Następnego dnia Tatarski, wciąż jeszcze zatopiony w myślach o papierosowej koncepcji, spotkał u wylotu Twerskiej kolegę z klasy, Andrieja Giriejewa, o którym nic nie słyszał od kilku lat. Osłupiał na widok jego stroju — niebieskiej sutanny, na którą Giriejew narzucił wyszywaną nepalską kamizelkę. W rękach trzymał coś w rodzaju dużego młynka do kawy, pokrytego tybetańskimi napisami i ozdobionego kolorowymi wstążkami, i kręcił korbką tego urządzenia; mimo całej egzotyki owego stroju wszystkie jego elementy razem wzięte wyglądały całkiem naturalnie, jak gdyby neutralizując się nawzajem. Nikt z przechodniów nie zwracał na Giriejewa uwagi; niczym latarnia uliczna czy reklama pepsi-coli, Andriej wymykał się percepcji z powodu całkowitej wizualnej nieinformatywności.
Tatarski najpierw rozpoznał jego twarz, a dopiero potem zauważył bogate szczegóły stroju. Uważnie popatrzywszy Giriejewowi w oczy, zorientował się, że ten jest niezupełnie sobą, choć nie wygląda na pijanego. Mimo to wydawał się opanowany, spokojny i budził zaufanie.
Powiedział, że mieszka pod Moskwą w osadzie Rastorgujewo, i zaprosił Tatarskiego do siebie. Tatarski przyjął zaproszenie i obaj wskoczyli do metra, a na stacji Warszawska przesiedli się do pociągu podmiejskiego. Jechali w milczeniu; Tatarski z rzadka odrywał wzrok od widoku za oknem i spoglądał na Giriejewa, który w swym cudacznym odzieniu wydawał się ostatnim okruchem zniszczonego wszechświata — nie radzieckiego, ponieważ nie było w nim wędrownych tybetańskich astrologów, ale jakiegoś innego, istniejącego równolegle, a nawet wbrew światu radzieckiemu, lecz unicestwionego wraz z nim. I Tatarski żałował go, ponieważ wiele z tego, co mu się kiedyś podobało i poruszało duszę, pochodziło z owego równoległego wszechświata, z którym, jak wszyscy sądzili, nigdy nic się nie może stać. A stało się z nim mniej więcej to samo, co z radziecką potomnością, i to równie niepostrzeżenie.
Giriejew mieszkał w przekrzywionym czarnym domu, przy którym był zdziczały sad, zarośnięty wysokimi baldachami, półtora raza przewyższającymi człowieka. Ze względu na wyposażenie siedziba ta była formą pośrednią pomiędzy wsią a miastem: w wolno stojącej wygódce przez dziurę widać było mokre i oślizgłe rury kanalizacyjne, biegnące nad wykopanym dołem, ale skąd i dokąd prowadziły, pozostawało niewiadomą. Za to w domu była kuchenka gazowa i telefon.
Giriejew posadził Tatarskiego przy stole na werandzie i z czerwonej blaszanej puszki z białymi napisami po estońsku nasypał do imbryka grubo zmielonego proszku.
— Co to jest? — zapytał Tatarski.
— Muchomory — odrzekł Giriejew i nalał do imbryka wrzątku.
Po pokoju rozszedł się zapach zupy grzybowej.
— Coś ty, zamierzasz to pić?
— Nie bój się — uspokoił go Giriejew. — Brązowych tu nie ma.
Wygłosił to takim tonem, jakby odrzucał wszelkie możliwe sprzeciwy, i Tatarskiemu nie przyszło do głowy nic, co mógłby powiedzieć. Wahał się przez dłuższą chwilę, a potem przypomniał sobie, że właśnie poprzedniego dnia czytał o muchomorach, i zwalczył obawy. Muchomorowa herbata okazała się w smaku dość przyjemna.
— I co się teraz stanie?
— Sam zobaczysz — odparł Giriejew. — Jeszcze będziesz je suszył na zimę.
— A co mam teraz robić?
— Co chcesz.
— Rozmawiać można?
— Gadaj.
Pół godziny spędzili na zdawkowej rozmowie o wspólnych znajomych. Żadnemu z nich, jak się zresztą należało spodziewać, nie przydarzyło się przez ten czas nic ciekawego. Wyróżnił się tylko jeden, Alosza Czikunow — wypił kilka butelek finlandii i w gwiaździstą styczniową noc zamarzł na śmierć w domku na dziecięcym placu zabaw.
— Odszedł do Walhalli — skomentował lakonicznie Giriejew.
— Skąd ta pewność? — zapytał Tatarski, ale tu przypomniał sobie etykietkę z biegnącymi reniferami i purpurowym słońcem i w duchu zgodził się z Giriejewem.
Tymczasem ogarnęło go jakieś ledwie odczuwalne, wesołe osłabienie. W piersi pojawiały się fale przyjemnego drżenia, przesuwały się po ramionach i rękach i zanikały, o włos nie sięgając palców. A Tatarski nie wiedzieć czemu zapragnął, żeby to drżenie koniecznie objęło też palce. Zrozumiał, że wypił za mało. Ale imbryk był już pusty.
— Jest jeszcze? — zapytał.
— No proszę — powiedział Giriejew — o tym właśnie mówiłem.
Wstał, wyszedł z pokoju i wrócił z rozłożoną gazetą, na której były rozsypane suche kawałeczki pokrojonych muchomorów. Na niektórych pozostały strzępki czerwonej skórki ze zmarszczonymi białymi kropkami, do innych przywarły włókna papieru gazetowego z lustrzanym odbiciem liter.
Tatarski wrzucił kilka kawałków do ust, przeżuł je i połknął. Suszone muchomory przypominały trochę w smaku chrupki ziemniaczane, tylko były lepsze — Tatarski pomyślał, że można by je sprzedawać jak chipsy, w torebkach, i że tu zapewne kryje się jedna z dróg do szybkiego wzbogacenia się, dżipa, reklamowego spotu i gwałtownej śmierci. Rozmyślając o tym, jak mógłby wyglądać ten spot, włożył do ust nową porcję i rozejrzał się dookoła. Niektóre z przedmiotów zdobiących pokój zauważył dopiero teraz. Na przykład arkusz papieru, wiszący na ścianie w najbardziej widocznym miejscu. Na kartce nakreślono pokrętną literę, ni to sanskrycką, ni to tybetańską, przypominającą smoka z wygiętym ogonem.
— Co to jest? — zapytał Tatarski.
Giriejew popatrzył na ścianę.
— Hum — powiedział.
— A po co ci to?
— W ten sposób podróżuję.
— Dokąd? — spytał Tatarski.
Giriejew wzruszył ramionami.
— Trudno powiedzieć — odparł. — Hum. Kiedy nie myślisz, zaczynasz wiele rozumieć.
Ale Tatarski już zapomniał o swoim pytaniu. Zalała go fala wdzięczności dla Giriejewa za to, że ten go tu przywiózł.
— Wiesz — odezwał się — przeżywam teraz trudny okres. Mam do czynienia głównie z bankierami i reklamodawcami. Jestem zawalony robotą. A tu u ciebie… Zupełnie jakbym wrócił do domu.
Giriejew najwyraźniej rozumiał, co się z Tatarskim dzieje.
— To wszystko głupoty — powiedział. — Nie przejmuj się. Zimą było tu u mnie dwóch takich reklamodawców. Chcieli sobie poszerzyć horyzonty. A potem uciekli na bosaka po śniegu. Przejdziemy się?
Tatarski przystał na to z radością. Wyszli za furtkę i ruszyli przez pole zryte świeżymi rowami. Ścieżka zagłębiła się w las i zaczęła kluczyć między drzewami. Łaskotliwe drżenie w rękach Tatarskiego wciąż się nasilało, ale nadal nie obejmowało palców. Widząc, że pod drzewami rośnie dużo muchomorów, pozostał nieco w tyle i wyrwał z ziemi kilka sztuk. Nie były czerwone, tylko ciemnobrązowe i bardzo ładne. Tatarski zjadł je szybko i dogonił Giriejewa, który nic nie zauważył.
Niebawem las się skończył. Wyszli na rozległą, otwartą przestrzeń — kołchozowe pole, które urywało się nad rzeką. Tatarski spojrzał w górę: nad polem wisiały wysokie, nieruchome chmury i dopalał się niewypowiedzianie smutny pomarańczowy zachód słońca, taki, jakie zdarzają się niekiedy jesienią w okolicach Moskwy. Młodzi ludzie przeszli ścieżką biegnącą skrajem pola i usiedli na zwalonym drzewie. Nie chciało im się rozmawiać.
Tatarskiemu przyszła nagle do głowy ewentualna koncepcja reklamy muchomorów. Oparta była na śmiałym założeniu, że najwyższą formą samorealizacji muchomora jest grzyb atomowy — coś w rodzaju świecącego niematerialnego ciała, jakie przybierają niektórzy głęboko wtajemniczeni mistycy. Ludzie zaś są po prostu pomocniczą formą życia, którą muchomor wykorzystuje dla osiągnięcia swego ostatecznego celu, podobnie jak używa się pleśni przy produkcji sera. Tatarski podniósł wzrok na pomarańczowe strzały zachodu i tok jego myśli się urwał.
— Wiesz co — po kilku minutach przerwał ciszę Giriejew — znowu pomyślałem sobie o Loszy Czikunowie. Szkoda chłopa, prawda?
— Prawda — zgodził się Tatarski.
— Jakie to dziwne: on umarł, a my żyjemy… Tylko że mnie się zdaje, że za każdym razem, kiedy kładziemy się spać, właściwie jak gdyby umieramy. I słońce odchodzi na zawsze, i cała historia się kończy. A potem niebyt zaczyna doskwierać sam sobie, i budzimy się. I świat powstaje na nowo.
— W jaki sposób niebyt może doskwierać sam sobie?
— Kiedy się budzisz, za każdym razem pojawiasz się znikąd. I wszystko inne tak samo. A śmierć to przemiana znanego porannego przebudzenia w coś innego, o czym zupełnie nie można myśleć. Nie mamy organu, którym moglibyśmy o tym myśleć, jako że nasz umysł i świat to jedno i to samo.
Tatarski usiłował zrozumieć, co to znaczy, i spostrzegł, że myślenie stało się trudne i wręcz niebezpieczne, ponieważ jego myśli nabrały takiej swobody i siły, że nie był już w stanie ich kontrolować. Odpowiedź ukazała mu się natychmiast w postaci trójwymiarowej geometrycznej bryły. Tatarski ujrzał swój umysł — była to oślepiająco biała kula, podobna do słońca, ale absolutnie spokojna i nieruchoma. Ze środka kuli ku jej powierzchni ciągnęły się ciemne, skręcone nitki— włókienka. Tatarski zrozumiał, że to właśnie jego pięć zmysłów. Włókienko trochę grubsze było wzrokiem, cieńsze — słuchem, a pozostałe były prawie niewidoczne. Wokół tych nieruchomych włókien wiła się roztańczona spirala, przypominająca drucik w żarówce; spirala to pokrywała się na mgnienie z którymś włókienkiem, to znów zwijała się w świecący kłębek, taki, jaki pozostawia po sobie w ciemności ognik szybko obracanego w palcach papierosa. Była to myśl, którą snuł jego umysł.
A więc żadnej śmierci nie ma, z radością pomyślał Tatarski. Dlaczego? Ależ dlatego, że nitki znikają, ale kula pozostaje!
Fakt, że udało mu się sformułować odpowiedź na pytanie nurtujące ludzkość przez ostatnich kilka tysięcy lat, i to w tak prostych i zrozumiałych dla każdego słowach, napełnił go szczęściem. Zapragnął podzielić się swym odkryciem z Giriejewem, ujął go więc za ramię i spróbował wypowiedzieć ostatnie zdanie na głos. Ale jego usta wymówiły coś innego, bez sensu — sylaby, składające się na słowa, pozostały, ale były chaotycznie przemieszane. Tatarski pomyślał, że powinien napić się wody, i powiedział do patrzącego nań z przestrachem Giriejewa:
— Cę chsię wapić nody!
Giriejew wyraźnie nie rozumiał, co się dzieje. Było jednak jasne, że mu się to nip podoba.
— Sięch wę capić dyno! — krótko powtórzył Tatarski i spróbował się uśmiechnąć.
Bardzo chciał, żeby Giriejew uśmiechnął się w odpowiedzi. Ten jednak zachował się dziwnie — wstał, cofnął się, i Tatarski zrozumiał, co oznacza zwrot „na czyjejś twarzy odbiła się zgroza”. Bo właśnie zgroza odbiła się na twarzy przyjaciela. Giriejew zrobił kilka niepewnych kroków do tyłu, po czym odwrócił się i rzucił do ucieczki. Dotknęło to Tatarskiego do głębi.
Tymczasem zmrok zaczynał już gęstnieć. Nepalska kamizelka Giriejewa migała między drzewami jak duży motyl. Rzucenie się w pogoń wydało się Tatarskiemu bardzo nęcące. Popędził za Giriejewem, podskakując wysoko, żeby się nie potknąć o jakiś korzeń albo kępę. Wkrótce się okazało, że biega dużo szybciej niż Giriejew — wręcz bez porównania szybciej. Przegonił go, zawrócił i, powtórzywszy to kilkakrotnie, zauważył, że obiega wkoło nie Giriejewa, ale obłamane suche drzewo wysokości człowieka. To sprawiło, że się nieco opamiętał i powlókł ścieżką w kierunku, gdzie, jak mu się zdawało, była stacja.
Po drodze zjadł jeszcze kilka muchomorów, które ukazały mu się wśród drzew, i wkrótce znalazł się na szerokiej gruntowej drodze; wzdłuż niej ciągnęło się ogrodzenie z malowanej drucianej siatki.
Z przeciwka ktoś szedł. Tatarski zbliżył się doń i uprzejmie zapytał:
— Sięjakszam, i sta dodzie prze tacji? No, po dociągu?
Przechodzień popatrzył na Tatarskiego, odskoczył i uciekł w te pędy. Widocznie dziś wszyscy reagowali na niego jednakowo. Tatarski przypomniał sobie swego czeczeńskiego pryncypała i pomyślał wesoło: Fajnie by było spotkać Husejna! Ciekawe, czy i on by się przestraszył?
Kiedy zaraz potem na poboczu pojawił się Husejn, wystraszył się sam Tatarski. Husejn, milcząc, stał w trawie i zupełnie nie zareagował na widok Tatarskiego. Ten jednak zahamował, podszedł do Czeczena miękkim dziecięcym krokiem i znieruchomiał pełen skruchy.
— Czego chcesz? — zapytał Husejn.
Ze strachu Tatarski nie zauważył nawet, czy mówi normalnie, czy nie. A powiedział coś wyjątkowo nie na miejscu:
— Ja dosłownie na sekundę. Chciałem cię zapytać jako przedstawiciela targetgroup: jakie skojarzenia budzi u ciebie słowo „parlament”?
Husejn wcale się nie zdziwił. Po chwili zastanowienia odpowiedział:
— Był taki poemat al-Ghazzawiego, Parlament ptaków. O tym, jak trzydzieści ptaków poleciało szukać ptaka imieniem Simurg — króla wszystkich ptaków i wielkiego mistrza.
— Po co poleciały szukać króla, skoro miały parlament?
— Ich się spytaj. A poza tym Simurg był nie tylko królem, ale też źródłem wielkiej wiedzy. A o parlamencie tego się nie da powiedzieć.
— I jak to się skończyło? — zapytał Tatarski.
— Kiedy przeszły trzydzieści prób, dowiedziały się, że słowo „Simurg” oznacza „trzydzieści ptaków”.
— Od kogo?
— Tak im powiedział boski głos.
Tatarski kichnął. Husejn nagle umilkł i odwrócił spochmurniałą twarz. Tatarski dość długo czekał na dalszy ciąg, aż wreszcie zrozumiał, że Husejn to po prostu słupek z tablicą „Zakaz palenia ognisk!”, ledwie widoczną w mroku. Poczuł się rozgoryczony — okazało się, że Giriejew i Husejn są siebie warci. Opowieść Husejna spodobała mu się, ale było jasne, że nie pozna już szczegółów, a wobec tego historia nie nadawała się na koncepcję reklamy papierosów. Tatarski ruszył dalej, zastanawiając się, co sprawiło, że zatrzymał się przy słupie-Husejnie, który nawet go o to nie prosił.
Odpowiedź na owo pytanie była dość nieprzyjemna: sprawił to nie do końca wyparty ze świadomości niewolnik, rudyment epoki radzieckiej. Po namyśle Tatarski doszedł do wniosku, że niewolnik w duszy człowieka radzieckiego nie jest skoncentrowany w jakiejś jej cząstce, ale zabarwia wszystko, co się dzieje na jej mglistych obszarach, na kolor przewlekłego psychicznego zapalenia otrzewnej, i w związku z tym absolutnie niemożliwe jest wyciśnięcie owego niewolnika po kropli, bez uszkodzenia cennych duchowych właściwości. Ta myśl wydała się Tatarskiemu istotna z punktu widzenia jego przyszłej współpracy z Puginem, więc długo szperał po kieszeniach, szukając długopisu, żeby ją zanotować. Ale długopis się nie znalazł.
Z przeciwka natomiast nadszedł nowy przechodzień — tym razem z pewnością nie halucynacja. Stało się to jasne, w chwili gdy Tatarski spróbował pożyczyć długopis — przechodzień uciekł co sił w nogach i nawet się nie obejrzał.
Tatarski zupełnie nie pojmował, co w jego zachowaniu napawa napotkanych ludzi takim lękiem. Może odstraszała ich dziwna dysfunkcja mowy — torie słowa, które usiłował wymówić, rozpadały się na sylaby, które następnie łączyły się ze sobą w sposób całkowicie przypadkowy. Niemniej w tej nieadekwatnej reakcji było też coś pochlebnego.
Nagle pewna myśl tak olśniła Tatarskiego, że stanął i klepnął się w czoło. Ależ to istna wieża Babel! — pomyślał. Na pewno budowniczowie pili tę muchomorową nalewkę i słowa zaczynały im pękać w ustach, zupełnie jak mnie. A potem zaczęto to nazywać „pomieszaniem języków”. Właściwsze byłoby określenie „pomieszanie języka”…
Tatarski czuł, że jego myśli pełne są takiej siły, iż każda z nich stanowi warstwę rzeczywistości, równoprawną pod każdym względem z wieczornym lasem, przez który szedł. Różnica polegała na tym, że las był myślą, której Tatarski mimo największych chęci nie mógł przestać snuć. Z drugiej strony, wola prawie nigdy nie uczestniczyła w tym, co się działo w jego umyśle. Kiedy tylko pomyślał o pomieszaniu języków, stało się dlań jasne, że wspomnienie o Babilonie jest właśnie jedynym możliwym Babilonem: pomyślawszy o nim, tym samym powołał go do życia. I myśli w jego głowie, niby ciężarówki z materiałami budowlanymi, pognały w stronę owego Babilonu, czyniąc go coraz bardziej materialnym.
Pomieszanie języków, czyli istna wieża Babel, rozmyślał. A co to właściwie jest „istna wieża”? Brzmi jak „iść na zwierza”…
Zachwiał się, czując, że ziemia pod nim płynnie się obraca. Utrzymał się na nogach tylko dzięki temu, że oś obrotu ziemi przechodziła dokładnie przez czubek jego głowy. Nie, pomyślał, „iść na zwierza” nie ma z tym nic wspólnego. Istna wieża to istnienie wieży. Właśnie istnienie, a nie budowanie. Czyli pomieszanie języka to właśnie istnienie wieży. Kiedy następuje pomieszanie języka, powstaje wieża Babel. Albo może wcale nie powstaje, tylko po prostu otwiera się wejście na zikkurat. No tak, oczywiście. Oto i ono.
W ogrodzeniu z drucianej siatki, wzdłuż którego Tatarski szedł już od dłuższego czasu, pojawiła się wielka brama, ozdobiona wypukłymi czerwonymi gwiazdami. Nad nimi paliła się silna żarówka, osłonięta kloszem — jaskrawe białe światło padało na niezliczone graffiti, pokrywające zieloną blachę bramy. Tatarski zatrzymał się.
Przez parę minut studiował tradycyjne już w tej części kraju próby zapisania nazw okolicznych wsi alfabetem łacińskim, czyjeś imiona pod niezgrabnymi koronami, symboliczne wizerunki penisa i waginy, angielskie czasowniki „jebać” i „obciągać” w trzeciej osobie liczby pojedynczej czasu teraźniejszego, ale z niezrozumiałymi apostrofami, oraz liczne marki handlowe biznesu muzycznego. Potem jego wzrok napotkał coś dziwnego.
Był to duży — o wiele większy od innych, biegnący przez całą bramę — napis sporządzony odblaskową pomarańczową farbą (jarzyła się jasno w świetle latarni):
THIS GAME HAS NO NAME.
Kiedy tylko Tatarski przeczytał napis, jego świadomość przestała przyswajać całą resztę prezentowanego na bramie materiału etnograficznego — pozostało w niej tylko tych pięć migocących słów. Zdawało mu się, że pojmuje ich sens bardzo głęboko, i chociaż nie potrafiłby zapewne wyłożyć go komuś innemu, nie ulegało wątpliwości, że ów sens wymaga przelezienia przez płot. Okazało się to nietrudne.
Za bramą była porzucona budowa — duży zapuszczony plac z rzadkimi śladami obecności człowieka. Na środku stała niedokończona budowla — ni to fundament jakiegoś kosmicznego radaru, ni to piętrowy garaż: prace przerwano na etapie, kiedy gotowe były tylko konstrukcje nośne i ściany. Obiekt przypominał schodkowy cylinder z kilku betonowych boksów, ustawionych jeden na drugim. Wokół nich biegł w górę spiralny podjazd na żelazobetonowych wspornikach, który kończył się przy górnym boksie, zwieńczonym małą sześcienną wieżyczką z czerwoną lampą, jak w latarni morskiej. Tatarski pomyślał, że jest to jeden z rozpoczętych w latach siedemdziesiątych obiektów wojskowych, które nie ocaliły imperium, ale za to stworzyły estetykę Gwiezdnych wojen. Przypomniał sobie poświstującego astmatycznie Darta Vadera i uświadomił sobie wstrząśnięty, jak piękna była to metafora przedsiębiorczego komunisty: z pewnością gdzieś w gwiazdolocie miał jeszcze sztuczną nerkę i dwie brygady lekarzy, i w filmie, jak sobie mętnie przypominał Tatarski, były do tego jakieś aluzje. Zresztą myślenie w takim stanie o Darcie Vaderze było niebezpieczne.
Niedokończoną budowlę oświetlały trzy czy cztery reflektory — plamy światła wyławiały z mroku fragmenty betonowej ściany, odcinki spiralnego podjazdu i górną wieżyczkę z migającą latarenką. Gdyby nie ta czerwona latarenka, niedokończoną budowlę można by było wziąć w półmroku za zwietrzałą ze starości i dać jej tysiąc lat albo całe dziesięć tysięcy. Tatarski pomyślał, że latarenka też mogłaby być zasilana jakąś niewyobrażalnie starożytną elektrycznością, doprowadzoną pod ziemią z Egiptu czy Babilonu.
Niedawne ślady człowieka były widoczne tylko przy bramie, gdzie stał Tatarski. Znajdowało się tu coś w rodzaju filii jednostki wojskowej — kilka baraków mieszkalnych, drążek, ścianka z wiadrem przeciwpożarowym i łomem oraz stelaż z plakatem, na którym jednakowi żołnierze o twarzach naznaczonych wyrazem dziwnego wyobcowania ćwiczyli musztrę. Tatarski wcale się nie zdziwił, zobaczywszy olbrzymi grzyb z blaszanym kapeluszem i telefonem, przymocowanym do słupa— trzonu — domyślił się, że to posterunek wartownika. Początkowo uznał, że wartownika nie ma na posterunku, ale potem spostrzegł, że stożkowaty kapelusz grzyba jest pomalowany na czerwono i przyozdobiony symetrycznymi białymi kropkami.
— To wszystko nie jest takie proste — wyszeptał.
W tym momencie gdzieś blisko odezwał się cichy i szyderczy głos:
— This game has no name. It will neuer be the same.
Tatarski obejrzał się. Wokół nie było nikogo. Zrozumiał, że to halucynacja słuchowa. Obleciał go strach, ale mimo wszystko miał wrażenie, że w tym, co się dzieje, tkwi jakaś cudowna obietnica.
— Naprzód — wyszeptał i, pochylony, szybko ruszył przez mrok ku wiodącej na zikkurat betonowej drodze. Chyba jednak, pomyślał, jest to coś w rodzaju piętrowego garażu.
— Z wiszącymi ogrodami — zawtórował cichutko głos w jego głowie.
Głos przemówił po rosyjsku, co utwierdziło Tatarskiego w przekonaniu, że to halucynacja, ale jednocześnie znów nasunęło mu myśl o pomieszaniu języków. Jakby w odpowiedzi, głos wypowiedział długie zdanie w nieznanym narzeczu z mnóstwem spółgłosek szczelinowych. Tatarski postanowił nie zwracać na to uwagi, zwłaszcza że wszedł już na spiralny podjazd.
Z daleka nie docenił prawdziwych rozmiarów budowli. Podjazd był na tyle szeroki, że mogły się na nim wyminąć dwie ciężarówki („Albo rydwany — radośnie dodał głos. — Ciągnione przez czwórkę koni! To dopiero były rydwany!”). Zrobiono go z betonowych płyt, ale szczeliny między nimi nie były zacementowane. Sterczały z nich jakieś wysokie rośliny — Tatarski nie znał ich nazwy, ale pamiętał z dzieciństwa, że ich mocne łodygi z powodzeniem zastępowały sznurowadła. W ścianie po prawej stronie co jakiś czas ukazywały się szerokie otwory, prowadzące do wnętrza zikkuratu, gdzie rozciągały się wielkie puste przestrzenie, zasypane budowlanym śmieciem. Podjazd co chwila skręcał za róg, co wyglądało, jakby urywał się w powietrzu, toteż Tatarski szedł ostrożnie, przytrzymując się ściany. Z jednej strony wieżę oświetlały reflektory z budowy, a z drugiej — księżyc wiszący w prześwicie wysokiej chmury. Było słychać, jak gdzieś wysoko postukują na wietrze niezamknięte drzwi; ten sam wiatr przyniósł z oddali szczekanie psa. Tatarski zwolnił kroku i posuwał się teraz noga za nogą.
Coś zachrzęściło mu pod stopą. Było to puste pudełko po papierosach. Tatarski podniósł je, i wyszedłszy w plamę światła, zobaczył, że to Parliament, mentolowe. Dziwne było jednak co innego — na wierzchniej stronie pudełka migotał reklamowy hologram z trzema palmami.
— Wszystko się zgadza — wyszeptał Tatarski i ruszył dalej, uważnie patrząc pod nogi.
Następne znalezisko czekało o poziom wyżej — już z daleka zobaczył błyszczącą w świetle księżyca monetę. Nigdy wcześniej takiej nie widział — trzy pesos Republiki Kuby z wizerunkiem Che Guevary. Tatarski wcale się nie zdziwił, że na wojskowej budowie poniewiera się kubański pieniążek — przypomniał sobie, że w finale filmu Golden Eye gdzieś koło wyspy Eleuthery wyłania się z wody cyklopiczna antena produkcji radzieckiej. Najwyraźniej była to zapłata za jej wybudowanie. Wsunął monetę do pudełka po parliamentach i schował je do kieszeni, głęboko przekonany, że czeka go coś jeszcze.
I nie pomylił się. Podjazd kończył się przy najwyższym boksie, przed którym leżała kupa budowlanych odpadów i połamane skrzynki. Tatarski zauważył wśród śmieci dziwny sześcianik i podniósł go. Była to temperówka w kształcie telewizora, na którego plastikowym ekranie ktoś narysował długopisem duże oko. Temperówka była stara — robiono takie w latach siedemdziesiątych — i Tatarski zdziwił się, że jest tak dobrze zachowana.
Otarł ją z przylepionych paprochów, wsunął za pazuchę i rozejrzał się, myśląc, co robić dalej. Bał się wchodzić do boksu — po ciemku łatwo można było wpaść w jakąś dziurę i skręcić kark. Gdzieś na górze pod uderzeniem wiatru znowu trzasnęły drzwi i Tatarski przypomniał sobie, że na szczycie budowli znajduje się mała wieżyczka z czerwoną latarenką. Nie było jej widać z miejsca, w którym stał, ale na górę prowadziła krótka strażacka drabinka.
Wieżyczka okazała się pomieszczeniem technicznym, w którym powinny się znajdować silniki wind. Drzwi były otwarte. Zaraz za nimi na ścianie Tatarski zobaczył kontakt. Zapalił światło i zobaczył ślady surowego żołnierskiego życia: drewniany stół, dwa taborety, a w kącie puste butelki po piwie. O tym, że są to ślady właśnie po żołnierzach, świadczyły naklejone na ścianie zdjęcia kobiet, wycięte z czasopism.
Tatarski studiował je przez chwilę. Jedna z kobiet, zupełnie naga i złota od opalenizny, biegnąca po piasku tropikalnej plaży, wydała mu się bardzo piękna. I nie chodziło nawet o jej twarz czy figurę, ale o zdumiewającą, trudną do sprecyzowania swobodę ruchu, którą udało się uchwycić fotografowi. Piasek, morze i liście palm na zdjęciu były tak barwne, że Tatarski westchnął ciężko — mizerne moskiewskie lato już minęło. Zamknął oczy i przez kilka minut zdawało mu się, że słyszy daleki szum morza.
Usiadł przy stole, rozłożył na nim znalezione przedmioty i jeszcze raz je obejrzał. Palmy z paczki parliamentów i ze zdjęcia na ścianie były bardzo podobne i Tatarski pomyślał, że rosną w takim punkcie świata, do którego on nigdy nie trafi — nawet, rosyjskim obyczajem, na czołgu — a jeśli nawet trafi, to dopiero wówczas, kiedy nie będzie niczego chciał ani od tej kobiety, ani od tego piasku, ani od tego morza, ani od siebie samego. Melancholia, która go ogarnęła na tę myśl, była tak głęboka, że na samym jej dnie niespodzianie ujrzał światło: przyszedł mu do głowy poszukiwany slogan i pomysł plakatu do papierosów Parliament. Spiesznie wyciągnął notes i zaczął pisać:
Na plakacie — fotografia bulwaru nad rzeką Moskwą, zrobiona z mostu, na którym w październiku 1993 roku stały historyczne czołgi. Na miejscu Białego Domu widzimy ogromne pudełko papierosów Parliament (montaż komputerowy). Dokoła gęsto rosną palmy. Slogan — cytat z Gribojedowa:
OJCZYSTE DYMY SŁODKIE SĄ I MIŁE PARLIAMENT
Schował notes do kieszeni, zebrał ze stołu swoje znaleziska i ostatni raz obrzucił wzrokiem pokoik. Przemknęła mu myśl, że mógłby zabrać na pamiątkę fotos z biegnącą po piasku kobietą, ale nie zrobił tego. Zgasił światło, wyszedł na dach i zatrzymał się, by oczy przywykły do mroku. Co teraz? — pomyślał. Na stację.