Babiloński znaczek

Po powrocie do domu Tatarski poczuł przypływ energii, jakiego już dawno nie pamiętał. Metamorfoza Chanina ustawiała całą niedawną przeszłość w tak dziwnej perspektywie, że w śład za tym nieuchronnie musiało się wydarzyć coś niezwykłego. Rozmyślając, czym by się tu zająć, Tatarski kilka razy nerwowo obszedł całe mieszkanie i przypomniał sobie o znaczku kupionym w „Biednych Ludziach”. Znaczek nadal spoczywał w szufladzie — przez cały ten czas Tatarski nie znalazł pretekstu, by go połknąć, a zresztą trochę się bał.

Zbliżył się do biurka, wyjął znaczek z szuflady i dokładnie mu się przyjrzał. Ze znaczka uśmiechała się doń twarz ze spiczastą bródką; nieznajomy nosił dziwne nakrycie głowy — ni to hełm, ni to czapkę z wąziutkim rondkiem. Ma czapkę, pomyślał Tatarski, pewnie to błazen. To znaczy, że będzie wesoło. Nie zastanawiając się dłużej, wrzucił znaczek do ust, roztarł go zębami na drobną kaszkę i przełknął. Następnie położył się na kanapie i zaczął czekać.

To bezczynne leżenie szybko mu się znudziło. Wstał, zapalił papierosa i jeszcze raz przespacerował się po mieszkaniu. Znalazłszy się koło ściennej szafy, pomyślał, że po przygodzie za miastem nie zaglądał więcej do teczki Tiamat-2. Był to klasyczny przypadek wyparcia: ani razu nie przypomniał sobie, że chciał doczytać do końca zebrane tam materiały, chociaż, z drugiej strony, jak gdyby nigdy o tym nie zapomniał. Było z tym dokładnie tak samo jak ze znaczkiem, jakby oba te przedmioty zostały odłożone na specjalną okazję, która, jeśli się prowadzi normalne, pomyślnie się układające życie, nie następuje nigdy. Tatarski wyjął skoroszyt z pawlacza i wrócił do pokoju. W teczce było dużo zdjęć naklejonych na kartki. Jedno z nich wypadło, gdy tylko otworzył skoroszyt. Tatarski podniósł je z podłogi.

Zdjęcie przedstawiało fragment płaskorzeźby — niebo z wyrytymi na nim dużymi gwiazdami. U dołu fotografii widniały dwie wzniesione dłonie, ucięte brzegiem kadru. Gwiazdy były prawdziwe — starożytne, ogromne i żywe. Takie gwiazdy dawno już zgasły dla ludzi i pozostały tylko dla kamiennych bohaterów na przedpotopowych rzeźbach. Chociaż, pomyślał Tatarski, same gwiazdy od tamtych czasów chyba się nie zmieniły — zmienili się ludzie. Każda gwiazda składała się z centralnego okręgu i ośmiu ostrych promieni, między którymi wiły się wiązki symetrycznych falistych linii.

Tatarski spostrzegł, że wokół tych linii migocą ledwie widoczne czerwono-zielone żyłki, jak gdyby się patrzyło na ekran źle ustawionego monitora. Lśniąca powierzchnia zdjęcia nabrała brylantowo— tęczowego blasku, jej migotanie zaczęło bardziej przyciągać uwagę niż sam obraz. Zaczęło się, pomyślał Tatarski. Rzeczywiście bardzo szybko…

Odszukał stronę, od której odkleiło się zdjęcie, przejechał językiem po zaschniętej plamie kazeinowego kleju i przylepił fotografię na dawnym miejscu. Następnie ostrożnie odwrócił stronicę i wygładził ją dłonią, żeby zdjęcie lepiej się przykleiło. Spojrzawszy na następną fotografię, omal nie upuścił teczki na podłogę.

Na fotografii była ta sama twarz, co na znaczku. Tu, co prawda, została ujęta z profilu, ale nie było żadnych wątpliwości.

Zdjęcie przedstawiało tę samą płaskorzeźbę, tym razem w całości. Tatarski rozpoznał fragment z gwiazdami — teraz były maleńkie i ledwie widoczne, a wzniesione ku nim ręce należały, jak się okazało, do malutkiego człowieczka na dachu budowli, znieruchomiałego w pełnej przerażenia pozie.

Centralna postać płaskorzeźby, której twarz rozpoznał Tatarski, była kilkakrotnie większa od człowieczka na dachu i od wszystkich pozostałych ludzi dokoła. Był to mężczyzna w spiczastym żelaznym hełmie, z zagadkowym, półpijanym uśmieszkiem na ustach. Jego twarz na tle starożytnego wizerunku wyglądała dziwnie i wręcz nie na miejscu — wydawała się tak swojska, że można było pomyśleć, iż płaskorzeźbę wykonano nie trzy tysiące lat temu w Niniwie, ale pod koniec ubiegłego roku w Erewanie czy Kalkucie. Zamiast charakterystycznej dla antycznego Sumera, przypominającej łopatę brody, złożonej z symetrycznych kędziorków, mężczyzna miał rzadką kozią bródkę i przypominał ni to kardynała Richelieu, ni to Wuja Sama, ni to Lenina.

Tatarski pośpiesznie odwrócił stronę i znalazł dotyczący fotografii tekst:

Enkimdu (Eriki stworzył) — bóg-rybak, sługa boga Enki (władca ziemi). Bóg-opiekun Wielkiej Loterii. Troszczy się o stawy i kanały; prócz tego znane są skierowane do Enkimdu zaklęcia przeciw różnym schorzeniom przewodu pokarmowego. Stworzony został z gliny jak Adam — uważano, że gliniane tabliczki z pytaniami Loterii to ciało Enki, a rytualny napój, przygotowywany w jego świątyni — to jego krew.

Tatarski czytał z trudem — sens słabo do niego docierał, a litery tęczowo migotały mu przed oczyma i mrugały doń. Tatarski zaczął szczegółowo oglądać wizerunek bóstwa. Enkimdu był owinięty płaszczem pokrytym owalnymi blaszkami, a w ręku trzymał dwa pęki strun, wachlarzowato rozkładających się ku ziemi, czym przypominał Guliwera, którego rzesza Liliputów próbuje utrzymać za przywiązane do rąk liny. Żadnych stawów i kanałów, o które miał się troszczyć Enkimdu, nigdzie dookoła nie było — szedł przez płonące miasto, którego jedno— i dwupiętrowe domy sięgały mu do pasa. Pod jego stopami leżały ludzkie ciała z jednakowo rozrzuconymi rękami — patrząc na nie, Tatarski spostrzegł niewątpliwy związek między sztuką sumeryjską a socrealizmem. Najciekawszym szczegółem wizerunku były struny rozchodzące się od rąk Enkimdu. Każda struna kończyła się dużym kołem, w które wpisany był trójkąt z prymitywnie narysowanym okiem. Na struny nawleczone były ludzkie ciała — jak ryby, które Tatarski suszył w dzieciństwie, rozwieszając je na podwórku na żyłce.

Następne zdjęcie przedstawiało powiększony fragment płaskorzeźby z ludzikami na strunie. Tatarski poczuł lekkie mdłości. Płaskorzeźba z odrażającym naturalizmem ukazywała, że lina wchodzi każdej ludzkiej figurce w usta i wychodzi tyłkiem. Jedne postacie rozpościerały ręce na boki, inne przyciskały je do głów, a w przestrzeni pomiędzy nimi unosiły się wielkogłowe ptaki. Tatarski zaczął czytać dalej:

Według podania, Endu, małżonka boga Enki (według innej wersji jego żeńskie wcielenie, co jest mało prawdopodobne; możliwe jest także utożsamienie z postacią Isztar) siedziała pewnego razu nad brzegiem kanału i przesuwała tęczowe paciorki naszyjnika, podarowanego jej przez męża. Mocno świeciło słońce i Endu zmorzył sen. Upuściła naszyjnik, który wpadł do wody, rozsypał się i utonął. Wtedy tęczowe paciorki uznały, że są ludźmi, i osiedliły się w całym zbiorniku wodnym. Pobudowały miasta, miały własnych królów i bogów. Wówczas Enki wziął kawałek gliny i ulepił z niej figurkę rybaka. Tchnął w niego życie i nadał mu imię Enkimdu. Następnie wręczył rybakowi wrzeciono ze złotą nicią, kazał zejść pod wodę i zebrać wszystkie paciorki. Ponieważ imię „Enkimdu” zawiera w sobie imię samego Enki, ma ono niezwykłą moc, i paciorki, posłuszne boskiej woli, powinny się same nanizywać na złotą nić. Niektórzy uczeni uważają, że Enkimdu zbiera dusze zmarłych i przenosi je na tej nici do królestwa umarłych — w tym aspekcie przypomina międzykulturową postać pozagrobowego przewoźnika.

Wczasach późniejszych Enkimdu zaczął pełnić funkcję opiekuna bazarów i drobnych urzędników; zachowało się sporo wizerunków, na których kupcy i urzędnicy zwracają się do Enkimdu z prośbami o pomoc. Modlitwy te zawierają powtarzające się błagania o to, by bóg „podniósł ich ponad silnych na złotej nici” oraz „obdarzyłziemskim enlilizmem” (patrz Enlil). W micie o Enkimdu dają się zauważyć również motywy eschatologiczne — kiedy Enkimdu naniże na swoją nić wszystkich żyjących na ziemi, życie ustanie, albowiem znów będą oni paciorkami w naszyjniku wielkiej bogini. Wydarzenie to, które powinno nastąpić w przyszłości, jest utożsamiane z końcem świata.

W starożytnej legendzie występuje trudno wytłumaczalny motyw: w kilku źródłach opisano dokładnie, w jaki sposób ludzie-paciorki przesuwają się w górę po niciach Enkimdu. Nie używają w tym celu rąk — ręce służą im do zasłaniania oczu i uszu albo do opędzania się przed białymi ptakami, które próbują zerwać ich z nici. Ludzie-paciorki wspinają się po nici, najpierw ją połykając, następnie zaś na przemian chwytając ustami i odbytem. Nie bardzo wiadomo, skąd się wzięły w micie o Enkimdu takiepantagrueliczne szczegóły — może są to echa innego świata, który nie dotrwał do naszych czasów.

Warto również zwrócić uwagę na koła znajdujące się na końcach nici Enkimdu. Przedstawiono na nich coś w rodzaju oka wpisanego w trójkąt. Rzeczywistość krzyżuje się tu z mitem: koła starosumeryjskich rydwanów bojowych istotnie mocowano trójkątną płytką z brązu, nabijaną na koła od zewnątrz. Umieszczony na płytce rysunek, kształtem przypominający oko, symbolizuje wrzeciono, na które nawinięta jest złota nić. Koło to symbol ruchu; mamy więc tu do czynienia z poruszającym się samoistnie wrzecionem boga Enki (por. na przykład nić Ariadny czy wielookie koła z widzenia proroka Ezechiela). Potęga imienia Enki jest tak wielka, że choć owo wrzeciono od początku jest jedno, ludziom może się zdawać, że jest ich niezliczone mnóstwo.

Tatarski zauważył w półmroku pokoju jakieś migotanie. Uznał, że jest to odblask światła z ulicy, wstał i wyjrzał przez okno. Nic ciekawego się tam nie działo. Zobaczył natomiast w szybie odbicie swojej kanapy i zdumiał się — ohydny barłóg, który już tyle razy chciał wynieść na śmietnik i spalić, w lustrzanym odbiciu wydał mu się najlepszą częścią nieznanego i zaskakująco pięknego wnętrza. Wróciwszy na miejsce, Tatarski znów kątem oka dostrzegł migotliwe światło. Przeniósł wzrok, ale światło przesunęło się także, jak gdyby jego źródłem był punkcik na rogówce. Aha, radośnie pomyślał Tatarski, zaczęły się zwidy. Skupił uwagę na owym punkciku zaledwie na mgnienie, ale to wystarczyło, by w jego umyśle odbiło się wydarzenie, które zaczęło stopniowo wypływać z pamięci i nabierać wyrazistości jak fotografia w kuwecie z wywoływaczem.

Było lato. Tatarski znajdował się na ulicy miasta zabudowanego jednakowymi domkami. Nad miastem wznosił się ni to stożkowaty komin fabryczny, ni to wieża telewizyjna — trudno było powiedzieć, co to takiego, bo na szczycie tej komino-wieży płonęła oślepiająco biała pochodnia, tak jasna, że drżące od żaru powietrze zniekształcało zarys budowli. Widać było, że jej dolna część przypomina piramidę schodkową, wyżej zaś, w białym blasku, nie można było dostrzec żadnych szczegółów. Tatarski pomyślał, że gdyby płomień nie był tak jaskrawy, konstrukcja ta przypominałaby gazową pochodnię w rodzaju tych, jakie można zobaczyć w rafineriach.

W otwartych oknach domów i na ulicy nieruchomo stali ludzie; spoglądali w górę, na ów biały ogień. Tatarski też podniósł oczy i natychmiast coś szarpnęło go do góry. Poczuł, że ogień go przyciąga, i jeżeli nie oderwie odeń oczu, płomień porwie go w górę i spali. Nie wiadomo skąd bardzo dużo wiedział o tym ogniu. Wiedział, że jest wielu takich, którzy mogą tam pójść w ślad za nim, i że ci ludzie napierają na niego z tyłu. Tatarski zmusił się do zamknięcia oczu. Otworzywszy je, spostrzegł, że wieża się przemieściła.

Teraz zauważył, że to nie wieża, lecz olbrzymia ludzka postać, stojąca nad miastem. To, co wziął za piramidę, teraz wyglądało na rozchodzące się ku dołowi okrycie podobne do opończy. Źródłem światła był spiczasty hełm na głowie olbrzyma. Tatarski wyraźnie zobaczył twarz z czymś w rodzaju roziskrzonego stalowego tarana w miejscu brody. Twarz była zwrócona ku Tatarskiemu — i ten zrozumiał, że widzi nie ogień, lecz twarz i hełm tylko dlatego, że ten ogień na niego patrzy, i w rzeczywistości nie ma w nim nic ludzkiego. W skierowanym na Tatarskiego wzroku było oczekiwanie, ale zanim zdążył się zastanowić nad tym, co właściwie chce powiedzieć czy o co zapytać i czy w ogóle czegoś chce, postać udzieliła mu odpowiedzi i odwróciła od niego wzrok. W miejscu, gdzie dopiero co była twarz w hełmie, pojawił się znów nieznośny blask i Tatarski opuścił oczy.

Spostrzegł obok siebie dwóch ludzi — niemłodego mężczyznę w koszuli z wyszytą kotwicą i chłopca w czarnym T-shircie; trzymając się za ręce, patrzyli w górę i było widać, że już się prawie roztopili i wsączyli w ów ogień, a ich ciała, ulica i całe miasto — to tylko cienie.

Zanim obraz ostatecznie zagasł, Tatarski domyślił się, że ogień, który widział, płonie nie w górze, lecz w dole, jak gdyby on, Tatarski, zapatrzył się w odbicie słońca w kałuży i zapomniał, że spogląda nie tam, gdzie słońce znajduje się naprawdę. Gdzie znajduje się słońce i w ogóle czym ono jest, nie zdążył zrozumieć, zrozumiał za to inną rzecz, bardzo dziwną: to nie słońce odbijało się w kałuży, ale odwrotnie, wszystko inne — ulica, domy, ludzie i on sam — odbijało się w słońcu, którego to nic nie obchodziło, ponieważ nawet o tym nie wiedziało.

Myśl o kałuży i słońcu napełniła Tatarskiego takim szczęściem, że roześmiał się z zachwytu i wdzięczności. Wszystkie problemy życiowe, wszystko to, co wydawało się nierozwiązywalne i przerażające, po prostu przestało istnieć — świat w jednym mgnieniu zmienił się tak samo, jak zmieniła się kanapa Tatarskiego, odbiwszy się w szybie okiennej.

Tatarski oprzytomniał — siedział na kanapie, trzymając w palcach stronicę, której z tego wszystkiego nie zdążył przewrócić. W uszach pulsowało mu niezrozumiałe słowo — „sirrukh” czy „sirruf”. Była to właśnie odpowiedź, jaką dała mu ogromna postać.

— Sirrukh, sirruf — powtórzył. — Nic nie rozumiem.

Niedawne uczucie szczęścia nagle zastąpił przestrach. Pomyślał, że człowiek nie powinien się dowiadywać czegoś takiego, bo nie wiadomo, jak z tą wiedzą żyć. A jeżeli wiem to ja jeden, pomyślał nerwowo, to przecież niemożliwe, żeby mi pozwolono to wiedzieć i nadal tu być! A nuż komuś powiem? Chociaż, z drugiej strony, kto mi może pozwolić czy nie pozwolić, skoro ja jeden to wiem? Zaraz, sekundkę, a co ja właściwie mogę opowiedzieć?

Tatarski zamyślił się. Rzeczywiście, nic szczególnego nie mógł nikomu opowiedzieć. Przecież nie powie pijanemu Chaninowi, że to nie słońce odbija się w kałuży, ale kałuża w słońcu, i że nie ma się czym specjalnie w życiu smucić. To znaczy, opowiedzieć oczywiście można, tylko że… Tatarski podrapał się po karku. Przypomniał sobie, że to już drugie takie objawienie w jego życiu: najadłszy się razem z Girieje— wem muchomorów, pojął coś niewypowiedzianie ważnego, choć, co prawda, później całkowicie o tym zapomniał. W pamięci pozostały mu tylko słowa, które miały przekazywać tę prawdę: „Śmierci nie ma, bo włókienka znikają, a kula pozostaje”.

— Boże — wymamrotał — jakże trudno przenieść tu cokolwiek…

— Właśnie — powiedział cichy głosik. — Objawienie dowolnej głębi i wielkości nieuchronnie natknie się na słowa. A słowa nieuchronnie nadzieją się na siebie.

Głos wydał się Tatarskiemu znajomy.

— Kto tu jest? — zapytał, rozglądając się po pokoju.

— Sirruf przybył — odrzekł głos.

— Co to jest, imię?

Thisgame has no name — odpowiedział głos. — To raczej funkcja.

Tatarski przypomniał sobie, gdzie słyszał ten głos. Na wojskowej budowie w podmoskiewskim lesie. Tym razem zobaczył swego rozmówcę, a raczej błyskawicznie i bez żadnego wysiłku wyobraził go sobie. Początkowo sądził, że ma przed sobą coś w rodzaju psa — jakby charta, ale z potężnymi szponiastymi łapami i długą, prostą szyją. Zwierzę miało podługowaty łeb o spiczastych uszach i bardzo miłą, choć nieco przebiegłą mordkę, nad którą sterczał zalotny grzebień. Tatarskiemu wydało się też, że widzi skrzydła przyciśnięte do boków. Przyjrzawszy się lepiej, zrozumiał, że do zwierzęcia takich rozmiarów i tak dziwnego lepiej pasuje określenie „smok”, tym bardziej że stwór był pokryty mieniącą się tęczowo łuską (zresztą w tej chwili mieniły się tęczowo prawie wszystkie przedmioty w pokoju). Mimo wyraźnie jaszczurczych cech stwór promieniował taką dobrodusznością, że Tatarski się nie przestraszył.

— Tak, wszystko natyka się na słowa — powtórzył sirruf. — O ile się orientuję, najgłębsze objawienie, jakiego kiedykolwiek doznał człowiek pod wpływem narkotyków, zostało wywołane krytyczną dawką eteru.

Odbiorca znalazł w sobie dość sił, by je zapisać, choć było to niezwykle trudne. Zapis wyglądał tak: „W całym wszechświecie pachnie ropą naftową”. Do takich głębi jeszcze ci bardzo daleko. No dobra, to wszystko liryka. Powiedz lepiej, skąd wziąłeś ten znaczek?

Tatarski przypomniał sobie kolekcjonera z „Biednych Ludzi” i jego klaser. Właśnie chciał odpowiedzieć, kiedy sirruf mu przerwał.

— Filatelista Grisza. Tak myślałem. Ile ich miał?

Tatarski przypomniał sobie stronicę klasera i trzy liliowe kwadraciki w przezroczystej foliowej kieszonce.

— Jasne — rzekł sirruf. — To znaczy, że są jeszcze dwa.

Po czym zniknął i Tatarski oprzytomniał. Zrozumiał, co się dzieje z człowiekiem w czasie tak zwanej białej gorączki, o której tyle czytał u klasyków XIX stulecia. Nie miał żadnej kontroli nad swymi halucynacjami. I absolutnie nie wiedział, dokąd poniesie go kolejna przypadkowa myśl. Zaczął się bać. Wstał, szybko poszedł do łazienki, podstawił głowę pod strumień zimnej wody i trzymał ją tak, dopóki skóra nie zaczęła go boleć z zimna. Potem wytarł włosy, wrócił do pokoju i jeszcze raz spojrzał na jego odbicie w szybie. Teraz znajomy wystrój wydał mu się gotycką dekoracją do jakiegoś groźnego zdarzenia, które miało lada chwila nastąpić, a kanapa zaczęła do złudzenia przypominać ołtarz ofiarny, przeznaczony dla dużych zwierząt.

Po co ja zeżarłem to świństwo? — pomyślał zmartwiony.

— Całkowicie niepotrzebnie — przemówił sirruf, znowu pojawiając się w niewiadomym wymiarze jego świadomości. — W ogóle człowiek nie powinien zażywać żadnych narkotyków. A zwłaszcza psychodelików.

— No przecież wiem — odparł Tatarski cicho. — Teraz.

— Człowiek ma świat, w którym żyje — pouczająco oznajmił sirruf. — Człowiek jest człowiekiem dlatego, że nie widzi nic prócz tego świata. A zażywając ekstradużą działkę LSD albo obżerając się brązowymi muchomorami, co już w ogóle jest skandaliczne, postępujesz bardzo ryzykownie. Wychodzisz z ludzkiego świata i gdybyś zdawał sobie sprawę, ile niewidzialnych oczu patrzy na ciebie w takiej chwili, nigdy byś tego nie zrobił. A gdybyś zobaczył chociaż niewielką cząstkę spośród tych, którzy na ciebie patrzą, umarłbyś ze strachu. Czyniąc tak, dajesz do zrozumienia, że nie wystarcza ci bycie człowiekiem i że chcesz być kimś innym. Po pierwsze, żeby przestać być człowiekiem, trzeba umrzeć. Chcesz umrzeć?

— Nie — odpowiedział Tatarski szczerze i przycisnął dłonie do piersi.

— A kim chcesz być?

— Nie wiem — ze skruchą rzekł Tatarski.

— No właśnie o tym mówię. A poza tym, gdybyż to jeszcze był znaczek ze szczęśliwej Holandii. Ale to, co zjadłeś — to było zupełnie co innego. To przepustka z numerem, oficjalny dokument, po którego zjedzeniu przenosisz się w obszar, gdzie nie ma absolutnie żadnych przyjemności. I gdzie nie wolno się obijać bez zajęcia. A ty nie masz przecież co robić. Prawda?

— Prawda — zgodził się Tatarski.

— Sprawę filatelisty Griszy załatwimy. To chory człowiek, kolekcjoner. I przepustka znalazła się u niego przypadkiem. Ale ty — po co ją zjadłeś?

— Chciałem poczuć, jak bije puls życia — odparł Tatarski i chlipnął.

— Jak bije puls życia? No to poczuj — rzekł sirruf.

Kiedy Tatarski przyszedł do siebie, pragnął tylko jednego — aby owo dopiero co przeżyte doznanie, którego nie mógł opisać żadnymi słowami, lecz jedynie mrocznym przerażeniem, nigdy się już nie powtórzyło. By go uniknąć, był gotów na wszystko.

— Chcesz jeszcze? — zapytał sirruf.

— Nie — odrzekł Tatarski. — Błagam, nie. Już nigdy więcej nie zjem tego świństwa. Obiecuję.

— Obiecywać to będziesz dzielnicowemu. Jeśli dożyjesz do jutra.

— Co?

— Pstro. Wiesz przynajmniej, że to była przepustka dla pięciu osób? A ty jesteś tu sam. A może jest was pięciu?

Kiedy Tatarski znów wreszcie oprzytomniał, przyszło mu do głowy, że istotnie chyba nie przeżyje dzisiejszej nocy. Dopiero co było go pięciu i wszyscy pięciu czuli się tak strasznie, że Tatarski natychmiast pojął, jakie to szczęście być w liczbie pojedynczej, i zdumiał się, jak dalece ludzie w swojej ślepocie owego szczęścia nie doceniają.

— Proszę — zajęczał — nie rób mi tego więcej.

— Ja ci nic nie robię — odparł sirruf. — Wszystko to robisz sam.

— Mogę się wytłumaczyć? — żałośnie spytał Tatarski. — Rozumiem, że popełniłem błąd. Rozumiem, że na wieżę Babel nie wolno patrzeć. Ale ja przecież nie…

— Co tu ma do rzeczy wieża Babel? — przerwał mu sirruf.

— Dopiero co ją widziałem.

— Wieży Babel nie można zobaczyć — odrzekł sirruf. — Można na nią tylko wejść; mówię ci to jako jej strażnik. A to, co widziałeś, jest jej całkowitym przeciwieństwem. Można powiedzieć, że to taka kartagińska kopalnia. Tak zwany tofet.

— Co to jest tofet?

— Miejsce ofiarnego całopalenia. Takie doły były w Tyrze, Sydonie, Kartaginie i tak dalej, i rzeczywiście palono w nich ludzi. Notabene dlatego właśnie Kartagina została zniszczona. Owe doły nazywano też gehenną — od nazwy pewnej starożytnej doliny, gdzie po raz pierwszy uruchomiono ten biznes. Mógłbym dodać, że Biblia nazywa to „ohydą Ammonitów”… ale ty przecież jej i tak nie czytałeś.

— Nie rozumiem.

— Dobrze. Możesz uważać, że tofet to zwyczajny telewizor.

— Tak czy owak, nie rozumiem. Więc co, byłem w telewizorze?

— W pewnym sensie. Widziałeś przestrzeń techniczną, w której spala się wasz świat. Coś w rodzaju spalarni śmieci.

Tatarski znów dostrzegł jakimś peryferyjnym widzeniem postać z błyszczącymi strunami w rękach. Trwało to ułamek sekundy.

— Czy to nie bóg Enkimdu? — zapytał. — Właśnie o nim czytałem. Wiem nawet, co to są te struny w jego rękach. Kiedy paciorki z naszyjnika wielkiej bogini uznały, że są ludźmi, i osiedliły się w całym zbiorniku wodnym…

— Po pierwsze, to nie jest bóg, ale wręcz przeciwnie. Enkimdu to jedno z jego rzadziej używanych imion, bardziej znany jest jako Baal. Albo Bel. W Kartaginie usiłowano składać mu w ofierze całopalnej dzieci, ale nie miało to żadnego sensu, bo on nie idzie na ustępstwa i spala wszystkich jak leci. Po drugie, to nie paciorki uznały, że są ludźmi, ale ludzie uznali, że są paciorkami. Dlatego właśnie ten, którego nazywasz Enkimdu, zbiera owe paciorki i pali, żeby ludzie kiedyś pojęli, że wcale nie są paciorkami. Kapujesz?

— Nie. Czym więc są paciorki?

Sirruf milczał przez chwilę.

— Jak by ci to wytłumaczyć… Paciorki — to to, co twój Che Guevara określa słowem identity.

— A skąd się wzięły te blaszki?

— Znikąd się nie brały. Tak naprawdę ich nie ma.

— No to co się pali? — niedowierzająco spytał Tatarski.

— Nic.

— Nie rozumiem. Skoro jest ogień, to musi być coś, co się pali. Jakaś materia.

— Czytałeś Dostojewskiego?

— Co, co?

— No, tego, który pisał o łaźni z pająkami.

— Wiem. Szczerze mówiąc, nie cierpię go.

— A szkoda. W jednej jego powieści jest starzec Zosima, który pełen grozy domyśla się istnienia „materialnego ognia”. Nie wiem, czemu tak się go bał. Materialny ogień — to jest właśnie wasz świat. Ognia, w którym się spalacie, należy pilnować. I ty należysz do obsługującego go personelu pomocniczego.

— Personelu pomocniczego?

— Jesteś przecież copywriterem. A więc jednym z tych, którzy skłaniają ludzi, by patrzyli w płomień konsumpcji.

— Płomień konsumpcji? Konsumpcji czego?

— Nie czego, tylko kogo. Człowiek myśli, że to on konsumuje, a w rzeczywistości to jego spala ogień konsumpcji, dając mu jedynie drobne przyjemności. To coś jak bezpieczny seks, któremu się nieustannie oddajecie, nawet w samotności. Ekologicznie czysta technologia spalania śmieci. Ale ty tego i tak nie zrozumiesz.

— A kto jest tym śmieciem, kto? — zapytał Tatarski. — Człowiek?

— Człowiek ze swej natury jest piękny i wielki — powiedział sirruf. — Prawie tak piękny i wielki jak sirruf. Ale nie wie o tym. A śmieci — to właśnie jego niewiedza. To identity, która w rzeczywistości nie istnieje. Człowiek w tym życiu asystuje przy spalaniu śmieci własnej identity. Przyznaj, że lepiej grzać się przy tym ogniu, niż żywcem w nim płonąć.

— Po co człowiek patrzy w ten ogień, skoro spala się w nim jego życie?

— Wy tak czy owak nie wiecie, co z tym życiem zrobić. I na cokolwiek byście patrzyli, i tak patrzycie w ogień, w którym płonie wasze życie. Miłosierdzie polega na tym, że zamiast krematoriów macie telewizory i supermarkety. Ale prawda jest taka, że spełniają one tę samą funkcję. Zresztą ogień to po prostu metafora. Ty go widziałeś, bo zjadłeś przepustkę do spalarni śmieci. Większość zaś widzi przed sobą tylko ekran telewizyjny.

Powiedziawszy to, sirruf zniknął.

— Hej! — zawołał Tatarski.

Odpowiedzi nie było. Tatarski poczekał jeszcze chwilę i zrozumiał, że pozostał sam na sam z własnym umysłem, który lada moment może eksplodować. Musiał jak najszybciej czymś się zająć.

— Zadzwonić — wyszeptał. — Do kogo? Do Giriejewa! On wie, co robić. Długo nikt nie podnosił słuchawki. Wreszcie, po piętnastu czy szesnastu buczkach, odezwał się ponury głos Giriejewa:

— Halo.

— Andriusza? Cześć, mówi Tatarski.

— Wiesz, która jest teraz godzina?

— Słuchaj — zaczął pośpiesznie Tatarski — mam straszny kłopot. Na— żarłem się kwasu. Specjaliści mówią, że pięć działek. Krótko mówiąc, nosi mnie jak wszyscy diabli. Co robić?

— Co robić? Nie wiem, co robić. Ja w takich wypadkach powtarzam mantrę.

— Możesz mi ją dać?

— Jak mam to zrobić? Musi być przekaz.

— A nie ma takich mantr, co nie potrzebują przekazu? Giriejew zamyślił się.

— Zaraz, poczekaj chwilę — powiedział i położył słuchawkę na stole. Przez kilka minut Tatarski wsłuchiwał się w dalekie dźwięki, które przesyłał kablem elektroniczny wiatr. Najpierw słychać było fragment rozmowy, w którym dominował gniewny kobiecy głos, a potem wszystko zagłuszył przenikliwy i władczy płacz dziecka.

— Pisz — odezwał się wreszcie Giriejew. — Om malafafon ba-wakasza. Literuję: o, em…

— Zapisałem — powiedział Tatarski. — Co to znaczy?

— Nieważne. Koncentruj się wyłącznie na brzmieniu, rozumiesz? Wódkę masz?

— Chyba gdzieś miałem. Dwie butelki.

— Możesz się śmiało napić. Z tą mantrą dobrze ci zrobi. Za godzinę wszystko przejdzie. Zadzwonię jutro.

— Dzięki„Słuchaj, kto tam u ciebie płacze?

— Syn — odrzekł Giriejew.

— Masz syna? Nie wiedziałem. Jak mu na imię?

— Namchaj — niechętnie poinformował Giriejew. — Do jutra. Tatarski odłożył słuchawkę i rzucił się do kuchni, szepcąc w kółko otrzymane zaklęcie. Wyciągnął butelkę absolutu, za trzema podejściami wypił ją ze szklanki, popił zimną herbatą i udał się do łazienki — do pokoju bał się wracać. Usiadłszy na brzegu wanny, utkwił wzrok w drzwiach i zaszeptał:

— Om malafafon ba-wakasza, om malafafon ba-wakasza…

Zdanie było tak trudne do wymówienia, że nie pozostało już miejsca na żadne inne myśli. Minęło kilka spokojnych minut i po ciele Tatarskiego rozlała się ciepła fala upojenia alkoholowego. Już się prawie uspokoił, kiedy nagle skrajem pola widzenia znów zauważył znajome migotanie. Zacisnął pięści i zaczął szybciej szeptać mantrę, ale nowej halucynacji nie dało się już powstrzymać.

W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą były drzwi łazienki, błysnęło coś w rodzaju racy, a kiedy czerwono-żółty ogień trochę przygasł, Tatarski ujrzał przed sobą krzew gorejący. Jego gałązki otulał jasny płomień, jakby go oblano benzyną i podpalono, ale szerokie, ciemnozielone liście nie osmalały się w tym ogniu. Ledwie Tatarski zdążył szczegółowo obejrzeć krzew, wyciągnęła się zeń w jego kierunku zaciśnięta w pięść ręka. Tatarski zachwiał się i o mało nie runął tyłem do wanny. Pięść się rozwarła i Tatarski zobaczył na dłoni tuż przed swoim nosem malutki, mokry ogórek z brodaweczkami.

Kiedy krzew zniknął, Tatarski już nie pamiętał, czy wziął ten ogórek, czy nie, ale w ustach czuł wyraźny słonawy posmak. Może była to krew z przygryzionej wargi.

— Nie, Giriejew, nie działa twoja mantra — wyszeptał i poszedł do kuchni.

Napiwszy się jeszcze wódki (musiał się w tym celu silnie przemóc), wrócił do pokoju i włączył telewizor. Zabrzmiała uroczysta muzyka, niebieska plama na ekranie rozpłynęła się i stała obrazem. Nadawano jakiś koncert.

„Pa-anie, do Ciebie wołam!” — przewracając wytrzeszczonymi oczami, śpiewał mężczyzna o upudrowanej twarzy, w muszce, fraku i perłowej kamizelce. Śpiewając, dziwnie wiosłował dłonią, zupełnie jakby unosił go dokądś niewidzialny strumień niebiańskiego eteru.

Tatarski prztyknął pilotem i mężczyzna w muszce zgasł. A gdyby się tak pomodlić? — pomyślał. A nuż pomoże… Przypomniał mu się człowiek z płaskorzeźby, wznoszący ręce ku gwiaździstemu niebu.

Stanąwszy na środku pokoju, Tatarski z trudem klęknął, złożył ręce i utkwił wzrok w suficie.

— Panie, do ciebie wołam — powiedział cicho. — Bardzo wobec Ciebie zawiniłem. Żyję grzesznie i źle, wiem. Ale w głębi duszy nie chcę nic złego, słowo honoru. Nigdy więcej do ust nie wezmę tego świństwa. Ja… Ja po prostu chcę być szczęśliwy i zupełnie mi nie wychodzi. Może na to zasłużyłem. Przecież nie umiem nic poza pisaniem marnych sloganów. Ale dla Ciebie, Panie, napiszę dobry — słowo honoru. Oni Cię przecież pozycjonują absolutnie niewłaściwie. Kompletnie nic nie kumają. Weźmy choćby ten ostatni klip, w którym zbiera się pieniądze na cerkiew. Stoi tam taka babuleńka z pudełkiem, do którego najpierw ktoś z zaporożca kładzie rubla, a potem ktoś z mercedesa sto baksów. Myśl jest zrozumiała, ale pozycjonowanie zupełnie nie zagrało. Przecież ci z mercedesów oleją to, jak zobaczą zaporożca. A jako target group potrzebujemy właśnie tych z mercedesów, jako że jeden datek z mercedesa to jak tysiąc datków z zaporożca. Koń by zrozumiał. Trzeba to zrobić inaczej. Zaraz…

Tatarski z trudem wstał z kolan, dowlókł się do biurka, wziął długopis i rozchwianym, pajęczym pismem zanotował:

Plakat (temat klipu): długa biała limuzyna na tle Świątyni Chrystusa Zbawiciela. Tylne drzwiczki auta otwarte, bije z nich światłość. Z tej światłości wyłania się sandał, niemal dotykający asfaltu, i dłoń, spoczywająca na klamce drzwiczek. Oblicza nie widzimy. Tylko światłość, auto, ręka i noga. Hasło:

CHRYSTUS ZBAWICIEL SOLIDNY PAN DLA SOLIDNYCH PANÓW

Ewentualnie

PAN DLA SOLIDNYCH PANÓW

Tatarski rzucił długopis i wzniósł zapłakane oczy ku sufitowi.

— Panie, podoba Ci się? — zapytał cicho.

Загрузка...