnia. Mówiąc twoimi słowy, powstaje ciąg skojarzeniowy: „Krytyczne dni — może popłynąć krew — Tampax — nasza ochrona przed ekscesami”. Zwróć uwagę: teraz w Moskwie tylko dwa produkty sprzedają się równie dobrze jak przedtem — tampaksy i parliamenty lights.

— To oczywiste — powiedział Tatarski i marzycielsko cmoknął językiem. — Aż się prosi takie hasło: „Tampax ultra safe: czerwoni nie przejdą!”. Albo można to upersonifikować — nie czerwoni, ale Ziuganow. I według CastaĄedy: menstruacja to szczelina między światami, i jeśli nie chcecie, aby z tej szczeliny… Albo slogan estetyzujący: „Czerwone na Niebieskim”. Cóż za możliwości…

— Tak — wtrącił w zamyśleniu Morkowin. — Trzeba będzie w wydziale oralnym podrzucić taki pomysł.

— Można jeszcze poruszyć temat ruchu białogwardyjskiego. Wyobraź sobie: oficer w piaskowym trenczu na zboczu krymskiej góry, coś w duchu Nabokova… Sprzedaż wzrosłaby pięciokrotnie.

— A co za różnica — powiedział Morkowin. — Sprzedaż to efekt uboczny. W rzeczywistości wpajamy nie Tampax, ale zaniepokojenie.

— Ale po co?

— No przecież mamy kryzys.

— A no tak — zgodził się Tatarski. — Oczywiście. Słuchaj, co do tego kryzysu — kompletnie nie mam pojęcia, jak ten Siemion Wielin unicestwił cały rząd. Przecież była tam trzypoziomowa ochrona.

— Ale przecież Sienią nie był zwykłym dizajnerem, tylko programistą — odparł Morkowin. — Wiesz, z jakim on rozmachem pracował? Na jego rachunku znaleziono potem siedem milionów dolców. Nawet Ziuganowowi zamienił marynarkę z Cardina na Saint Laurenta. Nikt do tej pory nie może zrozumieć, jak mu się udało z naszego terminalu wleźć na magistralę oralną. A co wyprawiał z krawatami i koszulami, to ludzkie słowo nie opisze. Azadowski, jak przeczytał sprawozdanie, to był chory przez dwa dni.

— Mocna rzecz.

— A coś ty myślał? Siemion miał niezłego nosa — wiedział, z czym ma do czynienia. I postanowił się zabezpieczyć. Napisał program, który na koniec każdego miesiąca czyścił wszystkie katalogi, chyba żeby go ręcznie zatrzymał, i wpakował do pliku z Kirijenką. A później ten program sam zainfekował cały rząd. Mamy oczywiście zabezpieczenie przed wirusami, ale Siemion wymyślił bardzo chytry program, taki, który dopisywał się na końcu sektorów, a pod koniec miesiąca sam się kumulował, i suma kontrolna tego nie wykazywała. Tylko mnie nie pytaj, co to znaczy, bo sam nie rozumiem; po prostu słyszałem, jak o tym rozmawiano. Jednym słowem, kiedy wywozili go za miasto twoim mercedesem, próbował powiedzieć o tym Azadowskiemu, ale ten nie chciał go słuchać. A potem — zupełna katastrofa. Lonia rwał sobie włosy z głowy.

— Kiedy będzie nowy rząd? — zapytał Tatarski. — Bo już mnie zmęczyła ta bezczynność.

— Niedługo. Jelcyn prawie gotowy — pojutrze wypiszemy go ze szpitala. W Londynie zrobili mu nową animację. Według woskowej figury u madame Tussaud, mają tam taką w magazynie. A jeśli chodzi o resztę, to kończymy nurbsy. Tylko że rząd wychodzi jakiś lewy, to znaczy z komunistami. Intrygi wydziału oralnego. Chociaż właściwie wcale się nie boję — będzie nam tylko lżej. I ludziom też będzie lżej — jedna identity na wszystkich plus kartki na masło. Tylko Sasza Bloo opóźnia się jakoś z rosyjską ideą.

— Ej, zaczekaj — zaniepokoił się Tatarski — nie strasz mnie. Kto będzie następny? Po Jelcynie?

— Jak to kto? Ten, na kogo zagłosują. Wybory są u nas uczciwe, jak w Ameryce.

— A po cholerę nam to?

— Nam po nic. Ale w przeciwnym razie oni nie sprzedaliby nam ren— dera. Mają tam jakąś poprawkę dotyczącą zasad handlu — krótko mówiąc, wszystko musi być tak jak u nich. Oczywiście, całkowity marazm…

— Ale co oni mają do nas? Co ich obchodzi…

— No bo wybory drogo kosztują — ponuro powiedział Morkowin. — Chcą ostatecznie zrujnować naszą gospodarkę. A w każdym razie krąży taka wersja… A w ogóle zmierzamy w złym kierunku. Nie powinniśmy animować tych wapniaków, ale robić nowych polityków, normalnych, młodych. Opracowywać od zera, przez focus group — ideologię razem z gębą.

— To dlaczego nie doradzisz tego Azadowskiemu?

— Spróbuj mu coś doradzić… No, jesteśmy na miejscu.

Od szosy biegła w bok droga gruntowa, z obu stron ozdobiona znakami „stop”. Morkowin skręcił w nią, zwolnił i wjechał w las. Niebawem droga doprowadziła ich do wysokiej metalowej bramy w ceglanym murze. Morkowin zatrąbił dwukrotnie, brama się otwarła i samochód wjechał na ogromny dziedziniec, wielkości boiska piłki nożnej.

Dacza Azadowskiego sprawiała dziwne wrażenie. Najbardziej przypominała sobór Wasyla Błażennego, tylko dwukrotnie powiększony i obrośnięty mnóstwem gospodarskich przybudówek. Stryszki i mansardy ozdobione były balkonikami o balustradach z miniaturowych brzuchatych kolumn, a wszystkie okna powyżej pierwszego piętra zasłonięto zamkniętymi na głucho okiennicami. Po dziedzińcu chodziło kilka rottweilerów, z komina jednej z przybudówek wzbijał się słup siwego dymu (widocznie palono w łaźni), a sam Azadowski w otoczeniu niewielkiej świty, w której skład wchodzili Sasza Bloo i Maluta, stał na stopniach schodów prowadzących do domu. Na głowie miał tyrolski kapelusz z piórem, w którym było mu bardzo do twarzy i który przydawał jego pucołowatemu obliczu jakiejś zbójeckiej szlachetności.

— Już tylko na was czekamy — powiedział, kiedy Tatarski i Morkowin podeszli bliżej. — Jedziemy „w lud”. Na piwo do knajpy na stacji.

Tatarski poczuł przemożną chęć powiedzenia szefowi czegoś przyjemnego.

— Jak Harun ar-Raszid ze swymi wezyrami, prawda?

Azadowski popatrzył nań zaskoczony.

— Często się przebierał i chodził po Bagdadzie — wyjaśnił Tatarski, żałując, że się w ogóle odezwał. — Patrzył, jak żyją ludzie. I sprawdzał swoją popularność.

— Po Bagdadzie? — spytał podejrzliwie Azadowski. — Jaki Harun?

— Był taki kalif. Dawno, jakieś pięćset lat temu.

— A, teraz rozumiem. Dzisiaj po Bagdadzie nie da się chodzić. Wszystko tak jak u nas — tylko trzema dżipami i z ochroną. No co, są wszyscy? Do samochodów.

Tatarski wsiadł do ostatniego wozu — czerwonego range-rovera Saszy Bloo. Sasza był już lekko podpity i wyraźnie w doskonałym nastroju.

— Od dawna chcę ci pogratulować — powiedział. — Ten twój materiał o Bieriezowskim i Radujewie to najlepszy kompromat tej jesieni. Jaki realistyczny! Zwłaszcza to miejsce, kiedy chcą przebić mistyczne ciało Rosji swoimi wiertniczo-telewizyjnymi wieżami w głównych punktach sakralnych. I ten napis na żetonach do gry: „In God we Monopoly”!. A żeby Radujewa ubrać w jarmułkę — to trzeba mieć pomyślunek…

— Dobra, daj spokój — powiedział Tatarski i pomyślał z goryczą: Prosiliśmy przecież tego kutasa Malutę, żeby nie ruszał Radujewa. Teraz muszę zwrócić szmal. I będzie dobrze, jak nie każą się rozliczać.

— Powiedz lepiej, kiedy twój wydział spłodzi nam porządną ideę? — zapytał. — W jakiej fazie znajduje się projękt?

— Cała sprawa jest ściśle tajna. Ale mogę ci powiedzieć w ogólnych zarysach, że idea już dojrzewa. I to taka, że wszystkim oko zbieleje. Pozostało jeszcze sprecyzować rolę Attyli i dopracować stylistykę — żeby utrzymać jakby stały kontrapunkt organów i harmoszki.

— Attyla? Ten, który spalił Rzym? Co on tu ma do rzeczy?

— Attyla to znaczy „człowiek znad Itilu”. Czyli Wołżanin. Itil to stara nazwa Wołgi. Chwytasz, do czego zmierzam?

— Nie bardzo.

— My jesteśmy przecież trzecim Rzymem. Który, co charakterystyczne, leży nad Wołgą. Więc nie musimy nigdzie chodzić na wyprawy. Stąd się bierze nasza całkowita historyczna samowystarczalność i poczucie godności narodowej.

Tatarski docenił pomysł.

— Tak — powiedział — mocna rzecz.

Spojrzał w okno i zobaczył nad lasem wierzchołek gigantycznej betonowej budowli — biegnący skośnie w górę spiralny podjazd, zwieńczony niewielką szarą wieżyczką. Zamknął oczy i znów je otworzył — betonowa bryła nie znikła, tylko z lekka przesunęła się do tyłu. Tatarski szturchnął Saszę Bloo w łokieć, tak że samochód zarzuciło na drugą stronę drogi.

— Coś ty, zgłupiałeś? — zapytał Sasza.

— Popatrz szybko — rzekł Tatarski — o, widzisz tam betonową wieżę?

— No i co?

— Nie wiesz przypadkiem, co to jest?

Sasza popatrzył w okno.

— A, to. Azadowski dopiero co nam opowiadał. Zaczęto tu budować stację obrony przeciwlotniczej. Coś tam, coś tam wczesnego ostrzegania. Zdążyli zrobić fundamenty i ściany, a potem, sam wiesz, okazało się, że nie ma już kogo ostrzegać. Azadowski chce to wszystko sprywatyzować i dokończyć budowę, ale to już nie będzie radar, tylko nowy dom. Mówi, że podoba mu się konstrukcja. Nie wiem — ja osobiście nie cierpię betonowych murów. A czym się tak przejąłeś?

— Nie, nic takiego — odparł Tatarski. — Dziwnie to wygląda. Jak się nazywa stacja, na którą jedziemy?

— Rastorgujewo.

— Rastorgujewo — powtórzył Tatarski. — No to wszystko jasne.

— O, już ją widać. Idziemy do tego tam budynku. Mieści się tu najbrudniejsza piwiarnia pod Moskwą. Lonia lubi tu wpadać na piwko w wolne dni. Żeby odczuć w całej pełni, co udało mu się w życiu osiągnąć.

Piwiarnia mieszcząca się w suterenie odrapanego ceglanego budynku w pobliżu stacji rzeczywiście była wyjątkowo brudna i cuchnąca. Goście, stłoczeni przy stolikach nad ćwiartkami wódki, doskonale pasowali do tego lokalu — pewien dysonans stanowili tylko dwaj bandyci, stojący przy stoliku w pobliżu wejścia. Tatarski spostrzegł zaskoczony, że Azadowski przywitał się z kilkoma gośćmi — widać rzeczywiście był tu stałym bywalcem. Sasza Bloo wziął jedną ręką dwa kufle bladego piwa, drugą chwycił Tatarskiego pod łokieć i pociągnął go do stolika w głębi.

— Posłuchaj — powiedział. — Mam do ciebie sprawę. Moi dwaj bracia przenieśli się tu z Erewanu i postanowili rozkręcić biznes. Otworzyli ekskluzywny zakład pogrzebowy z obsługą najwyższej kategorii. Po prostu podliczyli, ile szmalu tu krąży między bankami. Teraz jedni drugim zaczynają go wyrywać i na rynku wytworzyło się konkretne zapotrzebowanie.

— To fakt — przytaknął Tatarski, popatrując na bandytów przy wejściu, którzy pili czeskie piwo z przyniesionych ze sobą butelek. Było niepojęte, co robią w takim miejscu — chociaż, być może, kierowała nimi ta sama motywacja, co Azadowskim.

— Więc chodzi mi o to, żebyś po znajomości — terkotał Sasza Bloo — napisał mi dla nich porządne hasło reklamowe, żeby oddziałało na określoną grupę potencjalnych klientów. Jak się interes rozkręci, to ci zapłacą.

— Dobra, przypomnę sobie dawne czasy — odrzekł Tatarski. — A co tam trzeba wyeksponować?

— Przecież mówiłem: śmierć ekstraklasa.

— Jak się nazywa firma?

— Od nazwiska. Biuro usług pogrzebowych braci Debirsjan. Pomyślisz?

— Co za problem — powiedział Tatarski. — Oczywiście.

— Aha — ciągnął Sasza — uśmiejesz się, ale jeden nasz znajomy już został ich klientem. Żona, zanim stąd dała nogę, opłaciła pogrzeb najwyższej kategorii.

— Kto to był? * /

— Pamiętasz Chanina z agencji Tajny Doradca? Załatwili go.

— Straszne. Nic o tym nie wiedziałem. Kto?

— Jedni mówią, że Czeczeni, inni — że gliny. Poszło o jakieś brylanty. Krótko mówiąc, szemrany interes… Gdzie idziesz?

— Do kibla — rzucił Tatarski.

Ubikacja była jeszcze brudniejsza niż reszta piwiarni. Patrząc na ścianę nad pisuarem, pokrytą zaciekami przypominającymi formacje geologiczne, Tatarski zauważył trójkątny kawałek odstającego tynku, dziwnie podobny z kształtu do brylantowego naszyjnika z fotografii wiszącej w toalecie u Chanina. Już przy pierwszym spojrzeniu na ten twór przepełniający duszę Tatarskiego żal po byłym szefie drogą alchemicznej transformacji przeobraził się w zamówione przez Saszę Bloo hasło.

Wyszedł z toalety i stanął jak wryty na widok, który się nagle przed nim otworzył. Najwidoczniej dawniej w korytarzu były dwuskrzydłowe drzwi, które wyłamano wraz z futryną, byle jak maskując ślady, i teraz ze ścian i sufitu wystawał kawałek nagiego ceglanego muru, zamazany czarną farbą. Ów prowadzący do piwiarni otwór dziwnie przypominał swym z lekka zaokrąglonym kształtem obudowę ekranu telewizyjnego; podobieństwo było tak łudzące, że Tatarski przez chwilę miał wrażenie, iż patrzy w największy telewizor kraju. Azadowski i jego towarzystwo znajdowali się poza polem widzenia, za to widać było dwóch bandytów przy wejściu i nowego gościa, który pojawił się obok nich. Był to wysoki, chudy starzec w brązowym płaszczu, berecie i silnych okularach — zbyt krótkich zausznikach; jego oczy za szkłami wydawały się nieproporcjonalnie wielkie i dziecięco uczciwe. Tatarski mógłby przysiąc, że gdzieś go przedtem widział. Starzec zdążył już zebrać wokół siebie kilku wyglądających na meneli słuchaczy.

— Ludzie! — mówił cienkim i pełnym zdumienia głosem. — Nigdy byście nie uwierzyli! Kupuję dzisiaj flaszkę w warzywniaku koło Dworca Kurskiego, nie? Stoję do kasy. I wiecie, kto wchodzi do sklepu? Czubajs! Kurde flak… Płaszczyk ma taki szary, szaliczek moherowy i czapkę, a goryli — ani śladu. Tylko prawa kieszeń mu odstaje, jakby miał tam spluwę. Podszedł do działu konserw, kupił trzylitrowy słoik bułgarskich pomidorów w occie — wiecie, takie zielone, nie? I wsadził do siatki. Patrzę na niego z rozdziawioną gębą, a on mnie zauważył, mrugnął i wyszedł. Ja do okna. A tam samochód czarny z kogutem, który też jakby mruga… On myk! Do tego samochodu. I odjechał. Coś takiego, kurde flak…

Tatarski kaszlnął i stary spojrzał w jego stronę.

— Narodna Wola — odezwał się Tatarski i nie mógł się powstrzymać, żeby nie mrugnąć.

Powiedział to zupełnie niegłośno, ale stary usłyszał — pociągnął jednego z bandytów za rękaw i wskazał w stronę wejścia. Bandyci równocześnie odstawili na stół niedopite piwo i uśmiechając się lekko, ruszyli na Tatarskiego. Jeden włożył rękę do kieszeni i Tatarski zrozumiał, że zaraz go chyba zabiją.

Po całym ciele rozlała mu się fala adrenaliny, nadając ruchom niezwykłą lekkość — okręcił się w miejscu, wyskoczył z piwiarni i popędził przez plac. Był już w jego połowie, kiedy usłyszał za sobą strzały — coś kilka razy bzyknęło zupełnie blisko. Tatarski podwoił szybkość.

Odważył się obejrzeć dopiero przy wysokim drewniaku, za którym mógł się schować — bandyci już nie strzelali, ponieważ biegli do nich ochroniarze Azadowskiego z automatami w rękach. Tatarski oparł się o ścianę, sztywnymi palcami wyciągnął papierosy i zapalił. A więc tak się to dzieje, pomyślał, właśnie tak. Zwyczajnie i niespodziewanie. Po raz drugi ośmielił się wyjrzeć zza węgła dopiero po wypaleniu całego papierosa. Azadowski i jego towarzystwo wsiadali do samochodów; obaj bandyci z okrwawionymi twarzami siedzieli już na tylnych siedzeniach dżipa ochrony, a starzec w brązowym palcie tłumaczył się gorączkowo obojętnemu gorylowi. Tatarski przypomniał sobie wreszcie, gdzie widział tego starego — był to wykładowca filozofii z Instytutu Literatury. Poznał go nie tyle z twarzy — ów zdążył się mocno postarzeć — ile po niezwykłej intonacji, z jaką kiedyś wygłaszał swoje wykłady. „A przedmiot jest stanowczy — mówił, wznosząc twarz ku stropowi audytorium — domaga się, by podmiot się ujawnił! A wówczas, przy odrobinie szczęścia, może nastąpić połączenie…”.

Połączenie, jak zrozumiał Tatarski, właśnie nastąpiło. Tak też się zdarza, pomyślał, wyjął notes i zapisał wymyślone w piwiarni hasło reklamowe:

DIAMONDS ARE NOT FOREVER!

BIURO USŁUG POGRZEBOWYCH BRACI DEBIRSJAN

Na pewno mnie zwolnią, pomyślał, kiedy kawalkada aut zniknęła za zakrętem. Dokąd mam teraz iść? Cholera wie. Do Giriejewa. Mieszka akurat gdzieś tutaj.

Dom Giriejewa Tatarski znalazł, o dziwo, bez trudu — poznał go po ogrodzie, nad którym wznosił się las niepray^dopodobnie wysokich baldachów, wyglądających raczej jak małe drzewa niż jak wielkie chwasty. Tatarski kilka razy zapukał do furtki i na werandzie ukazał się Giriejew. Ubrany był w wypchane na kolanach portki nieokreślonej barwy i koszulkę z wielką literą A, obwiedzioną tęczowym kręgiem.

— Właź — powiedział. — Furtka jest otwarta.

Giriejew tankował, i to już nie pierwszy dzień, przepijając sporą sumę pieniędzy, która była wyraźnie na wyczerpaniu. Można to było wydedukować z tego, że przy ścianie stały butelki po whisky i koniakach wysokiej klasy, te zaś, które znajdowały się bliżej środka pokoju, były już po jakichś nabytych przy stacji wódkach, rozlewanych w Osetii i opatrzonych romantycznymi i namiętnymi nazwami. Od czasu ostatniej wizyty Tatarskiego kuchnia prawie się nie zmieniła, tylko było tam jeszcze brudniej, a na ścianach pojawiły się wizerunki nieco przerażających tybetańskich bożków. Przybył też nowy sprzęt — w kącie świecił mały telewizorek.

Usiadłszy przy stole, Tatarski spostrzegł, że telewizor stoi do góry nogami. Na ekranie widniała animowana plansza — wokół oka o długich rzęsach, pokrytych czarnym tuszem, krążyła mucha. Wyskoczył tytuł programu: Dzionek jutrzejszy, i w tej samej chwili mucha usiadła na źrenicy, przylgnęła i rzęsy zaczęły się wokół niej owijać jak włoski rosiczki. Ukazał się prezenter odziany w mundur majora służb eskortowych — Tatarski domyślił się, że jest to odwet copywritera z szóstego piętra za niedawne oświadczenie copywritera z siódmego piętra, że telewizja w Rosji jest strukturą siłową. Odwrócony do góry nogami prezenter do złudzenia przypominał nietoperza zwisającego z niewidocznej żerdki. Tatarski nie był szczególnie zdziwiony, kiedy rozpoznał w nim Azadowskiego przefarbowanego na ognistego bruneta, z wąziutkim sznureczkiem wąsów. Uśmiechając się głupawo, Azadowski przemówił:

— Już niebawem pochylnię w Murmańsku opuści krążownik rakie— towo-jądrowy „Idiota”, zbudowany dla uczczenia sto pięćdziesiątej rocznicy urodzin Fiodora Dostojewskiego. Obecnie nie wiadomo, czy rządowi uda się zwrócić pieniądze otrzymane w zastaw za okręt, albowiem coraz częściej rozlegają się głosy domagające się wykupienia drugiego krążownika tego typu — „Pustelnika Potiomkina”, który jest tak olbrzymi, że marynarze nazywają go pływającą wsią. W chwili obecnej.Pustelnik Potiomkin” płynie po Oceanie Lodowatym do portu przeznaczenia. Nowości wydawnicze! — Azadowski wyciągnął skądś książkę, na której okładce mignęła sakramentalna kombinacja granatnika, piły spalinowej i nagiej kobiety. — Dobro powinno mieć mocne pięści. Wiedzieliśmy o tym od dawna, ale wciąż czegoś nie dostawało! I oto książka, na którą czekaliście państwo tyle lat: dobro z pięściami i wielkim chujem! Wędrówki Światosława Lutego. Wiadomości gospodarcze: dziś w Dumie Państwowej uchwalono nową zawartość minimalnego rocznego koszyka towarów konsumpcyjnych. Jest to dwadzieścia kilogramów wyrobów makaronowych, kwintal ziemniaków, sześć kilogramów wieprzowiny, palto, para butów, czapka-uszatka i telewizor Sony Black Trinitron. Z Iranu donoszą…

Giriejew wyłączył dźwięk.

— Co, przyszedłeś tu na telewizję? — zapytał.

— Nie, nie. Tylko się dziwię; dlaczego telewizor jest do góry nogami?

— Długo by gadać.

— A co, to tak jak z ogórkami? Nie można bez wtajemniczenia?

— Dlaczego? — wzruszył ramionami Giriejew. — To nie jest wiedza tajemna. Ale odnosi się do doktryny prawdziwej dharmy, więc jeżeli prosisz, by ci o tym opowiedziano, tym samym bierzesz na siebie kar— miczny obowiązek jej stosowania. A mnie się wydaje, że ty nie będziesz tego robił.

— Może i będę. Opowiedz.

Giriejew westchnął i popatrzył na kołyszące się za oknem baldachy.

— Są trzy buddyjskie sposoby oglądania telewizji. W istocie to jeden i ten sam sposób, ale na różnych etapach treningu wygląda on różnie. Najpierw oglądasz telewizję z wyłączoną fonią. Mniej więcej pół godziny dziennie, swoje ulubione programy. Kiedy rodzi się myśl, że w telewizji mówią coś ważnego i ciekawego, uświadamiasz ją sobie w momencie jej powstania i tym samym neutralizujesz. Początkowo będziesz się zrywał i włączał dźwięk, ale stopniowo się przyzwyczaisz. Najważniejsze, to nie mieć poczucia winy, gdybyś się nie mógł powstrzymać. Potem zaczynasz oglądać telewizję z włączonym dźwiękiem, ale z wyłączonym obrazem. I wreszcie zaczynasz patrzeć w wyłączony telewizor. To jest właśnie podstawowa technika, dwie pierwsze to przygotowanie. Oglądasz wszystkie programy informacyjne, ale telewizora nie włączasz. Bardzo ważne, żeby mieć przy tym wyprostowane plecy, a ręce najlepiej założyć na brzuchu — lewa dłoń pod spodem, prawa na wierzchu. To w wypadku mężczyzn, w wypadku kobiet odwrotnie. I ani na sekundę się nie odrywać. Jeśli będzie się tak oglądać telewizję przez dziesięć lat choćby tylko godzinę dziennie, zrozumie się naturę tego medium. No i całej reszty też.

— Wobec tego czemu stawiasz telewizor do góry nogami?

— Jest to czwarty sposób buddyjski. Stosuje się go w razie konieczności obejrzenia telewizji mimo wszystko. Na przykład, jeżeli chcesz się dowiedzieć, jaki jest kurs dolara, a nie wiesz, kiedy go podadzą i w jaki sposób — powiedzą czy pokażą tablice na kantorach.

— Ale po co go przestawiać?

— Znów musiałbym ci długo tłumaczyć.

— Spróbuj.

Giriejew potarł czoło i powtórnie westchnął. Zapewne szukał właściwych słów.

— Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego prezenterzy mają w oczach taką ciężką, świdrującą nienawiść? — zapytał wreszcie.

— Daj spokój — powiedział Tatarski. — Oni w ogóle nie patrzą w kamerę, to się tylko tak wydaje. Przed samym obiektywem stoi specjalny monitor, na którym wyświetla się tekst i symbole oznaczające intonację i mimikę. Jest ich przeważnie chyba sześć, poczekaj, niech sobie przypomnę… Ironia, smutek, powątpiewanie, improwizacja, gniew i żart. Więc nikt nie emanuje żadną nienawiścią — ani własną, ani nawet służbową. To akurat wiem na pewno.

— Ja też wcale nie twierdzę, że oni czymś emanują. Po prostu kiedy czytają swój tekst, patrzy im w oczy kilka milionów ludzi, z reguły bardzo złych i niezadowolonych z życia. Pomyśl tylko, jaki efekt kumulacyjny zachodzi w chwili, kiedy tyle oszukanych umysłów zbiega się naraz w jednym punkcie. Wiesz, co to jest rezonans?

— Mniej więcej.

— No. Jeżeli batalion żołnierzy przejdzie po moście w nogę, to most może się zawalić. Były takie wypadki, więc kiedy kolumna wchodzi na most, dostaje rozkaz, żeby nie iść w nogę. A kiedy tylu ludzi patrzy w to pudło i widzi jedno i to samo, wyobrażasz sobie, jaki rezonans powstaje w jonosferze?

— Gdzie? — zapytał Tatarski, ale w tym momencie w kieszeni zadzwoniła mu komórka, więc podniósł rękę, przerywając tym gestem rozmowę. W słuchawce słychać było grzmiącą muzykę i niewyraźne głosy.

— Wawan! — przedarło się przez muzykę wołanie Morkowina. — Gdzie jesteś? Żyjesz?

— Żyję — odrzekł Tatarski. — Jestem w Rastorgujewie.

— Słuchaj — radośnie ciągnął Morkowin — tym palantom spuściliśmy wpierdol, zaraz pewnie wsadzimy ich do ciupy, dostaną po dziesięć lat. Azadowski po przesłuchaniu tarzał się ze śmiechu! Powiedział, że zdjąłeś z niego cały stres. Następnym razem dostaniesz order razem z Rostropowiczem. Przysłać po ciebie brykę?

Nie zwolnią mnie, pomyślał Tatarski, czując, jak od serca po całym ciele rozchodzi mu się przyjemne ciepło. Na pewno nie zwolnią. I nie wykończą.

— Dzięki — powiedział. — Pojadę do domu. Nerwy całkiem mi wysiadły.

— Tak? Wyobrażam sobie — przytaknął Morkowin. — Jedź, wracaj do zdrowia. A ja pójdę — wołają mnie. Tylko jutro się nie spóźnij — mamy bardzo ważną imprezę. Jedziemy do Ostankina. A właśnie, obejrzysz tam kolekcję Azadowskiego. Zbiór hiszpański. Na razie, do usłyszenia.

Tatarski schował telefon do kieszeni i obrzucił kuchnię nieobecnym wzrokiem.

— Czyli traktują mnie jak chomika — powiedział w zadumie.

— Co?

— Nieważne. O czym opowiadałeś?

— Krótko mówiąc — podjął Giriejew — cała tak zwana magia telewizji polega na psychorezonansie, na tym, że jednocześnie ogląda ją mnóstwo ludzi. Każdy profesjonalista wie, że skoro już oglądasz telewizję…

— Profesjonaliści, mój drogi, w ogóle nigdy nie oglądają telewizji — przerwał Tatarski, wygładzając dostrzeżoną właśnie łatę na kolanie gospodarza.

— …skoro już oglądasz telewizję, to musisz patrzeć gdzieś w róg ekranu, ale w żadnym wypadku w oczy prezentera, bo w przeciwnym razie dostaniesz nieżytu żołądka albo wpadniesz w schizofrenię. A najlepiej odwróć odbiornik do góry nogami, tak jak ja to robię. Czyli nie iść w nogę. A w ogóle, jeśli cię to interesuje, to piąty buddyjski sposób oglądania telewizji, metoda najwyższego wtajemniczenia…

Zdarza się często, że rozmawiasz z człowiekiem i nawet chyba podoba ci się to, co on mówi, i masz wrażenie, że jfest w tym ziarno prawdy, a potem nagle spostrzegasz, że on ma starą koszulkę, zdeptane trepy, portki zacerowane na kolanie, a meble w jego domu są wytarte i tandetne. Patrzysz uważniej i widzisz wokół niedostrzeżone wcześniej ślady upokarzającej biedy, i uświadamiasz sobie, że nic, co twój rozmówca w życiu zrobił i przemyślał, nie doprowadziło go do tego jedynego zwycięstwa, które tak zapragnąłeś odnieść w ów odległy majowy poranek, kiedy zacisnąwszy zęby, dałeś sobie słowo, że nie przegrasz, choć jeszcze nie bardzo wiedziałeś, z kim grasz i o co. I mimo że od tej póry wcale nie stało się to bardziej zrozumiałe, od razu tracisz zainteresowanie słowami swego rozmówcy, masz ochotę powiedzieć mu na pożegnanie coś miłego, odejść jak najszybciej i zająć się wreszcie swoimi sprawami.

Tak działa w naszych duszach wow-czynnik wypierający. Tatarski jednak, przyjąwszy na siebie jego nieodczuwalne uderzenie, nie zdradził się niczym, że rozmowa z Giriejewem przestała go interesować, ponieważ przyszła mu do głowy pewna myśl. Odczekał, aż Giriejew zamilknie, przeciągnął się, ziewnął i jakby mimochodem zapytał:

— A propos, zostały ci jeszcze muchomory?

— Tak — odpowiedział Giriejew. — Mam, tylko że nie będę ich z tobą brał. Wybacz, po tamtej historii…

— Ale dasz mi?

— Czemu nie? Tylko tutaj nie jedz, bardzo cię proszę. Giriejew wstał z krzesła, otworzył przekrzywioną wiszącą szafkę i wyjął zawiniątko w gazecie.

— Tu jest akurat działka. Gdzie chcesz to zrobić, w Moskwie?

— Nie — odparł Tatarski — w mieście strasznie świruję. Pójdę do lasu. Skoro już się wybrałem na łono natury.

— Słusznie. Poczekaj, odleję ci trochę wódki. Łagodzi. Czysta działka może strasznie dać po kablach. Nie bój się, nie bój, mam absolut.

Giriejew podniósł z podłogi pustą butelkę po koniaku Hennessy, odkręcił i zaczął ostrożnie przelewać do niej wódkę Absolut z litrowej butelki, która rzeczywiście znalazła się w tej samej szafce, co grzyby.

— Słuchaj, ty masz jakieś powiązania z telewizją — odezwał się. — Jest świetny kawał o was. Słyszałeś o minecie ze śpiewem w ciemności?

— To ten, w którym gość zapala światło i widzi, że jest sam w pokoju, a na stoliku pod ścianą szklane oko? Znam. Najmodniejszy w naszej firmie. A właśnie, jak myślisz, czy to oko i tamto, co jest na dolarze, to to samo? Czy nie?

— Nie zastanawiałem się — powiedział Giriejew. — Co tam zapisujesz? Jak oglądać telewizję?

— Nie — odparł Tatarski — taki tam pomysł związany z robotą.

Pomysł na plakat — zapisał w notesie. — Brudny pokój z pajęczynami. Na stole aparatura do pędzenia bimbru, przy stole alkoholik w obszarpanym ubraniu (wariant — narkoman gotujący kompot), który przelewa otrzymany produkt z dużej butelki absolutu do małej buteleczki po hennessym. Hasło:

ABSOLUT HENNESSY

Zaproponować najpierw dystrybutorom firm Absolut i Hennessy, a jeśli nie zechcą — firmom Finlandia, Smirnoff i Johnnie Walker.

— Trzymaj — powiedział Giriejew, wręczając Tatarskiemu zawiniątko i butelkę. — Tylko umówmy się. Kiedy je zjesz, już tu nie wracaj. Bo ciągle nie mogę zapomnieć tamtej jesieni.

— Obiecuję — rzucił Tatarski. A przy okazji, gdzie tu jest niedobudo— wana stacja radiolokacyjna? Widziałem ją po drodze z samochodu.

— Niedaleko. Przetniesz pole i tam się zacznie droga przez las. Jak zobaczysz ogrodzenie z siatki. Idż wzdłuż niego. Jakieś trzy kilometry. A co, chcesz tam pospacerować?

Tatarski przytaknął.

— No, nie wiem, nie wiem — mruknął Giriejew. — Tak to jeszcze można, ale po muchomorach… Starzy ludzie mówią, że to niedobre miejsce. Chociaż, z drugiej strony, gdzie pod Moskwą znajdziesz dobre?

W drzwiach Tatarski odwrócił się i objął Giriejewa za ramiona.

— Wiesz, Andriusza — powiedział — nie chciałbym, żeby to zabrzmiało patetycznie, ale wielkie dzięki!

— Za co? — spytał Giriejew.

— Za to, że czasem pozwalasz mi żyć równoległym życiem. Bez tego prawdziwe byłoby nie do zniesienia!

— Cóż, dziękuję — odrzekł Giriejew, odwracając oczy — dziękuję.

Był wyraźnie wzruszony.

— Powodzenia — powiedział Tatarski i poszedł.

Muchomory zaczęły działać po półgodzinnym marszu wzdłuż ogrodzenia z siatki. Najpierw pojawiły się znajome objawy — drżenie i przyjemne łaskotanie w palcach. Potem z przydrożnych krzaków wychynął słup z napisem „Zakaz palenia ognisk!”, który Tatarski kiedyś wziął za Husejna. Jak się należało tego spodziewać, w świetle dziennym nie widać było żadnego podobieństwa. Mimo to Tatarski nie bez sentymentu przypomniał sobie opowieść o królu ptaków Simurgu.

— Simurg, sirruf — odezwał się w jego głowie znajomy głos — co za różnica? To po prostu różne transkrypcje. Znowu się naćpałeś, tak?

Zaczęło się, pomyślał Tatarski. Zwierzak już jest.

Ale sirruf więcej w żaden sposób nie zdradził swej obecności przez całą drogę do wieży. Brama, przez którą Tatarski kiedyś przełaził górą, stała otworem. Na terenie budowy nikogo nie było widać; baraki mieszkalne zamknięto, a z grzyba-wiaty dla wartownika zniknął wiszący tam wcześniej telefon.

Tatarski wszedł na szczyt budowli bez żadnych przygód. W wieżyczce windy wszystko wyglądało jak przedtem — puste butelki i stół na środku.

— No — zapytał głośno Tatarski — i gdzie tu jest bogini?

Nikt nie odpowiedział, tylko było słychać, jak gdzieś w dole szumi na wietrze jesienny las. Tatarski oparł się o ścianę, zamknął oczy i zaczął nasłuchiwać. Z niewiadomego powodu uznał, że to szumią wierzby, i przypomniał sobie linijkę z zasłyszanej w radiu piosenki: „To siostry smutku, co w wierzbach mieszkają”. I od razu w cichym szeleście drzew dały się słyszeć urywane kobiece głosy, które wydały mu się echem jakichś dawno słyszanych słów, zabłąkanych w zakamarkach pamięci.

„Czy oni wiedzą — szeptały ciche głosy — że w ich szeroko znanym świecie nie ma niczego oprócz głębokich ciemności — ani wdechu, ani wydechu, ani lewego, ani prawego, ani piątego, ani dziesiątego? Czy wiedzą, że o tym, iż są szeroko znani, nie wie nikt?”

„Wszystko jest całkiem odwrotnie, niż myślą ludzie — nie ma ani prawdy, ani fałszu, istnieje tylko jedna nieskończenie jasna, czysta i prosta myśl, podobna do kropli atramentu, która wpadła do szklanki z wodą. I kiedy człowiek przestaje się kłębić w tej czystej jasności, zupełnie nic się nie dzieje i okazuje się, że życie to po prostu szelest firanek w oknie dawno zburzonej wieży, i każda nitka w tych firankach myśli, że wielka bogini jest przy niej. I bogini rzeczywiście jest przy niej”.

„Kiedyś i my, i ty, ukochany, byliśmy wolni — po co stworzyłeś ten straszny, potworny świat?”

— A czyż ja to uczyniłem? — wyszeptał Tatarski.

Nikt nie odpowiedział. Tatarski otworzył oczy i wyjrzał przez drzwi. Nad linią lasu wisiała chmura podobna do niebiańskiej góry — była tak potężna, że nieskończona głębia nieba, zapomniana jeszcze w dzieciństwie, znów stała się widoczna. Na jednym ze zboczy chmury znajdował się wąski, spiczasty występ, podobny do majaczącej przez mgłę wieży. W Tatarskim coś drgnęło — przypomniał sobie, że kiedyś on sam miał w swym wnętrzu efemeryczną niebiańską substancję, z której składała się ta biała góra i ta wieża. I wówczas — dawno, dawno temu, chyba jeszcze przed urodzeniem — z łatwością sam mógł się stać taką chmurą i wzbić się na sam szczyt wieży. Życie jednak zdążyło już wyprzeć ową dziwną substancję z jego duszy; pozostało jej zaledwie tyle, by móc przypomnieć sobie o niej na sekundę i natychmiast utracić to wspomnienie.

Tatarski spostrzegł, że podłoga pod stołem jest przykryta kilkoma zbitymi razem deskami. Zajrzał w szparę między nimi i zobaczył czarną dziurę wielopiętrowej przepaści. No tak, przypomniał sobie, to szyb windy. A tu maszynownia, tak jak w pomieszczeniu, gdzie mieści się ten cały render. Brakuje tylko ochroniarzy z automatami. Usiadł przy stole i ostrożnie postawił stopy na deskach. Najpierw ogarnął go lęk, że deski załamią mu się pod stopami i runą wraz z nim w dół, do głębokiego szybu, na którego dnie nagromadziły się przez lata całe pokłady śmieci. Ale deski były grube i dobrze trzymały.

W pomieszczeniu wyraźnie ktoś bywał, najprawdopodobniej okoliczni bezdomni. Na podłodze leżały świeżo rozdeptane niedopałki, a na stole strzęp gazety z tygodniowym programem telewizyjnym. Tatarski odczytał tytuł ostatniego programu tuż nad nierównym, oderwanym brzegiem:

0:00 — Złota komnata

Co to za program? — pomyślał. Chyba coś nowego. Oparł brodę na skrzyżowanych rękach i zapatrzył się w fotografię biegnącej po piasku kobiety, wiszącą tam gdzie poprzednio. W świetle dnia stały się widoczne wybrzuszenia i plamy, jakie powstały na papierze z wilgoci. Jedna plama znajdowała się akurat na twarzy bogini, która w dziennym oświetleniu wydawała się zniekształcona, dziobata i stara. Tatarski dopił resztę wódki i zamknął oczy.

Krótki sen, który mu się przyśnił, był bardzo dziwny. Szedł po piaszczystej pląźy w stronę błyszczącego w słońcu złotego posągu — był jeszcze daleko, ale już dawało się dostrzec, że jest to kobiecy tors bez głowy i rąk. Obok Tatarskiego wolno dreptał sirruf, którego dosiadał Giriejew. Sirruf był smutny i przypominał zajeżdżonego osiołka, a jego złożone na grzbiecie skrzydła wyglądały jak stare wojłokowe siodło.

— Wypisujesz slogany reklamowe — mówił Giriejew — a czy znasz ten najważniejszy? Można by rzec, bazowy?

— Nie — odparł Tatarski, mrużąc oczy w złotym blasku.

— No to ci powiem. Słyszałeś określenie „Sąd Ostateczny”, „Straszny Sąd”?

— Słyszałem.

— W rzeczywistości nie ma w nim nic strasznego. Poza tym, że rozpoczął się już dawno i wszystko, co się z nami dzieje, to po prostu etapy eksperymentu śledczego. Zastanów się — czyż dla Boga to coś trudnego w kilka sekund stworzyć z niczego ten świat z całą jego wiecznością i nieskończonością, aby doświadczyć jedną jedyną stojącą przed nim duszę?

— Andriej — odpowiedział Tatarski, zerkając na przydeptane kapcie Giriejewa, tkwiące w sznurkowych strzemionach — daj spokój, dobra? Ja mam już dosyć gówna w pracy. Mógłbyś chociaż ty mnie nie dręczyć.

Загрузка...