Kiedy Tatarskiemu zdjęto przepaskę z oczu, był już zupełnie przemarznięty. Zimno mu było zwłaszcza w bose stopy, dotykające kamiennej podłogi. Otworzył oczy i zobaczył, że stoi w drzwiach obszernego pomieszczenia, przypominającego kinowe foyer, w którym odbywa się coś w rodzaju przyjęcia koktajlowego. Od razu spostrzegł dziwną rzecz — w wyłożonych żółtym kamieniem ścianach nie było ani jednego okna, za to jedna ze ścian była lustrzana, dzięki czemu oświetlona jasnymi halogenowymi lampami sala wydawała się znacznie większa niż w rzeczywistości. Zgromadzeni w sali ludzie rozmawiali cicho i oglądali rozwieszone na ścianach arkusze papieru z maszynowym tekstem. Mimo że Tatarski stał w drzwiach całkiem goły, zebrani nie zwracali nań szczególnej uwagi — tylko dwie czy trzy osoby obrzuciły go obojętnym spojrzeniem. Tatarski wiele razy widniał w telewizji właściwie wszystkich, którzy znaleźli się na sali, ale osobiście nie znał nikogo poza Far— sukiem Sejful-Farsiejkinem, stojącym pod ścianą z kieliszkiem w ręku. Zauważył też sekretarkę Azadowskiego, Ałłę, pogrążoną w rozmowie z dwoma starszawymi playboyami — z rozpuszczonymi platynowymi włosami Ałła przypominała nieco grzeszną meduzę. Tatarskiemu wydało się, że gdzieś w tłumie mignęła kraciasta marynarka Morkowina, ale zaraz stracił ją z oczu.
— Idę już, idę — rozległ się głos Azadowskiego i on sam ukazał się w wejściu do jakiegoś wewnętrznego pomieszczenia. — Jesteś? Czemu stoisz w drzwiach? Wejdź, nie zjemy cię.
Tatarski ruszył w jego kierunku. Od Azadowskiego zalatywało alkoholem; w halogenowym świetle jego twarz wyglądała na zmęczoną.
— Gdzie jesteśmy? — spytał Tatarski.
— Jakieś sto metrów pod ziemią, w rejonie Ostankińskiego Stawu. Przepraszam za tę opaskę na oczach i całą resztę, ale przed rytuałem tak trzeba. Pieprzona tradycja. Boisz się?
Tatarski przytaknął i Azadowski zaśmiał się z satysfakcją.
— Olej to — powiedział. — Wszystko to pic na wodę. Przejdź się na razie, obejrzyj nową kolekcję. Rozwieszono ją dopiero przedwczoraj. A ja mam tu parę ważnych spotkań. — Podniósł rękę i strzelił palcami, przywołując Ałłę. — Ałła ci wszystko opowie. To jest Wawan Tatarski. Znacie się? Pokaż mu tutaj wszystko, okay?
Tatarski i sekretarka zostali sami.
— Od czego zaczniemy zwiedzanie? — zapytała Ałła z uśmiechem.
— Na przykład stąd — powiedział Tatarski. — A gdzie jest kolekcja?
— To właśnie ona — odparła sekretarka, wskazując na ściany. — Zbiór hiszpański. Kogo z wielkich Hiszpanów lubi pan najbardziej?
— Tego… — bąknął Tatarski, z wysiłkiem przypominając sobie odpowiednie nazwisko — Velazqueza.
— Też jestem jego fanką — powiedziała sekretarka i popatrzyła na Tatarskiego zimnym zielonym okiem. — Powiedziałabym, że to Cervantes pędzla.
Elegancko wzięła swego podopiecznego pod rękę i muskając biodrem jego gołą nogę, poprowadziła go do najbliższego arkusza na ścianie. Tatarski zobaczył na nim kilka akapitów tekstu i fioletową pieczęć. Sekretarka krótkowzrocznie nachyliła się nad papierem, żeby odczytać drobny druk.
— Tak, to jest akurat to płótno. Raczej mało znana różowa wersja portretu infantki. Tu ma pan zaświadczenie notarialne, wydane przez firmę Oppenheim and Radler, że obraz rzeczywiście został nabyty z prywatnej kolekcji za siedemnaście milionów dolarów.
Tatarski postanowił nie pokazywać po sobie, że cokolwiek go dziwi. Zresztą właściwie nawet nie bardzo wiedział, czy coś go dziwi, czy nie.
— A to? — zapytał, wskazując wiszący obok papier z tekstem i pieczęcią.
— O — powiedziała Ałła — to nasza perła. Goya, motyw Mai z wachlarzem w ogrodzie. Nabyty w pewnym małym muzeum w Kastylii. I znów firma Oppenheim and Radler poświadcza — osiem i pół miliona. Niesamowite.
— Tak — zgodził się Tatarski. — To prawda. Ale szczerze mówiąc, bardziej niż malarstwo interesuje mnie rzeźba.
— Nie wątpię — odparła sekretarka. — To pewnie dlatego, że przywykł pan do pracy w trzech wymiarach, prawda?
Tatarski spojrzał na nią pytająco.
— No, grafika komputerowa. Te różne boboki…
— A — rzekł Tatarski. — O to pani chodzi. Tak, przyzwyczaiłem się i do pracy, i do życia.
— Tu mamy rzeźbę — powiedziała sekretarka i pociągnęła Tatarskiego do kolejnego arkusza, na którym tekstu było trochę więcej niż na innych. — To Picasso. Ceramiczna figurka biegnącej kobiety. Powie pan pewnie, że nie bardzo wygląda na Picassa, prawda? I słusznie. Ale to jest okres postkubistyczny. Prawie trzynaście milionów dolarów, wyobraża pan sobie?
— A gdzie jest sama figurka?
— Nawet nie wiem. — Sekretarka wzruszyła ramionami. — Pewnie w jakimś magazynie. Ale jeżeli chce pan zobaczyć, jak wygląda, to katalog leży tam na stoliku.
— A co za różnica, gdzie jest figurka?
Tatarski obejrzał się. Z tyłu niepostrzeżenie podszedł Azadowski.
— Może nie ma żadnej — rzekł Tatarski. — Szczerze mówiąc, pierwszy raz mam do czynienia z kolekcją tego rodzaju.
— To najbardziej aktualny trend w wystroju wnętrz — powiedziała sekretarka. — Minimalizm monetarystyczny. Nawiasem mówiąc, narodził się u nas, w Rosji.
— Idź, pospaceruj sobie — polecił Alle Azadowski i odwrócił się do Tatarskiego. — Podoba ci się?
— Interesujące. Tylko niezbyt zrozumiałe.
— Zaraz ci wytłumaczę — powiedział Azadowski. — Ta pieprzona hiszpańska kolekcja kosztuje około dwustu milionów dolarów. I jeszcze mniej więcej sto tysięcy poszło na rzeczoznawców. Jaki obraz można powiesić, jaki będzie nie na miejscu, w jakiej kolejności je wieszać i tak dalej. Wszystko, co jest wymienione w cedułach, zostało kupione. Ale gdyby przywieźć tu te obrazy i posągi, a są tam jeszcze jakieś gobeliny i zbroje, to nie można by się tu było ruszyć. Udusiłbyś się samym kurzem. A poza tym… Szczerze mówiąc, cóż, raz człowiek popatrzy na te wszystkie obrazy, drugi, a potem — co nowego może zobaczyć?
— Nic.
— Właśnie. Więc po co je u siebie trzymać? A ten cały Picasso to, moim zdaniem, zupełny kutas.
— Tu niezupełnie mogę się zgodzić — przełknąwszy ślinę, rzekł Tatarski. — A raczej zgadzam się, ale tylko w odniesieniu do okresu post— kubistycznego.
— Ty to masz łeb, stary — powiedział Azadowski. — A ja się na tym nie znam. A zresztą po kiego grzyba mi to? Za tydzień będzie tu już kolekcja francuska. Sam powiedz — rozeznasz się w jednej, a po tygodniu ją wywiozą, powieszą drugą — i znów masz się w niej rozeznawać? Po co?
Tatarski nie wiedział, co odrzec.
— No i właśnie mówię, że to bez sensu — podsumował Azadowski. — Dobra, chodźmy. Czas zaczynać. Potem jeszcze tu przyjdziemy. Na lampkę szampana.
Odwrócił się i podszedł do lustrzanej ściany. Tatarski podążył za nim. Azadowski pchnął ścianę ręką i pionowy rząd lustrzanych bloków, rzucając na niego elektryczny blik, bezszelestnie obrócił się wokół osi. Ukazało się przejście, a w głębi korytarz o ścianach z grubo obrobionego kamienia.
— Wchodź — powiedział Azadowski. — Tylko pochyl się, tu jest niski strop.
Tatarski zagłębił się w wilgotny korytarz i zrobiło mu się jeszcze zimniej. Kiedy wreszcie pozwolą mi się ubrać? — pomyślał. Korytarz był długi, ale Tatarski nie widział, dokąd prowadzi — było ciemno. Czasem stopa natrafiała na ostry kamyczek i Tatarski krzywił się z bólu. Wreszcie gdzieś z przodu zamigotało światło.
Weszli do niewielkiego, wyłożonego drewnem pokoju, który skojarzył się Tatarskiemu z szatnią sportowej hali treningowej. Rzeczywiście była to szatnia, o czym świadczyły szafki przy ścianie i dwie marynarki, wiszące na wieszaku. Jedna należała chyba do Saszy Bloo, ale Tatarski nie był tego pewien do końca — Sasza posiadał zbyt wiele różnych marynarek. Szatnia miała drugie wyjście — ciemne drewniane drzwi ze złotą tabliczką, na której wygrawerowano łamaną linię, przypominającą zęby piły. Tatarski pamiętał jeszcze ze szkoły, że tak wygląda egipski hieroglif „szybko”. Zapamiętał go tylko dlatego, że wiązała się z nim pewna zabawna historia: starożytni Egipcjanie, jak opowiadał nauczyciel, robili wszystko bardzo powoli i dlatego krótka zębata linia, oznaczająca „szybko”, w inskrypcjach największych i najpotężniejszych faraonów stawała się bardzo długa, a nawet zajmowała kilka linijek, co oznaczało „bardzo-bardzo-szybko”.
Wokół umywalki wisiały trzy arkusze, zapisane maszynowym tekstem i opatrzone pieczęciami, niby jakieś zarządzenia nieznanego kierownictwa (Tatarski zresztą domyślił się, że to nie żadne zarządzenia, tylko zapewne część kolekcji hiszpańskiej), a jedną ze ścian zajmował stelaż z małymi ponumerowanymi przegródkami, w których leżały brązowe zwierciadła i złote maski, zupełnie takie same, jak w sekretariacie Azadowskiego.
— No co? — odezwał się Azadowski, rozpinając marynarkę. — Chcesz coś zapytać?
— Co to za papiery na ścianach? — spytał Tatarski. — Też hiszpańska kolekcja?
Zamiast odpowiedzieć, Azadowski wyjął swój telefon komórkowy nacisnął jedyny guzik na klawiaturze.
— Ałła — powiedział — jest do ciebie pytanie.
Podał telefon Tatarskiemu.
— Słucham — odezwał się głos Ałły.
— Zapytaj ją, co mamy w szatni — podpowiedział Azadowski, ściągając podkoszulek. — Bo ja ciągle zapominam.
— Dzień dobry — rzekł zmieszany Tatarski. — To znów Tatarski. Proszę mi powiedzieć, co to za ekspozycja w szatni?
— To całkowicie unikatowe eksponaty — powiedziała sekretarka. — Nie wolno o tym rozmawiać przez komórkę.
Tatarski zasłonił ręką mikrofon.
— Ona mówi, że to nie na telefon.
— Powiedz, że ja pozwalam.
— On pozwala — powtórzył Tatarski.
— No dobrze — westchnęła sekretarka. — Numer jeden. Fragmenty bramy Isztar z Babilonu — lwy i sirrufy. Oficjalnie znajdują się w Bri— tish Museum. Autentyczność potwierdzona przez grupę niezależnych ekspertów. Numer dwa. Lwy, płaskorzeźba z ceramiki i emalii. Ulica Procesji, Babilon. Oficjalnie — własność British Museum. Autentyczność potwierdzona przez grupę niezależnych ekspertów. Numer trzy. Ebich-Il, dostojnik z Mari. Oficjalnie*— własność muzeum w Luwrze…
— Ebich-Il? — powtórzył Tatarski i przypomniał sobie, że widział zdjęcie tej figurki z Luwru. Liczyła sobie kilka tysięcy lat i przedstawiała małego, chytrego człowieczka, wykonanego z lśniącego białego kamienia — z brodą, w dziwnej, jakby puszystej spódniczce, przypominającej krótkie bryczesy.
— Tego właśnie szczególnie lubię — powiedział Azadowski, zdejmując spodnie. — Na pewno budził się każdego rana i mówił: a ebich ich wszystkich… I dlatego całe życie był samotny. Zupełnie jak ja.
Otworzył szafkę i wyjął z niej dwie dziwne spódniczki ni to z piór, ni to z puszystej wełny. Rzucił jedną Tatarskiemu, drugą zaś wciągnął na swe czerwone kalesony od Calvina Kleina, co natychmiast upodobniło go do zatuczonego strusia.
— Dawaj komórkę — powiedział. — Na co czekasz? Przebieraj się. Potem weźmiesz te blachy i wchodź. Możesz wziąć, którą parę chcesz, tylko żeby namordnik pasował wielkością.
Azadowski wziął z przegródki maskę i zwierciadło, brzęknął nimi, podniósł maskę i popatrzył na Tatarskiego przez wycięte na oczy otwory. Mała złota twarz nieziemskiej urody, która jakby wychynęła z tłumu przebierańców na karnawale w Wenecji, tak dalece nie pasowała do jego porośniętego rudawym włosem beczkowatego tułowia, że Tatarski poczuł lęk. Azadowski zaśmiał się zadowolony z efektu, otworzył drzwi i zniknął w smudze złocistego światła.
Tatarski zaczął się przebierać. Spódniczkę, którą dał mu Azadowski, sporządzono z pozszywanych kawałków baraniej skóry o długim runie, naklejonych na nylonowe szorty Adidasa. Jako tako umocowawszy ją na sobie (gdyby nie widział figury Ebich-Ila, za nic by nie uwierzył, że starożytni mieszkańcy Dwurzecza naprawdę coś takiego nosili), Tatarski włożył maskę, która od razu mocno przylgnęła mu do twarzy, i wziął do ręki zwierciadło. Złoto i brąz były bez wątpienia prawdziwe — świadczył o tym nawet ich ciężar. Tatarski zrobił wdech jak przed skokiem do zimnej wody i pchnął drzwi z zębatym znakiem.
Pokój, w którym się znalazł, oślepił go złotym lśnieniem ścian i posadzki, oświetlonych studyjnymi reflektorami. Wyłożone blachą ściany biegły w górę, tworząc płynnie zwężający się stożek, jak gdyby pustą cerkiewną kopułę, pozłoconą od środka. Na wprost drzwi mieścił się ołtarz — sześcienny złoty postument, na którym spoczywało masywne kryształowe oko z tęczówką z emalii i lustrzaną źrenicą. Na posadzce przed ołtarzem stała złota czasza, a obu jej boków strzegły dwa kamienne sirrufy, pokryte resztkami malunków i pozłoty. Nad okiem wisiała płyta z czarnego bazaltu, wyglądająca na bardzo starą. W samym jej środku wyryty był egipski hieroglif „szybko”, a wokół jakieś fantastyczne postacie — Tatarski rozróżnił dziwnego psa o pięciu nogach i kobietę w wysokiej tiarze, która spoczywała na czymś w rodzaju sofy, a w rękach trzymała czaszę. Na brzegach płyty umieszczono wizerunki czworga zwierząt o przerażającym wyglądzie, a między psem i kobietą wyrastała z ziemi jakaś roślina podobna do rosiczki, tylko jej korzeń dzielił się na trzy długie odnogi, każda zaś była opatrzona niezrozumiałym znakiem. Poza tym na tablicy wyryto duże oko i ucho, a resztę miejsca zajmowały gęste kolumny pisma klinowego.
Azadowski w złotej masce, spódniczce i czerwonych kąpielowych klapkach siedział na składanym stołeczku w pobliżu ołtarza. Zwierciadło położył sobie na kolanie. Nikogo więcej Tatarski w pokoju nie zobaczył.
— To rozumiem! — przemówił Azadowski, unosząc kciuk. — Teraz wyglądasz jak trzeba. Co, masz tremę? Tylko nie próbuj być nielojalny, nie myśl, że my tutaj mamy pierdolca. Ja osobiście mam to gdzieś, ale jeżeli chcesz być w naszym biznesie, inaczej się nie da. No więc, teraz ci to wszystko wytłumaczę ogólnie, a jak chcesz dokładniej, to spytasz naszego głównego eksperta, zaraz tu będzie. Najważniejsze, żebyś to wszystko przyjął jak najprościej’i najspokojniej. Jeździłeś na obozy pionierskie?
— Jeździłem — odrzekł Tatarski, odnotowując sobie w duchu tego.głównego”.
— Urządzaliście tam sobie Dzień Neptuna? Kiedy wszystkich wrzucano do wody?
— Tak.
— No więc wyobraź sobie, że to też jest taki Dzień Neptuna. Tradycja. Krótko mówiąc, rzecz w tym, że była sobie kiedyś jedna starożytna bogini. Znaczy nie chcę powiedzieć, że istniała realnie, to po prostu taka legenda. A bogowie w tej historii też są śmiertelni i noszą w sobie swoją śmierć, całkiem jak ludzie. Dlatego kiedy przyszedł czas, ta bogini też musiała umrzeć. Ale, rzecz jasna, nie miała na to ochoty. I wtedy rozdzieliła się na swoją śmierć i to, co nie chciało umrzeć. Widzisz ten obrazek? — Azadowski wskazał palcem płaskorzeźbę. — Ten piasek to jej śmierć. A ta baba, co ma na głowie czako, to ona sama. Teraz słuchaj i nie przerywaj, bo ja sam nie bardzo kumam. Kiedy się rozdzielili, zaczęła się między nimi wojna, w której długo żadne z nich nie mogło zwyciężyć. Ostatnia bitwa tej wojny odbyła się dokładnie nad Stawem Ostankińskim, to znaczy tu, gdzie się teraz znajdujemy, tylko nie pod ziemią, ale wysoko w powietrzu. Dlatego uważa się, że jest to miejsce święte. Najpierw w tej bitwie długo nikt nie mógł zwyciężyć, a potem ten pies zaczął pokonywać boginię. Wtedy inni bogowie zlękli się o siebie, wtrącili się i zmusili ich do zawarcia pokoju. Tu właśnie to wszystko jest zapisane. To coś w rodzaju tekstu traktatu pokojowego, poświadczonego ze wszystkich czterech stron przez te byki i…
— … gryfony — podpowiedział Tatarski.
— Tak. A oko i ucho oznaczają, że wszyscy widzieli i wszyscy słyszeli. Krótko mówiąc, ten traktat dołożył obu stronom. Zgodnie z jego postanowieniami, boginię pozbawiono ciała i zdegradowano do rangi czystego pojęcia. Stała się złotem, ale nie po prostu metalem, tylko złotem w przenośni. Rozumiesz?
— Nie bardzo.
— Nie dziwota — westchnął Azadowski. — No więc, stała się tym, do czego dążą wszyscy ludzie, ale nie po prostu bryłą złota, która gdzieś leży, tylko całym złotem w ogóle. Jak gdyby ideą.
— Teraz rozumiem.
— A jej śmierć stała się kulawym psem o pięciu łapach, który musi spać wiecznym snem w pewnym dalekim kraju na północy. Z pewnością już się domyśliłeś, gdzie konkretnie. Jest tutaj na prawo, widzisz? Noga zamiast chuja. Nie daj Boże spotkać takiego psa na podwórku.
— Jak się ten pies nazywa? — zapytał Tatarski.
— Dobre pytanie. Szczerze mówiąc, nie wiem. A dlaczego pytasz?
— Czytałem coś w tym guście. W artykule naukowym.
— A co konkretnie?
— Długo by opowiadać — odparł Tatarski. — Zresztą nawet wszystkiego nie pamiętam.
— O czym był ten artykuł? O naszej firmie?
Tatarski zorientował się, że szef żartuje.
— Nie — powiedział. — O rosyjskich wulgaryzmach. Było tam napisane, że ordynarne słowa stały się obelżywe dopiero w czasach chrześcijańskich, a dawniej miały zupełnie inny sens i oznaczały nieprawdopodobnie starożytne pogańskie bóstwa. I wśród tych bóstw był taki kulawy pies Piździelec o pięciu łapach. W dawnych inskrypcjach oznaczano go dużą literą P, ujętą w dwa przecinki. Według legendy, śpi gdzieś w śniegach i dopóki śpi, życie płynie mniej więcej normalnie. A kiedy się budzi, atakuje. I dlatego u nas ziemia nie rodzi, Jelcyn jest prezydentem i tak dalej. Co do Jelcyna, to, rzecz jasna, jeszcze nie byli na bieżąco, ale cała reszta jest w porządku. Było tam również napisane, że najbliższe temu pojęcie, istniejące we współczesnej rosyjskiej kulturze, to młodzieżowe określenie „gamowier”. Od angielskiego: gameouer.
— Po angielsku zrozumiałem — wtrącił Azadowski. — Nie jestem głupi. Nie wiem za to, kogo ten Piździelec atakuje.
— Nie tyle kogoś czy coś, ile wszystko. Pewnie dlatego wmieszali się inni bogowie. Specjalnie spytałem, jak się nazywał ten pies; myślałem, że to może uniwersalny archetyp. A jak się nazywa bogini?
— Wcale się nie nazywa — przerwał mu głos z tyłu i Tatarski obejrzał się.
W drzwiach stał Farsuk Sejful-Farsiejkin. Odziany był w długi szary płaszcz z kapturem, spod którego połyskiwała złota maska, i Tatarski poznał go tylko po głosie.
— Wcale się nie nazywa — powtórzył Sejful-Farsiejkin, wchodząc do komnaty. — Kiedyś, dawno, nazywano ją Isztar, ale od tego czasu jej imię zmieniało się wiele razy. Znasz taki brand — No Name? Z psem rzecz ma się tak samo. A co do reszty, to miałeś rację.
— No, teraz ty z nim pogadaj, Farsuk — odezwał się Azadowski — bo on i tak wszystko wie.
— A cóż ty takiego wiesz? — zapytał Farsiejkin.
— E tam — odrzekł Tatarski. — Drobiazgi. Na przykład ten zębaty znak pośrodku płyty. Wiem, co znaczy.
— No, co?
— „Szybko” w piśmie starożytnych Egipcjan.
Farsiejkin roześmiał się.
— Tak — powiedział — nietypowo. Zazwyczaj nowi członkowie myślą, że to drażetki M&M. W rzeczywistości zaś jest to symbol wskazujący na pewną bardzo starą i dość niejasną maksymę. Wszystkie starożytne języki, w których istniała, już dawno są martwe, a na rosyjski trudno ją przetłumaczyć — nie ma odpowiednich glos. Za to w angielszczyżnie idealnym jej odpowiednikiem jest aforyzm Herberta Marshalla McLu— hana, The medium is the message. Dlatego rozszyfrowujemy ten znak jak dwie połączone litery „M”. To jest, oczywiście, nie tylko my — takie ołtarze Silicon Graphics instaluje razem z oprogramowaniem serwerów.
— To ta płyta nie jest prawdziwa?
— Dlaczego? Najprawdziwsza — odrzekł Farsiejkin. — Bazalt, trzy tysiące lat. Możesz dotknąć. Choć, co prawda, nie jestem pewien, czy ten rysunek zawsze oznaczał to, co oznacza teraz.
— A co to za rosiczka między boginią a psem?
— To nie rosiczka. To drzewo życia. A poza tym symbol wielkiej bogini, jako że jednym z jej wcieleń jest drzewo o trzech korzeniach, które rozkwita w naszych duszach. To drzewo również ma imię, ale w naszym stowarzyszeniu poznaje się je dopiero w najwyższych stadiach wtajemniczenia.
— Co to za stowarzyszenie? — zapytał Tatarski. — Czym się zajmują jego członkowie?
— Myślałby kto, że nie wiesz. Ile czasu już u nas pracujesz? No więc właśnie tym wszystkim zajmują się członkowie stowarzyszenia.
— Jak się ono nazywa?
— Kiedyś dawno nazywało się Gildia Chaldejczyków — powiedział Farsiejkin. — Ale tak nazywali je ci, którzy do niego nie należeli, tylko o nim słyszeli. My sami nazywamy je Stowarzyszeniem Sadowników, albowiem naszym zadaniem jest pielęgnacja świętego drzewa, które daje życie wielkiej bogini.
— Od dawna istnieje to stowarzyszenie?
— Od bardzo dawna. Podobno działało jeszcze w Atlantydzie, ale dla uproszczenia zakładamy, że przeszło z Babilonu do Egiptu, a stamtąd — do nas.
Tatarski poprawił zsuwającą się z twarzy maskę.
— Jasne — powiedział. -1 co, to stowarzyszenie zajmowało się budową wieży Babel?
— Nie. Skądże. Nie jesteśmy biurem projektów. Jesteśmy po prostu sługami wielkiej bogini. Używając twojej terminologii, pilnujemy, żeby Piździelec nie obudził się i nie zaatakował; to zrozumiałeś właściwie. Zdajesz sobie sprawę, jak sądzę, że w Rosji spoczywa na nas szczególna odpowiedzialność. Pies śpi właśnie tutaj.
— Gdzie mianowicie?
— Wszędzie — odrzekł Farsiejkin. — Powiedzenie, że pies śpi w śniegach, to metafora. Ale to, że już kilka razy w tym stuleciu się zbudził — metaforą nie jest.
— To dlaczego przez cały czas obniżają nam częstotliwość?
Farsiejkin rozłożył ręce.
— Zwykła ludzka lekkomyślność — powiedział, podchodząc do ołtarza i zdejmując zeń złotą czaszę. — Pochopne kalkulacje, krótkowzrocznie rozumiana koniunktura. Ale nigdy nie obniżą jej nam do końca, nie bój się. Tego się starannie pilnuje. A teraz, jeśli pozwolisz, przejdziemy do rytuału.
Zbliżył się do Tatarskiego i położył mu rękę na ramieniu.
— Uklęknij i zdejmij maskę.
Tatarski posłusznie ukląkł i zdjął maskę z twarzy. Farsiejkin zanurzył palec w czaszy i nakreślił na czole Tatarskiego mokry zygzak.
— Tyś jest przekaźnik i tyś jest przekaz — powiedział, i Tatarski zrozumiał, że linia na jego czole to podwójne M.
— Co to za ciecz? — zapytał.
— Krew psa. Mam nadzieję, że symboliki nie trzeba ci wyjaśniać?
— Nie — rzekł Tatarski, wstając z podłogi. — Nie jestem idiotą, czytałem to i owo. Co dalej?
— Teraz musisz zajrzeć w święte oko. Z jakiegoś powodu Tatarski drgnął i Azadowski to zauważył.
— Nie bój się — wtrącił. — Przez to oko wielka bogini poznaje swojego małżonka. A ponieważ małżonka już ma, jest to czysta formalność. Patrzysz w oko, okazuje się, że nie jesteś bogiem Mardukiem, i spokojnie pracujemy dalej.
— Jakim bogiem Mardukiem?
— No, to nie Mardukiem — uspokoił Tatarskiego Azadowski, wyjmując spod spódniczki paczkę Marlboro i zapalniczkę. — Nieważne. Powiedziałem to tak sobie. Farsuk, wytłumacz mu, ty masz to obcykane.
— To też motyw mitologiczny — wyjaśnił Farsiejkin. — Wielka bogini miała małżonka, również; boga, najważniejszego ze wszystkich bogów, którego napoiła miłosnym wywarem, i ten zasnął w świątyni na szczycie swego zikkuratu. Ponieważ zaś był bogiem, sen miał taki, że… Cóż, w ogóle jest to zagmatwana sprawa, ale cały nasz świat z nami wszystkimi i nawet z samą boginią jak gdyby mu się śni. I wielka bogini stale szuka tego, któremu się śni, albowiem tylko poprzez niego otrzymuje swe życie. A ponieważ znaleźć go nie można, ma symbolicznego ziemskiego małżonka, którego sama wybiera.
Tatarski zerknął na Azadowskiego. Ten kiwnął głową i wypuścił z ust przez wycięcie maski idealne kółeczko dymu.
— Zgadłeś — powiedział Farsiejkin. — Teraz to on. Dla Loni jest to oczywiście stresujący moment, kiedy ktoś inny spogląda w święte oko, ale na razie miał szczęście. Ruszaj.
Tatarski podszedł do spoczywającego na sześcianie oka i ukląkł. Błękitną emaliowaną tęczówkę oddzielała od źrenicy cienka złota obwódka, a sama źrenica była ciemna i lustrzana. Tatarski zobaczył w niej swoją zniekształconą twarz, wygiętą postać Farsiejkina w ciemnym kapturze i nienaturalnie wypukłe kolano Azadowskiego.
— Przesuńcie reflektor — powiedział do kogoś Farsiejkin. — Bo tak to on nic nie zobaczy. A musi to zapamiętać na całe życie.
Na źrenicę padła jasna smuga światła i Tatarski przestał widzieć swoją twarz — zamiast niej pojawiło się rozmyte złote migotanie, zupełnie jakby dopiero co patrzył przez kilka minut na zachodzące słońce, a potem zamknął oczy i zobaczył jego zabłąkane w zakończeniach nerwowych odbicie. I co ja powinienem tu ujrzeć? — pomyślał.
Za jego plecami dało się słyszeć pośpieszne szamotanie, jakiś metalowy przedmiot ciężko brzęknął o posadzkę, potem rozległo się charczenie. Tatarski błyskawicznie zerwał się na nogi, odskoczył od ołtarza i obejrzał się. Scena, którą zobaczył, była tak nierealna, że nawet się nie przeląkł, przekonany, iż to część rytuału. Sasza Bloo i Maluta, w puszystych białych spódniczkach i zawieszonych na szyi złotych maskach, dusili Azadowskiego żółtymi nylonowymi skakankami, starając się trzymać odeń jak najdalej, a Azadowski, z wybałuszonymi baranimi oczyma, z całych sił oburącz ciągnął ku sobie cienką nylonową strunę. Niestety, siły były nierówne — na jego przeciętych dłoniach ukazała się krew, zabarwiając żółty sznur, i Azadowski upadł najpierw na kolana, a potem na twarz, nakrywając piersią zerwaną maskę. Tatarski zdążył uchwycić moment, kiedy wyraz zdziwienia i zaskoczenia zniknął ze skierowanych nań oczu Azadowskiego i nie zastąpiło go nic innego. Dopiero wtedy zrozumiał, że jeśli nawet była to część obrzędu, to zupełnie nieoczekiwana dla Azadowskiego.
— Co to jest? Co się dzieje?
— Spokojnie — powiedział Farsiejkin. — Nic się nie dzieje. Wszystko się już stało.
— Dlaczego? — spytał Tatarski.
Farsiejkin wzruszył ramionami.
— Wielką boginię znużył mezalians.
— Skąd pan wie?
— W czasie misterium w Atlancie święta wyrocznia przepowiedziała, że w naszym kraju Isztar będzie miała nowego małżonka. Z Azadowskim już od dawna mieliśmy problemy, ale długo nie wiedzieliśmy, kim jest ten nowy. Powiedziano o nim tylko, że jest to człowiek noszący imię miasta. Myśleliśmy, myśleliśmy, szukaliśmy, a tu nagle przynoszą nam z działu pierwszego twoje akta. Wszystko wskazuje na to, że to właśnie ty.
— Ja???
Zamiast odpowiedzi Farsiejkin dał znak Saszy Bloo i Malucie. Ci podeszli do zwłok Azadowskiego, wzięli je za nogi i wywlekli ze złotej komnaty do szatni.
— Ja? — powtórzył Tatarski. — Ale dlaczego ja?
— Nie wiem. Spytaj o to samego siebie. Mnie bogini jakoś nie wybrała. A jakby to świetnie brzmiało: człowiek, który porzucił imię…
— Który porzucił imię?
— Tak w ogóle to jestem Niemcem z Powołża. Kiedy kończyłem uniwersytet, w telewizji zaczęła się moda na ludzi pochodzenia kaukaskiego; akurat potrzebowali kogoś, kto zostałby korespondentem w Waszyngtonie. Byłem sekretarzem Komsomołu, więc do Stanów pierwszy w kolejce. No i na Łubiance zmienili mi imię i nazwisko. A zresztą to nieważne. Wybrańcem jesteś ty.
— A pan by się zgodził?
— Dlaczego nie? Pomyśl, jak to brzmi: małżonek wielkiej bogini! Stanowisko czysto rytualne, obowiązków żadnych, a możliwości olbrzymie. Właściwie nieograniczone. Ale oczywiście wszystko zależy od wyobraźni. Za rządów nieboszczyka sprzątaczka co rano posypywała dywan kokainą z wiadra. Nabudował sobie willi, nakupił jakichś obrazów… A poza tym niczego nie wymyślił. Mówiłem przecież — to był mezalians.
— A czy mogę odmówić?
— Nie sądzę — powiedział Farsiejkin.
Tatarski spojrzał w otwarte drzwi, za którymi odbywało’ się coś dziwnego — Maluta i Sasza Bloo wkładali Azadowskiego do kontenera w kształcie wielkiej zielonej kuli. Nienaturalnie wygięte zwłoki były już w środku; z otwartych drzwiczek sterczała owłosiona noga w czerwonym klapku, która za nic nie dawała się upchnąć do środka.
— Co to za kula?
— Korytarze są tu długie i wąskie — wyjaśnił Farsiejkin. — Nieść byłoby bardzo niewygodnie. A turla się z łatwością. I jak się wytoczy na ulicę, to też nikt o nic nie pyta. Sienią Wielin wymyślił to przed śmiercią. Cóż to był za dizajner… I zginął właśnie przez tego idiotę. Jak ja bym chciał, żeby Sienią to wszystko zobaczył!
— Dlaczego kula jest zielona?
— Nie wiem. Co za różnica? Nie szukaj we wszystkim symbolicznego sensu, Wawan, bo jeszcze się doszukasz. Na swoje nieszczęście.
Z szatni dobiegł cichy chrzęst i Tatarski skrzywił się.
— Mnie też kiedyś uduszą? — zapytał.
Farsiejkin wzruszył ramionami:
— Jak się już zorientowałeś, małżonkowie wielkiej bogini niekiedy się zmieniają. Ale to specyfika profesji. Jeżeli nie przewróci ci się w głowie, to z powodzeniem możesz dociągnąć do starości. I nawet dostać emeryturę. Przede wszystkim w razie jakichkolwiek wątpliwości przychodź do mnie. I słuchaj moich rad. Pierwsza jest taka: jak tylko obejmiesz gabinet Azadowskiego, usuń ten zapaskudzony koką dywan. Bo już krążą po mieście różne plotki i jacyś całkiem niepowołani ludzie pchają się na audiencję. Po co nam to?
— Dywan usunę. Ale jak wytłumaczymy całej reszcie, że zajmuję jego gabinet?
— Niczego nie trzeba im tłumaczyć. Wszystko rozumieją. Innych ludzi nie zatrudniamy.
Z szatni zajrzał Maluta, który zdążył się już przebrać. Na sekundę podniósł oczy na Tatarskiego, natychmiast je odwrócił i podał Farsiej— kinowi telefon komórkowy Azadowskiego.
— Wytaczać? — zapytał rzeczowo.
— Nie — powiedział Farsiejkin. — Wtaczać. Co się głupio pytasz?
Tatarski odczekał, aż ucichnie metaliczne dudnienie w długiej norze korytarza, i odezwał się cicho:
— Farsuku Karłowiczu, proszę mi zdradzić tajemnicę…
— Tak?
— Kto tak naprawdę tym wszystkim kieruje?
— Dobrze ci radzę: nie pchaj w to nosa — rzekł Farsiejkin. — Dłużej pobędziesz żywym bogiem. Zresztą szczerze mówiąc, ja sam nie wiem. A już tyle lat jestem w biznesie.
Podszedł do ściany za ołtarzem, otworzył kluczem małe ukryte drzwi i pochyliwszy się, wszedł do środka. Za drzwiami zapłonęło światło i Tatarski zobaczył wielką machinę, podobną do otwartej czarnej księgi, z dwoma pionowymi cylindrami z matowego szkła po obu stronach. Na zwróconej ku Tatarskiemu czarnej płaszczyźnie bielało słowo „Compuware” i jakiś nieznany symbol, a przed machiną stał fotel, przypominający krzesło dentystyczne z rzemieniami i czujnikami.
— Co to jest? — zapytał Tatarski.
— Skaner 3D.
— Po co?
— Zdejmiemy z ciebie obłok.
— Nie da się bez tego?
— Absolutnie. Wedle rytuału, stajesz się małżonkiem bogini, dopiero kiedy zostanie sporządzony twój hologram. Kiedy cię, że tak powiem, zamienią w animację komputerową.
— I co, potem będą ją wstawiać do wszystkich klipów i programów? Jak Azadowskiego?
— To twoja główna funkcja sakralna. Bogini rzeczywiście nie ma ciała, ale ma coś, co zastępuje jej ciało. W swej cielesnej naturze jest połączeniem wszystkich wykorzystanych w reklamie obrazów. I ponieważ objawia się za pośrednictwem obrazu telewizyjnego, ty, aby się stać na podobieństwo boga, musisz zostać przeobrażony. Wówczas będziecie mogli połączyć się mistycznie. Właściwie jej małżonkiem zostanie twój model 3D, a ty sam będziesz jakby… regentem. Podejdź tu.
Tatarski wzdrygnął się nerwowo, a Farsiejkin się zaśmiał.
— Ależ nie bój się. Skanowanie nie boli. To jak w kserokopiarce, tylko nie opuszcza się pokrywy… No dobrze, żartowałem. Pośpiesz się, bo czekają na nas na górze. To uroczysty wieczór, twoja prezentacja, że się tak wyrażę. Odprężysz się w gronie znajomych.
Tatarski ostatni raz popatrzył na bazaltową płytę z psem i boginią i zdecydowanie zanurkował w drzwi, za którymi czekał Farsiejkin. Ściany i sufit pokoiku pomalowano na biało; pomieszczenie było prawie puste — oprócz skanera mieścił się tu stół z pulpitem sterowniczym, a pod ścianami stało kilka kartonów po jakiejś aparaturze elektronicznej.
— Farsuku Karłowiczu, słyszał pan o ptaku Simurgu? — zapytał Tatarski, siadając w fotelu i opierając ręce na podłokietnikach.
— Nie. Co to za ptak?
— Jest taki orientalny poemat — powiedział Tatarski. — Sam go nie czytałem, znam ten utwór tylko ze słyszenia. Opowiada o tym, jak trzydzieści ptaków poleciało szukać swojego króla Simurga; przeszły wiele różnych prób i na koniec dowiedziały się, że słowo „Simurg” znaczy „trzydzieści ptaków”.
— No i co? — spytał Farsiejkin, włączając czarną wtyczkę do kontaktu.
— Nie, nic — odrzekł Tatarski. — Pomyślałem sobie tylko, że może nasze pokolenie, które wybrało pepsi… Pan też przecież w młodości wybrał pepsi, prawda?
— A co miałem robić? — mruknął Farsiejkin, pstrykając przełącznikami na pulpicie.
— No tak… Przyszła mi do głowy pewna dość nieprzyjemna myśl: może my wszyscy razem jesteśmy właśnie tym pieskiem o pięciu łapach? I teraz, że tak powiem, atakujemy?
Farsiejkin, pochłonięty swoim zajęciem, wyraźnie puścił te słowa mimo uszu.
— No — powiedział — uwaga, nie ruszaj się i nie mrugaj. Gotowy?
Tatarski zrobił głęboki wdech.
— Gotowy — odparł.
Machina zaszumiała i białe matowe lampy po obu jej stronach zapłonęły oślepiającym blaskiem. Przypominająca otwartą księgę konstrukcja zaczęła wolno obracać się wokół osi, a w oczy Tatarskiego uderzył biały promień, na kilka sekund całkowicie go oślepiając.
— Pokłon żywemu bogu — uroczyście przemówił Farsiejkin.
Kiedy Tatarski otworzył oczy, Farsuk Karłowicz z pochyloną głową klęczał przed fotelem i podawał mu niewielki czarny przedmiot. Był to telefon Azadowskiego. Tatarski wziął go ostrożnie i uważnie obejrzał: telefon wyglądał jak zwyczajny Philips, ale miał tylko jeden klawisz — w kształcie złotego oka. Tatarski chciał zapytać, czy Ałła o wszystkim wie, ale nie zdążył — Farsiejkin wybił pokłon, wstał, tyłem cofnął się do wyjścia i dyskretnie zamknął za sobą drzwi.
Tatarski został sam. Wstał z fotela, podszedł do drzwi i przez chwilę nasłuchiwał. Panowała zupełna cisza — widocznie Farsiejkin był już w szatni. Tatarski odszedł w kąt pokoju i ostrożnie nacisnął klawisz komórki.
— Halo — powiedział cicho. — Halo!
— Pokłon żywemu bogu — odezwał się głos Ałły. — Jakie są dziś rozkazy, szefie?
— Na razie żadnych — odrzekł Tatarski. Spostrzegł ze zdziwieniem, że w nowej roli czuje się jak ryba w wodzie. — Chociaż nie, wiesz co, Ałłoczka, coś niecoś jednak mam. Po pierwsze, niech zabiorą dywan z gabinetu — znudził mi się. Po drugie, w bufecie od dziś ma być tylko coca-cola, żadnej pepsi. Po trzecie, Maluta już u nas nie pracuje… Dlaczego? Dlatego że jest nam tutaj potrzebny jak psu piąta noga. Tylko psuje cudze scenariusze, a my potem musimy bulić… I zapamiętaj sobie, Ałłoczka: kiedy coś mówię, nie pytasz „dlaczego”, tylko raz-dwa zapisujesz. Zrozumiano? To dobrze.
Zakończywszy rozmowę, Tatarski chciał zaczepić komórkę na pasku, ale futro ebich-ilówki było zbyt grube. Zastanawiał się przez parę sekund, gdzie schować telefon, przypomniał sobie jednak, że nie wszystko powiedział, i znów nacisnął złote oko.
— Jeszcze jedno — powiedział — zupełnie zapomniałem. Zatroszczcie się o Rostropowicza.