Wątek islamski

Często się tak zdarza — przejeżdżasz sobie białym mercedesem obok przystanku autobusowego, widzisz ludzi, Bóg wie jak długo z wściekłością czekających na autobus, i nagle spostrzegasz, że któryś z nich patrzy na ciebie ponuro i chyba nawet z zawiścią. I przez sekundę wierzysz, że ten ukradziony jakiemuś Niemcowi pojazd, jeszcze nie do końca przepchnięty przez komorę celną bratniej Białorusi, ale już podejrzanie grzechoczący silnikiem z przebitymi numerami, naprawdę jest zdobyczą, świadczącą o całkowitym i ostatecznym zwycięstwie nad życiem. I przeszywa cię fala gorącego dreszczu; dumnie odwracasz twarz od stojących na przystanku i myślisz w głębi serca, że nie na próżno przeszedłeś przez wiadomo co i że życie ci się udało.

Tak działa w naszych duszach wow-czynnik analny. Ale Tatarskiemu za nic się nie udawało odczuć jego rozkosznego łaskotania. Być może przyczyną była jakaś szczególna, podeszczowa apatia przedstawicieli klasy średniej, kulących się na swoich przystankach. A może po prostu Tatarski był zbyt zdenerwowany — czekał go pokaz jego prac, na którym miał być obecny sam Azadowski. Mogło też chodzić o zakłócenia, jakie ostatnio dawały się zauważyć na socjalnym radarze w jego duszy.

Jeżeli spojrzeć na to, co się dzieje, z punktu widzenia animacji, myślał, oglądając pojazdy sąsiadów z korka, to wszystkie pojęcia zostały u nas wywrócone do góry podszewką. Dla niebiańskiego Silicona, animującego cały ten świat, poobijany zaporożec jest zadaniem o wiele trudniejszym niż nowe bmw, na które przez trzy lata chuchano i dmuchano w tunelach aerodynamicznych. Toteż cała rzecz zasadza się na kreatorach i copywriterach. Ale jakaż gadzina napisała ten scenariusz? I kim jest ów widz, który żre swoją pizzę, patrząc na ekran? A przede wszystkim, czy dzieje się to tylko po to, żeby jakieś tłuste ponadświa— towe cielsko nastukało sobie coś w rodzaju forsy na czymś w rodzaju reklamy? Na to wygląda. Wiadomo przecież, że wszystko na świecie opiera się na podobieństwie…

Korek zaczął się wreszcie przerzedzać. Tatarski włączył radio. Wnętrze auta wypełnił nosowy, przeciągły głos, przypominający buczenie w kominie:

Ani modły na ekranie,

Ani program „Trzecim okiem”

Nie uwolnią nas od drani,

Co ukradli gaz i ropę!

Studio reklamy Rosyjskiego Radia

Infernalna wesołość, brzmiąca w owym głosie, nie pozostawiała cienia wątpliwości, że sam mówiący jest nie byle kim wśród wzmiankowanych drani. Tatarski nerwowo wyłączył radio i wcisnął sprzęgło. Humor miał zupełnie zepsuty; zapragnął żywego ludzkiego ciepła. Wyjechał z szeregu aut w kierunku przystanku autobusowego i nacisnął hamulec. Stłuczona boczna szyba wiaty przystankowej zaklejona była plakatem reklamowym kanału telewizyjnego STS z alegorycznym przedstawieniem czterech grzechów śmiertelnych, trzymających w rękach piloty. Na ławce pod wiatą siedziała zastygła w bezruchu staruszka z koszem na kolanach i kędzierzawy facet około czterdziestki w przepo— conym wojskowym waciaku i z butelką piwa w ręce. Widząc, że facet ma w sobie jeszcze sporo witalności, Tatarski opuścił szybę i wysunął łokieć na zewnątrz.

— Przepraszam, panie wojskowy — odezwał się — nie wie pan, gdzie tu jest sklep z koszulami męskimi?

Mężczyzna podniósł na niego wzrok. Zapewne wszystkiego się domyślił, bo nagle jego oczy powlekły się zimną białą wściekłością. Krótka wymiana spojrzeń zawierała w sobie ogromny ładunek informacji — Tatarski zrozumiał, że facet zrozumiał. Ten zaś, najwyraźniej, zrozumiał nawet to, że Tatarski zrozumiał, iż został zrozumiany.

— Pod Kandaharem był jeszcze większy odlot — odezwał się facet.

— Przepraszam, co pan powiedział?

— Co powiedziałem, to powiedziałem — odparł mężczyzna, ujmując butelkę za szyjkę. — Pod Kandaharem był jeszcze większy odlot. A przepraszać nawet nie próbuj.

Coś podpowiedziało Tatarskiemu, że facet idzie w stronę jego samochodu bynajmniej nie po to, by wskazać drogę do sklepu, więc wcisnął gaz do dechy. Przeczucie go nie zawiodło — sekundę później w tylną szybę coś mocno uderzyło i szkło pokryło się siatką pęknięć, po której pociekła w dół biała piana. Czując nagły przypływ adrenaliny, Tatarski ostro przyśpieszył. A to bydlak, pomyślał, oglądając się. Słusznie się takich wsadza do pierdla.

Kiedy zaparkował na dziedzińcu Komitetu Międzybankowego, obok jego auta zatrzymał się czerwony range-rover, ostatni model z odlotowymi reflektorami na dachu i wesołym rysunkiem na drzwiach: wschód słońca nad prerią i głowa Indianina w pióropuszu. Ciekawe, kto jeździ taką bryką? — pomyślał Tatarski i zaczekał chwilę przy drzwiczkach.

Z range-rovera wylazł tłustawy niski mężczyzna w ostentacyjnie kosztownym garniturze w paski, odwrócił się i Tatarski ze zdumieniem rozpoznał w nim Saszę Bloo — roztył się, jeszcze bardziej wyłysiał, ale na twarzy miał wciąż ten sam grymas dręczącego niezrozumienia.

— Sasza — odezwał się Tatarski — to ty?

— To ja, Wawan — odparł Sasza Bloo. — Też tu pracujesz? W kompro— macie?

— Skąd wiesz?

— Od tego wszyscy zaczynają. Dla nabrania wprawy. Bo kadra kreatywna jest niezbyt duża. Wszyscy się znają. Więc jeżeli cię wcześniej nie widziałem, a teraz parkujesz przy tym skrzydle, to znaczy, że jesteś w dziale kompromatu. A i to od jakichś dwóch tygodni, nie dłużej. To oczywiste, drogi Watsonie.

— Już od miesiąca — powiedział Tatarski. — A ty kim tu jesteś?

— Ja? Kierownikiem działu rosyjskiej idei. W oficynie. Jak będziesz miał jakieś pomysły, to wpadnij.

— Mało byś miał ze mnie pożytku — odparł Tatarski. — Próbowałem coś wymyślić, ale nic z tego. Mógłbyś pojechać za miasto, popytać chłopów.

Sasza Bloo skrzywił się z niezadowoleniem.

— Próbowałem na początku — powiedział. — Nalejesz takiemu kielicha, popatrzysz w oczy, a on ci na to: „A wypierdalaj w podskokach, mercedesie zajebany”. Niczego bardziej odlotowego niż mercedes nawet sobie wyobrazić nie mogą… I wszystko takie destrukcyjne… To twój?

Pytanie dotyczyło samochodu Tatarskiego.

— Mój — odpowiedział ten z godnością.

— Jasne — rzekł Sasza Bloo, zamykając drzwi range-rovera. — Czterdzieści minut wstydu i już jesteś w pracy. Ale nie wpadaj w kompleksy. Wszystko jeszcze przed tobą.

Kiwnął głową i w podrygach pobiegł do wejścia, wymachując grubą, zatłuszczoną, kartonową teczką. Tatarski odprowadził go długim spojrzeniem, potem popatrzył na tylną szybę swojego auta i wyjął notes.

Najgorsze jest to — zapisał na ostatniej stronicy — że ludzie budują stosunki międzyludzkie na czczej gadaninie, w której chciwie, chytrze i bezlitośnie przemycają swój impuls analny w nadziei, że dla kogoś stanie się on oralnym. Jeżeli tak się zdarza, człowiek wpada w orgiastyczny dygot i przez kilka sekund czuje tak zwany puls życia.

Azadowski i Morkowin siedzieli w sali projekcyjnej od samego rana. Przed wejściem spacerowało kilku ludzi, którzy gadali o polityce i zaciekle wymyślali na rząd. Tatarski uznał, że są to copywriterzy z działu polityki, praktykujący korporacyjną bezczynność. Wzywano ich po jednym; spędzali z szefami przeciętnie po dziesięć minut, a sprawy, które tam rozstrzygano, były wyraźnie wagi państwowej. Tatarski domyślił się tego, kilka razy bowiem dobiegł go z sali głos Jelcyna, włączony na maksymalną głośność. Za pierwszym razem zadudnił ze zdziwieniem:

— Po co nam tylu pilotów? Potrzebujemy jednego, ale gotowego na wszystko! Mój wnuczek gra w Play Station; jak na to popatrzyłem, to od razu zrozumiałem…

Za drugim razem puszczono pewnie fragment orędzia do narodu, bo głos Jelcyna był uroczysty i miarowy:

— Po raz pierwszy od wielu dziesięcioleci ludność Rosji znów ma możliwość wyboru pomiędzy sercem a rozumem…

Jeden projekt odrzucono, co było widać z miny wychodzącego z sali wysokiego wąsatego mężczyzny z wczesną siwizną, który trzymał w rękach purpurowy skoroszyt ze złotym napisem „Car”. Potem w sali projekcyjnej zabrzmiała muzyka — najpierw długo brząkała bałałajka i ktoś głośno wykrzykiwał „U-ha!”, a potem dał się słyszeć wysoki głos Azadowskiego:

— Won z tym w cholerę! Zdejmujemy z anteny. Według mnie, już lepszy byłby Lebiedź. Przynajmniej nie jest łysy. Następny.

Kolej Tatarskiego nadeszła nieprędko — był ostatni. Zaciemniona sala, w której czekał Azadowski, odznaczała się ponurą elegancją, ale wyglądała nieco archaicznie, jakby ją urządzono jeszcze w latach trzydziestych czy czterdziestych. Tatarski wszedł, nie wiadomo po co się pochylił, truchcikiem dobiegł do pierwszego rzędu i przycupnął na brzeżku krzesła po lewicy Azadowskiego, który wypuszczał strugi dymu w promień wideoprojektora. Azadowski uścisnął Tatarskiemu rękę, nie patrząc — był wyraźnie w złym humorze. Tatarski wiedział dlaczego — Morkowin wyjaśnił mu to jeszcze poprzedniego dnia.

— Obniżyli nam do trzystu — powiedział ponuro. — Za Kosowo. Pamiętasz, jak za komuny brakowało masła? A teraz brakuje czasu maszynowego. Jakieś fatum prześladuje ten kraj w całej jego historii. Azadowski teraz osobiście ogląda wszystkie propozycje. Na główny render puszczają tylko na podstawie pisemnego rozporządzenia, więc musisz się postarać.

Tatarski po raz pierwszy zobaczył, jak wygląda tak zwana sylwetka, czyli niezanimowany szkic. Gdyby sam nie był autorem scenariusza, nigdy by się nie domyślił, że zielony kontur, poprzecinany cienkimi żółtymi przerywanymi liniami, to jest stół, na którym rozłożono grę monopol. Pionki były jednakowymi czerwonymi strzałkami, a kości do gry — dwiema niebieskimi plamkami. W dolnej części ekranu parami wyskakiwały cyfry od jedynki do szóstki, emitowane przez generator liczb losowych, i ruchy pionków odpowiadały liczbie wyrzuconych oczek — grę zrobiono uczciwie. Ale samych graczy na razie nie było: zamiast nich przy stole siedziały manekiny z przecinających się linii z kółkami-zawiasami. Widoczne były tylko twarze sklecone z wie— loboków — broda Salmana Radujewa wyglądała niczym ruda cegła, przymocowana w dolnej części twarzy, a Bieriezowskiego można było rozpoznać jedynie po liliowych trójkątach ogolonych policzków. Jak się tego należało spodziewać, wygrywał Bieriezowski.

— Tak — przemówił, potrząsając kośćmi w zielonych strzałkach palców — z monopolem mamy w matuszce Rosji problemy. Kupisz parę ulic, a potem się okazuje, że mieszkają tam ludzie.

Radujew zaśmiał się.

— To nie tylko w Rosji. Tak jest wszędzie. I powiem ci więcej, Borys; ludzie nie tylko tam mieszkają, ale często jeszcze myślą, że to są ich ulice.

Bieriezowski rzucił kości. Znów wypadły mu dwie szóstki.

— To nie całkiem tak — powiedział. — W obecnych czasach ludzie dowiadują się o tym, co myślą, z telewizji. Dlatego też, jeśli chcesz kupić parę ulic i nie obudzić się z ręką w nocniku, musisz najpierw zrobić tak, żeby nad tymi ulicami sterczała twoja wieża telewizyjna.

Rozległ się pisk i na rogu stołu pojawiła się animowana wstawka: wojskowy radiotelefon z długą anteną. Radujew uniósł go, przyłożył do zarysu głowy, coś krótko powiedział po czeczeńsku i odstawił na miejsce.

— Sprzedaję swojego prezentera telewizyjnego — powiedział i pstryknięciem posłał pionek na środek stołu. — Nie lubię telewizji.

— Kupuję — szybko rzucił Bieriezowski. — Dlaczego nie lubisz telewizji?

— Zbyt często zachodzi tam zetknięcie się moczu ze skórą. Jak tylko włączę telewizor, od razu mocz zaczyna się stykać ze skórą.

— Ale przecież nie z twoją skórą, Salman.

— No właśnie — z irytacją odrzekł Radujew. — To dlaczego styka się w mojej głowie? Co to, nie ma Już innego miejsca?

W górnej części twarzy Bieriezowskiego ukazał się prostokąt z precyzyjną animacją oczu. Oczy niespokojnie zerknęły na Radujewa, kilka razy mrugnęły i prostokąt zniknął.

— A właśnie, czyj to mocz? — powtórzył Radujew takim tonem, jakby ta myśl dopiero co przyszła mu do głowy.

— Daj spokój, Salman — ugodowo powiedział Bieriezowski. — Graj. Teraz twój ruch.

— Chwileczkę, Borys. Chcę wiedzieć, czyj mocz i skóra stykają się w mojej głowie, kiedy oglądam twoją telewizję.

— Dlaczego moją?

— Kineskop przechodzi przez moją planszę, więc za kineskop odpowiadam ja. Sam tak mówiłeś. Prawda? To znaczy, że jeżeli na twoich polach są sami prezenterzy, ty odpowiadasz za telewizję. No to powiedz, czyj mocz pluszcze mi w głowie, kiedy ją oglądam?

Bieriezowski podrapał się w brodę.

— Mocz jest twój, Salman — powiedział stanowczo.

— Dlaczego?

— A czyj miałby być? Sam pomyśl. Za twoją odwagę nazywają cię.człowiekiem z kulą w głowie”. Myślą, że ktoś, kto by się odważył oblać cię moczem, kiedy oglądasz telewizję, długo by nie pożył.

— Masz rację.

— No więc, Salman, to jest twój mocz.

— A w jaki sposób on trafia do mojej głowy, kiedy oglądam telewizję? Pompuje się do głowy z pęcherza moczowego?

Bieriezowski sięgnął po kości, ale Radujew nakrył je dłonią.

— Wytłumacz mi to — zażądał. — Potem będziemy grać dalej.

Na czole Bieriezowskiego ukazał się animowany kwadracik z głęboką zmarszczką.

— Dobrze — powiedział — spróbuję ci wytłumaczyć.

— Mów.

— Kiedy Allach stworzył ten świat — zaczął Bieriezowski, szybko spoglądając w górę — najpierw go zamyślił. A dopiero potem przyszła pora na przedmioty. Wszystkie święte księgi mówią, że na początku było słowo. Co to oznacza w języku prawniczym? W języku prawniczym to oznacza, że w pierwszej kolejności Allach stworzył pojęcia. Prymitywne przedmioty to już sprawa ludzi, a Allach — znów szybko popatrzył w górę — ma zamiast nich idee. Czyli, Salman, kiedy oglądasz w telewizji reklamę podpasek i pampersów, masz w głowie nie płynny ludzki mocz, ale pojęcie moczu. Idea moczu styka się z pojęciem skóry. Rozumiesz?

— Ekstra — rzekł Radujew w zamyśleniu. — Ale nie do końca zrozumiałem. W mojej głowie stykają się idea moczu i pojęcie skóry. Tak?

— Tak.

— A Allach ma zamiast rzeczy idee. Tak?

— Tak — powiedział Bieriezowski i zasępił się.

Na jego wygolonych do niebieskości policzkach pojawiły się animowane wstawki z napiętymi szczękami.

— To znaczy, że w mojej głowie zachodzi zetknięcie się moczu Allacha ze skórą Allacha, niech będzie błogosławione jego imię. Tak?

— Zapewne można i tak powiedzieć — odparł Bieriezowski i na jego czole znów ukazała się wstawka ze zmarszczką. (Tatarski opisał to miejsce w scenariuszu słowami: „Bieriezowski czuje, że rozmowa zmierza w złym kierunku”).

Radujew pogładził rudą cegłę brody.

— Słusznie mówił Al-Halladż — powiedział. — Największym cudem jest człowiek, który nie widzi wokół siebie cudów. Ale powiedz mi, dlaczego to się zdarza tak często? Kiedyś, o ile pamiętam, mocz zetknął się ze skórą siedemnaście razy w ciągu godziny.

— A, to pewnie do sprawozdania dla Instytutu Gallupa — pobłażliwie odrzekł Bieriezowski. — Najpierw się nakradli, a potem zamykali budżet. A co w tym złego? Ile czasu sprzedamy, tyle razy dostarczymy.

Sylwetka Radujewa pochyliła się nad stołem.

— Zaraz, zaraz. Chcesz powiedzieć, że ile dadzą ci pieniędzy, tyle razy mocz zetknie się ze skórą?

— No tak.

— I ty decydujesz o tym osobiście?

— Naturalnie — odparł Bieriezowski. — Oczywiście nie wchodzę w szczegóły, ale jestem ostatnią instancją. A co?

— I zamierzasz robić to nadal?

— Oczywiście — oświadczył Bieriezowski. — Wszystko zależy od człowieka. U jednych mocz styka się ze skórą, a u innych schodzi się bilans pieniężny.

Sylwetkę Radujewa zakryła wstawka z dość prymitywnie zarysowanym tułowiem w jordańskim mundurze wojskowym. Radujew sięgnął za oparcie krzesła, wyciągnął kałasznikowa i wycelował w twarz swego rozmówcy.

— Salmanczyk, coś ty? — cicho zapytał Bieriezowski, odruchowo podnosząc ręce do góry.

— Mówisz, że Allach najpierw stworzył pojęcia — powiedział Radujew. — No więc, wedle wszelkich pojęć, człowiek, który za pieniądze gotów jest bryzgać moczem na skórę Allacha, nie powinien plugawić tej ziemi.

Wstawka z jordańskim tułowiem znikła, na ekran powróciły cienkie linie szkieletu, a kałasznikow zamienił się w rozkołysaną przerywaną linię. Górna część głowy Bieriezowskiego, której dotykała owa linia, znikła za wstawką z mechatym sokratejskim czołem, w jednej chwili pokrytym grubymi kroplami potu.

— Spokojnie, Salmanczyk, spokojnie — odezwał się Bieriezowski. — Dwaj ludzie z kulą w głowie przy jednym stole to już byłaby przesada. Nie denerwuj się.

— Jak to nie denerwuj się? Każdą kroplę moczu, którą uroniłeś na skórę Allacha, zmyjesz wiadrem własnej krwi, taka jest moja odpowiedź.

W zmrużonych oczach Bieriezowskiego odbił się szaleńczy wysiłek umysłowy. W scenariuszu tak właśnie było napisane: „szaleńczy wysiłek umysłowy”, i Tatarski nie umiał sobie nawet wyobrazić, dzięki jakiej technologii animatorzy osiągnęli tak absolutną precyzję.

— Posłuchaj — powiedział Bieriezowski — zaraz zacznę się bać. Moja głowa nie jest opancerzona, to fakt. Ale twoja też nie, jak dobrze wiesz. A tu jest wszędzie moja piechota… Aha… To właśnie powiedzieli ci przez radio.

Radujew roześmiał się.

— W piśmie „Forbes” napisali, że ty wszystko chwytasz w lot. Ale każdy, kto wszystko chwyta w lot, pisze dalej „Forbes”, musi być przygotowany na to, że kiedyś w lot pochwycą jego samego. Twoja piechota odpoczywa.

— Prenumerujesz „Forbes”?

— A bo co? Czeczenia to teraz część Europy.

— Skoro jesteś taki kulturalny, to czemu łapiesz za broń? — burknął z irytacją Bieriezowski. — Pogadajmy jak dwaj Europejczycy, bez tych bandyckich numerów.

— No dobra.

— Powiedziałeś, że każdą kroplę moczu będę zmywał wiadrem krwi.

— A no powiedziałem — z godnością potwierdził Radujew. -1 powtórzę to.

— Ale przecież moczu nie da się zmyć krwią. Krew to nie Omo.

(Tatarskiemu przyszło do głowy, że zdanie: „Moczu nie da się zmyć krwią”, to wspaniałe hasło reklamowe promujące Omo, ale krępował się wyjmować notes przy Azadowskim).

— To prawda — przytaknął Radujew.

— A poza tym zgodzisz się ze mną, że nic na świecie nie dzieje się bez woli Allacha?

— Zgodzę.

— Dobra, jedźmy dalej. Czy ty naprawdę myślisz, że mógłbym… mógłbym… no, że mógłbym zrobić to, co zrobiłem, gdyby to nie było wolą Allacha?

— Nie.

— Jedźmy jeszcze dalej — ciągnął pewnym głosem Bieriezowski. — Spróbuj spojrzeć na to tak: ja jestem po prostu narzędziem w rękach Allacha, a co i dlaczego czyni Allach, to nie na ludzki rozum. A poza tym, gdyby to nie było wolą Allacha, nie zgromadziłbym wszystkich wież telewizyjnych i wszystkich prezenterów na swoich trzech polach.

— Tak.

— Masz jeszcze coś do dodania?

Radujew szturchnął Bieriezowskiego lufą w czoło.

— Mam — powiedział. — Pojedziemy jeszcze dalej. Powiem ci, co mówią w naszej wiosce starzy ludzie. Wedle zamysłu Allacha, ten świat powinien być jak rozpływająca się w ustach malina. A ludzie tacy jak ty w swej pazerności obrócili go w mocz, który styka się ze skórą. Może i było wolą Allacha, żeby na świecie pojawili się tacy jak ty. Ale Allach jest miłosierny i dlatego jego wolą jest również to, żeby rozwalić ludzi, przez których życie nie wydaje się maliną. A po rozmowie z tobą nie wydaje mi się ono maliną, ale moczem, który przeżarł mi cały mózg, no nie? Dlatego optymalnym rozwiązaniem dla ciebie będzie, jeśli się pomodlisz.

Bieriezowski westchnął.

— Widzę, że solidnie się przygotowałeś do tej rozmowy. No dobra. Załóżmy, że popełniłem błąd. Jak mogę go zmazać?

— Zmazać? Zmazać taką obelgę? Nie wiem. Musisz zrobić jakiś dobry uczynek.

— Na przykład jaki?

— Nie wiem — powtórzył Radujew. — Zbudować meczet. Albo medresę. Ale musi to być bardzo duża medresa. Taka, żeby można w niej było wymodlić odpuszczenie grzechu, jaki popełniłem, siadając do stołu z człowiekiem, który plugawi moczem skórę Niepojętego.

— Jasne — powiedział Bieriezowski, opuszczając trochę ręce. — A konkretnie jak duża?

— Myślę, że pierwsza wpłata powinna wynosić jakieś dziesięć milionów.

— Nie za dużo?

— Nie wiem, czy to dużo, czy mało — przebiegle powiedział Radujew, gładząc brodę — albowiem kategorie „dużo” i „mało” poznajemy przez porównanie. Ale podjeżdżając do mojego sztabu, zauważyłeś pewnie stado kozłów?

— Zauważyłem. A co to ma do rzeczy?

— Dopóki te dwadzieścia milionów nie wpłynie na moje konto w Banku Islamskim, będziemy cię co godzina siedemnaście razy zanurzać w beczce z koźlim moczem i ten mocz będzie się stykać z twoją skórą, a ty będziesz się zastanawiał, czy to dużo, czy mało — siedemnaście razy na godzinę.

— Ej, ej, ej — odezwał się Bieriezowski, opuszczając ręce. — Coś ty? Dopiero co była mowa o dziesięciu milionach.

— Zapomniałeś o łupieżu.

— Słuchaj, Salmanczyk, tak się nie załatwia interesów.

— Chcesz zapłacić jeszcze dziesięć za zapach potu? — zapytał Radujew i potrząsnął automatem. — Chcesz?

— Nie, Salman — odrzekł ze znużeniem Bieriezowski. — Za zapach potu płacić nie chcę. A propos, kto nas tutaj filmuje ukrytą kamerą?

— Jaką kamerą?

— A co to za teczka na parapecie? — Bieriezowski szturchnął palcem w ekran.

— Ach, ty szejtanie — wymamrotał Radujew i podniósł automat.

Przez ekran przeleciał biały zygzak, obraz zaczął śnieżyć i w sali zapaliło się światło.

Azadowski parsknął i popatrzył na Morkowina.

— No i jak? — nieśmiało zapytał Tatarski.

— Powiedz mi, gdzie ty pracujesz? — z odrazą zapytał Azadowski. — W dziale public relations Łogowazu? Czy u mnie w grupie kompromatu?

— W grupie kompromatu — odrzekł Tatarski.

— Jakie miałeś zadanie? Scenariusz negocjacji Radujewa z Bierie— zowskim, w którym Bieriezowski przekazuje czeczeńskim terrorystom dwadzieścia milionów dolarów. A ty coś napisał? Że przekazuje? Nie, że buduje meczet! Dobrze jeszcze, że nie Świątynię Chrystusa Zbawiciela. Gdyby nie to, że sami tego Bieriezowskiego robimy, mógłbym pomyśleć, że on ci płaci. A Radujew? W twoim scenariuszu to po prostu jakiś profesor teologii! Czyta pisma, o których nawet ja nie słyszałem.

— Ale przecież musi być jakaś logika rozwoju wydarzeń…

— Mnie nie jest potrzebna logika, tylko kompromat. A to nie jest żaden kompromat, to jest gówno. Jasne?

— Jasne — odrzekł Tatarski, spuszczając głowę.

Azadowski trochę się udobruchał.

— Ale tak w ogóle — oznajmił — ma to pewne plusy. Po pierwsze — budzi nienawiść do telewizji. Ma się ochotę oglądać ją i nienawidzić, oglądać i nienawidzić. Po drugie — monopol. Sam to wymyśliłeś?

— Sam. — Tatarski nabrał nieco otuchy.

— To jest dobre. Terrorysta i oligarcha dzielą majątek narodowy przy stole do gry… Plebs aż zawyje ze złości.

— Ale czy nie za bardzo… — wtrącił się Morkowin, lecz Azadowski mu przerwał.

— Nie. Najważniejsze, żeby ludzie mieli czymś zajęte głowy i żeby emocje się wypalały. Więc ten pomysł z monopolem jest niezły. Podniesie nam oglądalność wiadomości co najmniej o pięć procent. To znaczy, minutę w najlepszym czasie antenowym… — Azadowski wyjął z kieszeni kalkulator i zaczął coś obliczać. —…podwyższy o jakieś dziewięć tysięcy — powiedział wreszcie. — A co będziemy mieć za godzinę? Mnożymy przez siedemnaście… W porządku. Tak zrobimy. Krótko mówiąc, niech grają w monopol, a reżyserowi każ zrobić przebitki: kolejki w kasach oszczędności, górnicy, staruszki, głodne dzieciaczki, ranni żołnierze. I tak dalej w tym duchu. Tylko usuń ten kawałek z prezenterami, bo musielibyśmy w odpowiedzi podnieść wrzask. Lepiej zrób w tym monopolu pionek oznaczający wieżę telewizyjno-wiertniczą. I niech Bieriezowski mówi, że chce wszędzie postawić takie wieże, żeby od dołu pompowały naftę, a od góry reklamę. I montaż komputerowy — wieża telewizyjna z wiertłem w Szabołowie. Co ty na to?

— Genialne — skwapliwie pochwalił Tatarski.

— A ty? — zwrócił się Azadowski do Morkowina.

— Podpisuję się obiema rękami.

— A wyście tyle myśleli. Ja sam tutaj wszystkich was mógłbym zastąpić… No więc robimy tak. Ty, Morkowin, przydziel mu do pomocy tego nowego, od żarcia. Niegłupi chłopak. Radujewa zostawiamy tak, jak jest, tylko zróbcie mu fez czy co zamiast tej czapki, już się opatrzyła. A przy okazji będzie to aluzja do Turcji. I jeszcze jedno. Od dawna miałem spytać: co to za brakoróbstwo? Dlaczego on jest cały czas w ciemnych okularach? Co, tak długo trwa animacja oczu?

— Długo — powiedział Morkowin. — Radujewa mamy prawie we wszystkich newsach, a w okularach robi się to o dwadzieścia procent szybciej. Pomijamy w ten sposób całą mimikę.

Azadowski lekko spochmurniał.

— Co do częstotliwości, to z bożą pomocą jakoś to rozwiążemy. A Bie— riezowskiemu dodać kędziorków, jasne?

— Jasne.

— I to zaraz, materiał jest pilny.

— Załatwione — odparł Morkowin. — Dopilnujemy i od razu do mnie.

— Co mamy teraz?

— Spoty o telewizorach. Nowy typ.

Tatarski wstał z krzesła, zbierając się do odejścia, ale Morkowin powstrzymał go gestem.

— Puszczaj — machnął ręką Azadowski. — Mamy jeszcze ze dwadzieścia minut.

Światło znowu zgasło. Z ekranu uśmiechnęła się ładna drobniutka Japonka w kimonie. Złożyła ukłon i przemówiła z wyraźnym akcentem:

— Za chwilę wystąpi przed państwem Yohohori-san. Jest najstarszym pracownikiem firmy Panasonic i dlatego przypadł mu ten zaszczyt. Z powodu ran odniesionych podczas wojny Yohohori-san cierpi na zaburzenia mowy. Bardzo państwa prosimy o wybaczenie mu tej wady.

Dziewczyna usunęła się na bok. Kamera ukazała okrągłą salę o pomalowanych na biało ścianach. Na środku stała długa okuta skrzynia, na której nieruchomo siedziało dwanaście postaci w białych całunach. Przed tą grupą pojawił się zażywny siwy Japończyk z otwartą butelką rumu w ręce. Był w marynarce, ale nie wiadomo czemu u pasa miał samurajski miecz. Pociągnął łyk z butelki, strzelił palcami i postacie w całunach zeskoczyły ze skrzyni, rozpierzchły się na boki. Skrzynia się otwarła i z jej głębi wyłonił się czarny telewizor o opływowych kształtach, przypominający wyłupione oko olbrzymiego potwora — takie porównanie przyszło Tatarskiemu do głowy, ponieważ wieko skrzyni było od wewnątrz obite szkarłatnym aksamitem.

— Panasonic przedstawia rewolucyjne odkrycie w dziedzinie techniki telewizyjnej — jąkając się lekko, przemówił Japończyk. — Pierwszy na świecie telewizor sterowany głosem we wszystkich językach planety, z rosyjskim włącznie. Panasword V-2!

Na ekranie ukazał się napis: „Panasword V-2”.

Japończyk przeciągle i wrogo popatrzył prosto w kamerę i nagle wyszarpnął miecz z pochwy.

— Oto miecz wykuty w Japonii! — wykrzyknął, przykładając ostrze do okularu kamery. — Oto miecz, którym poderżnie sobie gardło cały zwyrodniały świat! Niech żyje cesarz!

Na ekranie zaczęli się miotać ludzie w całunach — pana Yohohori dokądś powleczono, pobladła dziewczyna w kimonie biła przepraszające pokłony i na całym tym zamieszaniu ukazało się logo firmy Panasonic. Niski głos powiedział: „Panasonic. Japana mać!”. Tatarski usłyszał dzwonek telefonu.

— Halo — odezwał się w ciemności glos Azadowskiego. — Co? Już lecę!

Azadowski wstał, zasłaniając część ekranu.

— Uf — powiedział — chyba Rostropowicz dostanie dziś order. Zaraz będą dzwonić ze Stanów. Wczoraj wysłałem im faks, że demokracja jest w niebezpieczeństwie, i prosiłem, żeby zwiększyli nam częstotliwość — dwieście megaherców. Chyba wreszcie do nich dotarło, że działamy w tej samej sprawie.

Tatarskiemu wydało się nagle, że cień Azadowskiego na ekranie nie jest prawdziwy, że to element nagrania wideo, sylwetka, jaką można zobaczyć na pirackich kopiach, sfilmowanych kamerą wprost z ekranu. Owe czarne cienie wychodzących z widowni ludzi, które właściciele nielegalnych wypożyczalni wideo nazywali uciekinierami, były dla Tatarskiego swoistym wskaźnikiem jakości: pod wpływem wow-czynnika wypierającego z dobrego filmu wychodziło więcej ludzi niż ze złego, toteż zazwyczaj prosił, by odłożono mu „kasety z uciekinierami”. Teraz jednak niemal się przeraził na myśl, że jeżeli uciekinierem okazuje się nagle człowiek, który przed chwilą siedział obok, może to oznaczać, że — on sam jest dokładnie takim właśnie uciekinierem. Było to uczucie złożone, głębokie i nowe, ale Tatarski nie zdążył się w nim połapać: nucąc niewyraźnie jakieś tango, Azadowski dotarł do skraju ekranu v i zniknął.

Następna kaseta rozpoczęła się w bardziej tradycyjnej stylistyce. Przed wielkim kominkiem, płonącym w dziwnej, lustrzanej ścianie, siedziała rodzina złożona z ojca, matki, córeczki z kotkiem i babci robiącej pończochę na drutach. Patrzyli w buzujący za kratą ogień, wykonując szybkie i nieco karykaturalne ruchy — babcia migała drutami, matka obgryzała dookoła kawałek pizzy, dziewczynka głaskała kotka, a ojciec popijał piwo. Kamera objechała ich dookoła i przeszła przez lustrzaną ścianę. Z drugiej strony lustro okazało się przezroczyste; kiedy kamera znieruchomiała, na rodzinę nałożył się płomień kominka i krata. Zabrzmiała gniewna i groźna muzyka organowa; kamera odjechała w tył i przezroczysta ściana stała się płaskim ekranem telewizora z głośnikami stereo po bokach i ozdobnym napisem „Tofetissimo” na czarnej obudowie. Na ekranie telewizora płonął ogień, w którym szybciutko podrygiwały cztery czarne ciała za kratą. Organy umilkły i rozległ się przymilny głos lektora:

— Myślicie państwo, że za absolutnie płaską szybą kineskopu Black Trinitron jest próżnia? Nic podobnego! Płonie tam ogień, który ogrzeje wasze serca! Sony Tofetissimo. It’s a sin.

Tatarski niewiele z tego wszystkiego zrozumiał, pomyślał tylko, że współczynnik wciągnięcia można by było znacznie zwiększyć, zastępując angielskojęzyczne hasło angielsko-rosyjskim: „It’s a ”son””. Drogą dziwnych skojarzeń przypomniał też sobie, że była taka wietnamska wioska Song-mi, która stała się kultowa po amerykańskim nalocie.

— Co to było? — zapytał, kiedy zapaliło się światło. — Nie wyglądało mi to na reklamę.

Morkowin uśmiechnął się zadowolony.

— W tym właśnie rzecz, że nie wygląda — powiedział. — Ujmując sprawę naukowo, jest to nowa technologia reklamowa, ukazująca reakcję mechanizmów rynkowych na potęgującą się odrazę ludzi do mechanizmów rynkowych. Krótko mówiąc, u widza powinna się stopniowo rodzić myśl, że gdzieś na świecie — powiedzmy, w słonecznej Kalifornii — istnieje ostatnia oaza swobody, nieskrępowanej myślą o pieniądzach, oaza, gdzie robi się właśnie taką reklamę. Jej silnie antyrynkowa forma sugeruje, że treść może być wyjątkowo rynkowa…

Morkowin rozejrzał się dookoła, by sprawdzić, czy nikogo więcej nie ma na sali, i przeszedł na szept:

— Do rzeczy. Tutaj chyba nie ma podsłuchu, ale na wszelki wypadek mówmy cicho. Świetnie się spisałeś. Jak z nut. To jest twoja dola.

W jego dłoni pojawiły się trzy koperty — jedna grubo wypchana i żółta, dwie pozostałe cieńsze.

— Schowaj szybko. To jest dwadzieścia od Bieriezowskiego, dziesięć od Radujewa i jeszcze dwa od wahhabitów. Od nich ta najgrubsza, bo w drobnych banknotach. Zbierali po aułach.

Tatarski przełknął kurczowo, wziął koperty i szybko poupychał je w wewnętrznych kieszeniach kurtki.

— Azadowski nie skumał, jak myślisz? — szepnął.

Morkowin przecząco pokręcił głową.

— Powiedz mi — zaszeptał Tatarski, jeszcze raz się rozglądając — jak to jest? Co do wahhabitów, to jeszcze rozumiem. Ale przecież Bieriezowski nie istnieje i Radujew też. A raczej istnieją, ale to po prostu zera i jedynki, zera i jedynki. W jaki sposób mogła od nich przyjść kasa?

Morkowin rozłożył ręce.

— Sam nie do końca rozumiem — szepnął w odpowiedzi. — Może jacyś ludzie mają w tym interes. Działają w jakichś tam strukturach i korygują image. Pewnie jak się dobrze zastanowić, to w ostatecznym rozrachunku koło zamknie się na nas. Tylko po co się zastanawiać? Gdzie byś mógł za jednym zamachem zarobić trzydzieści patoli? Nigdzie. Więc nie zawracaj sobie tym głowy. Nikt tak naprawdę nie rozumie, co się dzieje na tym świecie.

Do sali zajrzał operator:

— Panowie, długo tu jeszcze będziecie siedzieć?

— Rozmawiamy o klipach — szepnął Morkowin.

Tatarski odchrząknął.

— Jeśli dobrze uchwyciłem różnicę — odezwał się nienaturalnie głośno — zwykła reklama tak się ma do tej, którą właśnie widzieliśmy, jak muzyka pop do muzyki alternatywnej?

— Dokładnie — równie głośno odrzekł Morkowin, wstając i spoglądając na zegarek. — Tylko co to jest muzyka alternatywna? Który muzyk jest alternatywny, a który popowy? Jak ty to rozróżniasz?

— Nie wiem — odparł Tatarski. — Na wyczucie.

— Jest precyzyjna definicja — powiedział pouczająco Morkowin. — Muzyka alternatywna to taka muzyka, której komercyjność polega na skrajnie antykomercyjnym ukierunkowaniu. Że tak powiem, na an— typopowości. Dlatego też, żeby odnieść sukces, muzyk alternatywny musi przede wszystkim być bardzo dobrym pop-handlowcem, a dobrzy handlowcy rzadko kiedy wchodzą w biznes muzyczny. To znaczy, oczywiście, wchodzą, tyle że nie jako wykonawcy, ale jako zarządzający… Dobra, odpręż się. Tekst masz przy sobie?

Tatarski, kiwnął głową.

— Chodźmy do mnie. Przydzielimy ci współautora, jak kazał Azadowski. Dam temu współautorowi w łapę ze trzy kawałki, żeby nie zepsuł scenariusza.

Tatarski nigdy jeszcze nie był na szóstym piętrze, gdzie pracował Morkowin. Korytarz, na który wyszli z windy, wyglądał obskurnie i przypominał urzędy z epoki radzieckiej — podłogę pokrywał zniszczony parkiet, a drzwi z dźwiękoszczelną izolacją obito czarnym skajem. Na każdych drzwiach wisiały jednak eleganckie metalowe tabliczki, oznakowane cyframi i literami. Liter było tylko trzy — A, O i W, ale występowały w różnych kombinacjach. Morkowin zatrzymał się przy drzwiach z tabliczką „1-AW” i wystukał kod na zamku cyfrowym.

Gabinet Morkowina miał imponujące rozmiary i wystrój. Samo biurko wyraźnie kosztowało kilka razy drożej niż mercedes Tatarskiego. Owo arcydzieło sztuki meblarskiej było prawie puste — na blacie leżała teczka z papierami i stały dwa telefony bez tarcz, czerwony i biały. Poza tym było tam jeszcze jakieś dziwne urządzenie — nieduże metalowe pudełko ze szklanym panelem na wierzchu. Nad biurkiem wisiał wielki obraz, który początkowo wydał się Tatarskiemu hybrydą socrealistycznego pejzażu i kaligrafii zenistycznej. Przedstawiał zakątek cienistego sadu, gdzie powyżej krzaków dzikiej róży, namalowanych z fotograficzną wiernością, niedbale nakreślono skomplikowany hieroglif, pokryty jednakowymi zielonymi krążkami.

— Co to jest?

— Prezydent na przechadzce — powiedział Morkowin. — Azadowski mi to podarował dla stworzenia mocarstwowego nastroju. Widzisz tam na sylwetce krawat? I jeszcze jakiś znaczek — jest akurat na tle kwiatu, więc trzeba się dobrze przyjrzeć. Ale to już fantazja artysty.

Oderwawszy się od obrazu, Tatarski spostrzegł, że nie są w gabinecie sami. Na drugim końcu obszernego pokoju mieścił się stojak z trzema płaskimi monitorami i ergonomicznymi klawiaturami, których kable biegły do wyłożonej korkiem ściany. Przy jednym z monitorów siedział młody chłopak z kucykiem i nieśpiesznymi ruchami dłoni przesuwał mysz po niewielkiej szarej podkładce. W uszach chłopaka tkwiło co najmniej dziesięć małych kolczyków, dwa miał w lewym nozdrzu. Przypomniawszy sobie radę Morkowina, żeby przy pojawieniu się myśli o braku czegokolwiek, na czym mógłby się oprzeć ogólny porządek rzeczy, ukłuć się natychmiast czymś ostrym, Tatarski uznał, że w tym wypadku nie chodzi o przesadną fascynację piercingiem, ale o to, że znajdując się tak blisko technicznego epicentrum wydarzeń, chłopak z kucykiem po prostu nawet na sekundę nie wyjmuje z ciała szpilek.

Morkowin usiadł przy biurku, podniósł słuchawkę białego telefonu i rzucił krótkie polecenie.

— Zaraz przyjdzie twój współautor — powiedział do Tatarskiego. — Nie byłeś tu jeszcze? Właśnie te terminale idą na główny render. A ten chłopak to nasz główny dizajner Siemion Wielin. Czujesz tę odpowiedzialność?

Tatarski nieśmiało podszedł do chłopaka przy komputerze i popatrzył na ekran, na którym drżała cienka siatka niebieskich linii. Linie tworzyły coś na kształt drucianego szkieletu dwu dłoni, złożonych w daszek, tak że stykały się tylko ich środkowe palce. Dłonie obracały się powoli wokół niewidzialnej pionowej osi. W jakiś nieuchwytny sposób obraz ten przypominał kadr z niskobudżetowego filmu science fiction z lat osiemdziesiątych. Chłopak z kucykiem naprowadził kursor na ikonę menu, które się ukazało w górnej części ekranu, kliknął myszą i ułożenie rąk się zmieniło.

— Od razu mówiłem, że trzeba było tu walnąć złoty środek — powiedział, odwracając się do Morkowina.

— O czym mówisz? — spytał Morkowin.

— O kącie, jaki tworzą dłonie. Trzeba było zrobić taki sam kąt, jak w egipskich piramidach. Pobudzi to u widza nieuświadomione poczucie harmonii, spokoju i szczęścia.

— Czemu się grzebiesz w tej starzyźnie? — zapytał Morkowin.

— Pomysł z tym daszkiem był niezły. Tak czy owak do tego wrócimy.

— Dobra — zgodził się Morkowin — wal ten swój złoty środek. Niech się ludziska odprężą. Tylko w dokumentach przewodnich o tym nie pisz.

— Dlaczego?

— A no — rzekł Morkowin — bo ty i ja wiemy, co to jest złoty środek, a w księgowości — wskazał głową w górę — mogą nie zatwierdzić kosztorysu. Pomyślą, że skoro złoty, to musi być drogo. A teraz na Czernomyrdinie oszczędzają.

— Jasne — powiedział młodzieniec. — To ja po prostu wprowadzę kąty. Zadzwoń, żeby otworzyli dostęp do głównego komputera.

Morkowin przysunął sobie czerwony telefon.

— Ałła? Tu Morkowin z analno-wypierającego. Otwórz dostęp na piąty terminal. Mamy tam kosmetyczne poprawki. Dobrze…

Położył dłoń na przezroczystym panelu dziwnego przyrządu i po szkle przebiegło pasmo jasnego światła.

— Jest — powiedział Morkowin. — Zaczekaj, Ałła, Siemion ma do ciebie pytanie.

Chłopak w białym fartuchu chwycił słuchawkę.

— Cześć, Ałłoczka! Sprawdź przy okazji owłosienie Czernomyrdina, dobra? Co? Nie, właśnie o to chodzi — muszę to mieć do grafiki. Chcę od razu zrobić próbki kolorów. Tak, piszę — trzydzieści dwa ejcz-pi-aj, kędzierzawość zero trzy. Dostęp dałaś? No, to już wszystko.

— Słuchaj — spytał Tatarski, kiedy Siemion wrócił do swego terminalu — co to znaczy: „z analno-wypierającego”?

— Tak się nazywa nasz wydział.

— Skąd taka dziwna nazwa?

— Cóż, to jest powszechna teoria wyborów — skrzywił się Morkowin.

— Krótko mówiąc, zawsze muszą być trzej wow-kandydaci — oralny, analny i wypierający. Tylko nie pytaj mnie, co to znaczy, na razie nie zostałeś do tego dopuszczony. Zresztą sam nie bardzo pamiętam. Mogę tylko powiedzieć, że w normalnych krajach poprzestają na oralnym i analnym, bo wypieranie zostało już zakończone, a u nas wszystko dopiero się zaczyna i wypierający jest niezbędny. Przeznaczamy dla niego piętnaście procent w pierwszej turze. Jeśli cię to interesuje, mogę ci wypisać przepustkę. Pójdziesz do Marlena, do wydziału duszy narodu, i on ci wyjaśni.

— Dobra — rzekł Tatarski. — Bóg z nim, nieważne.

— I słusznie. Po cholerę masz się tak dokształcać za taką pensję. Im mniej wiesz, tym lżej ci się oddycha.

— Dokładnie — powiedział Tatarski, pomyślawszy w duchu, że jeśli Davidoff zacznie wypuszczać ultra lighty, będzie to doskonałe hasło.

Morkowin otworzył teczkę i wziął ołówek. Tatarski dyskretnie odszedł na bok i jął studiować przypięte pinezkami na ścianie papiery i obrazki — było ich całe mnóstwo. Najpierw jego uwagę przyciągnął duży plakat z Antonio Banderasem w hollywoodzkim arcydziele Stepan Bandera. Banderas, romantycznie nieogolony, z futerałem od olbrzymiej bandury w ręku, stał na skraju umownie zaznaczonej wsi Żmerynka i smętnie spoglądał na rozbitą „trzydziestkę czwórkę” w pokrzywowo-słoneczni— kowym chaparralu. Już od pierwszego rzutu oka na tłum wieśniaków z obwisłymi wąsami, w wyszywanych w koguciki ponchach, którzy zmrużonymi oczami patrzyli na czerwonożółte fotograficzne słońce, było jasne, że film kręcono w Meksyku. Plakat nie był autentyczny — był to kolaż. Bezimienny żartowniś zręcznie wmontował w opięty ciemnym żupanem tors Banderasa dużą pupę i parę dziewczęcych nóg w ciemnych rajstopach. Pod obrazkiem widniało hasło:

SANPELLEGRINO TEJ WIĘZI NIC NIE ROZERWIE.

Do plakatu skoczem przyklejono faks na blankiecie spółki Young and Rubicam. Krótki tekst głosił:

Sierioga! Przedobrzyłeś. Ostateczna korekta brand essence na dwa kwartały:

Czubajs — odwaga jak do pożaru / zielone w banku

Lebiedź — prawda zamaskowana / praworządność w muszce

Jawliński — think different/ think doomsday(Apple nie ma zastrzeżeń)

Jelcyn — stabilność w śpiączce / demokracja w trumnie

Hi there

Edik.

— Co do Czubajsa, to marnie wymyślone — powiedział Tatarski, odwracając się do Morkowina. — A gdzie komuniści?

— Komunistów robią w dziale oralnym — odparł Morkowin. -1 dzięki Bogu. Ja bym się tego nie podjął nawet za podwójną pensję.

— A tam co, płacą więcej?

— Tak samo. Ale są tacy, którzy chętnie by tam harowali za frajer. Jednego zresztą zaraz zobaczysz.

Obok Banderasa wisiała odbita na kolorowej drukarce kartka pocztowa ze złotym dwugłowym orłem, dzierżącym w jednej szponiastej łapie kałasznikowa, a w drugiej paczkę Marlboro. Pod łapami orła biegł złoty napis:

SANTA BARBARA F0REVER WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Z OKAZJI DNIA ŚWIĘTEJ WARWARY OD KOLEGÓW Z WYDZIAŁU ROSYJSKIEJ IDEI!

Na prawo od pocztówki wisiał jeszcze jeden plakat reklamowy — Jelcyn pochylony nad szachownicą z gotowymi do gry figurami. Spoglądał na nią jakoś z boku (zapewne takie ustawienie miało podkreślić jego rolę najwyższego arbitra), a zamiast białego i czarnego króla na szachownicy stały miniaturowe buteleczki z napisami „Zwykła whisky” i „Black Label”. Podpis głosił:

BLACK LABEL NAJPOTĘŻNIEJSZA ROSZADA!

Zapukano do drzwi. Tatarski odwrócił się i osłupiał. Tyle spotkań ze starymi znajomymi w ciągu jednego dnia wydawało się czymś nieprawdopodobnym — do gabinetu wszedł Maluta, copywriter-anty— semita, z którym pracowali kiedyś razem w agencji Chanina. Maluta miał na sobie turecką koszulę, ściągniętą wojskowym pasem, na którym wisiała cała bateria nowoczesnego sprzętu: telefon komórkowy, pager, zapalniczka Zippo w skórzanym futerale i strzykawka w wąskiej skórzanej kaburze.

— Maluta! Co ty tu robisz?

Maluta jednak nie okazał żadnego zdziwienia.

— Robię tu dla całego kahału image-menu — powiedział. — Słyszałeś o kwasie z chrzanikiem? Albo o blinach z rybką? To wszystko moje hity. Pracuję też w dziale oralnym na pół etatu. A ty w kompro— macie?

Tatarski nie odpowiedział.

— Znacie się? — z zaciekawieniem spytał Morkowin. — No tak, byliście obaj u Chanina. No to zgracie się bez problemów.

— Ja wolę pracować sam — sucho zastrzegł się Maluta. — A co trzeba robić?

— Azadowski prosił, żebyś dopracował projekt. Z Bieriezowskim i Radujewem. Radujewa nie ruszać, a Bieriezowskiemu dorobić kędziorków. Zadzwonię do ciebie wieczorkiem i przekażę dodatkowe instrukcje. Zrobisz?

— Bieriezowskiego? Kędziorki? — zapytał Maluta. — Oczywiście. Na kiedy?

— Na wczoraj, jak zawsze.

— A gdzie materiał wyjściowy?

Morkowin popatrzył na Tatarskiego. Ten wzruszył ramionami i wręczył Malucie teczkę z wydrukiem scenariusza.

— Nie chcesz porozmawiać z autorem? — spytał Morkowin. — Żeby cię wprowadził w meritum?

— Sam się zorientuję z tekstu. Jutro o dziesiątej będzie gotowe.

— Cóż, jak chcesz.

Kiedy Maluta wyszedł, Morkowin powiedział:

— On cię niezbyt lubi.

— A, głupstwo — odparł Tatarski. — Posprzeczaliśmy się kiedyś o geopolitykę. Słuchaj, a kto będzie zamieniał wieże? Na wiertniczo-telewi— zyjne?

— O cholera, zapomniałem. Dobrze, żeś mi przypomniał, to mu wieczorem powiem. Aha, dobrze by było, żebyś się z nim pogodził. Sam wiesz, jakie mamy teraz kłopoty z częstotliwością, a jemu Lonia i tak przydzielił jednego generała 3-D. Mówi, że on uatrakcyjnia programy. Więc pokłada się w nim nadzieje, a nikt nie wie, jakie jutro przyjdzie zarządzenie i skąd. Może zostanie zamiast mnie kierownikiem działu, a wtedy…

Morkowin nie dokończył. Gwałtownie otworzyły się drzwi i do pokoju wpadł Azadowski. Tuż za nim weszło dwóch ochroniarzy ze skorpionami. Twarz Azadowskiego była biała z wściekłości, a palce zaciskały się i prostowały tak drapieżnie, że Tatarskiemu przypomniało to szpony orła z kartki z życzeniami. Nigdy jeszcze nie widział Azadowskiego w takim stanie.

— Kto ostatnio montował Lebiedzia? — wrzasnął Azadowski od progu.

— Jak zawsze — odparł z przestrachem Morkowin. — Siemion. A co się stało?

Azadowski odwrócił się do chłopaka z kucykiem.

— To ty? — krzyknął. — Coś ty zrobił?

— Co? — spytał Siemion.

— To ty zamieniłeś Lebiedziowi papierosy? Z cameli na gitany?

— Tak, ja — odparł Siemion. — A bo co? Po prostu pomyślałem, że tak będzie bardziej aktualnie. Przecież mieliśmy go zmontować z Alainem Delonem.

— Wyprowadzić! — zakomenderował Azadowski.

— Zaraz, zaczekajcie. — Siemion w strachu zasłonił się rękami. — Ja to mogę wytłumaczyć… Ale ochroniarze już wywlekli go na korytarz.

Azadowski obrócił się do Morkowina i przez kilka sekund świdrował go wzrokiem.

— Nic nie wiedziałem — odezwał się Morkowin. — Przysięgam.

— A kto powinien o tym wiedzieć? Ja? A czy ty wiesz, skąd przed chwilą miałem telefon? Z J.R. Reynolds Tobacco, którzy za camele u Lebiedzia zapłacili nam za trzy lata z góry. I wiesz, co powiedzieli? Że przez swojego kongresmana odbierają nam pięćdziesiąt megaherców. I że odbiorą jeszcze pięćdziesiąt, jeżeli Lebiedź w kolejnym newsie znów wystąpi z gitanami. Nie wiem, ile ten cały Siemion napieprzył na czarnym pi-ar, ale stracimy dużo, bardzo dużo. Co, chcemy, kurwa, w dwudziesty pierwszy wiek wjechać na stu megahercach? Kiedy jest następny program z Lebiedziem?

— Jutro. Wywiad o rosyjskiej idei. Już cała animacja jest gotowa.

— Oglądałeś ten materiał?

Morkowin złapał się za głowę.

— Oglądałem — odparł. — O kurde… Fakt. Ma tam gitany. Zauważyłem, ale myślałem, że to zatwierdzono odgórnie. Wiesz przecież, że ja o tym nie decyduję. Nawet by mi do głowy nie przyszło.

— Gdzie on ma te papierosy? Na stole?

— A skąd! Przez cały wywiad wymachuje paczką.

— Zdążymy zamienić?

— Całkowicie — nie.

— A zmienić napis na paczce?

— Też nie. Na gitanach litery są innej wielkości. A paczka jest przez cały czas przed kamerą.

— Co zrobimy?

Azadowski zatrzymał wzrok na Tatarskim, jakby dopiero teraz go spostrzegł. Tatarski odkaszlnął.

— A może — odezwał się nieśmiało — dodać łatę z paczką papierosów Camel na stole? To bardzo proste.

— I co, będzie jedną paczką machać w powietrzu, a druga ma przed nim leżeć? Idiotyzm.

— A rękę — ciągnął Tatarski, porwany nagłą falą natchnienia — wziąć w gips. Tak żeby schować paczkę.

— W gips? — z namysłem powtórzył Azadowski. — A co powiemy?

— Zamach — wtrącił Morkowin.

— Co, trafili go w rękę?

— Nie — powiedział Tatarski. — Chcieli wysadzić w powietrze jego samochód.

— A on co, w wywiadzie nic nie powie o zamachu? — spytał Morkowin.

Azadowski zamyślił się na sekundę.

— To akurat będzie w porządku. Że niby taki nieugięty… — Potrząsnął pięścią w powietrzu. — Nawet o tym nie piśnie. Prawdziwy żołnierz. O zamachu poinformujemy w wiadomościach. A jako łatę na stole wstawimy nie paczkę cameli, ale cały karton. Niech się ci dranie udławią.

— Co damy w wiadomościach?

— Jak najmniej. Ślad czeczeński, wątek islamski, śledztwo trwa i tak dalej. Czym Lebiedź jeździ, według legendy? Starym mercedesem? Natychmiast wyślij grupę zdjęciową za miasto, weź oddział glin, znajdźcie starego mercedesa, wysadźcie w powietrze i sfilmujcie. O dziesiątej powinno być na antenie. Powiecie, że generał od razu odjechał, bo ma umówione spotkania i pracuje zgodnie z rozkładem zajęć. Aha, i żeby na miejscu przestępstwa znaleziono fez, w rodzaju tego, który będzie miał Radujew. Chwytasz?

— Genialne — powiedział Morkowin. — Naprawdę genialne.

Azadowski uśmiechnął się krzywo — wyglądało to raczej na tik nerwowy.

— A skąd weźmiemy starego mercedesa? — spytał Morkowin. — U nas wszyscy mają nowe.

— Ktoś od nas jeździ takim — powiedział Azadowski. — Widziałem na parkingu.

Morkowin podniósł wzrok na Tatarskiego.

— Ale… Ale… — wymamrotał Tatarski, na co Morkowin przecząco pokręcił głową.

— Nie — rzucił — nawet nie próbuj. Dawaj kluczyki.

Tatarski wyjął z kieszeni kluczyki od samochodu i pokornie położył je na wyciągniętej dłoni Morkowina.

— Tam są nowe pokrowce — powiedział żałośnie. — Może bym je zdjął?

— Coś ty, ochujałeś? — wybuchnął Azadowski. — Jeżeli odbiorą nam jeszcze pięćdziesiąt megaherców, to co, znów będziemy rozwiązywać rząd i rozpędzać Dumę? O czym ty myślisz?

W kieszeni zapiszczał mu telefon.

— Halo — odezwał się, podnosząc komórkę do ucha. — Co? Już wam mówię, co z nim zrobić. Zaraz jedzie za miasto grupa zdjęciowa, filmować rozwalony bombą samochód. Weźmiecie tego barana, posadzicie na miejscu kierowcy i wysadzicie. Żeby była krew i strzępy ciała, sfilmujecie to. Będzie to lekcja dla innych w kwestii czarnego pi-ara… Co? Powiedz mu, że nie ma na świecie nic ważniejszego niż to, co się z nim teraz stanie. Żeby się nie rozpraszał na żadne drobiazgi. I żeby nie myślał, że może mi powiedzieć coś, czego ja sam nie wiem.

Azadowski złożył telefon, schował go do kieszeni, kilka razy głęboko odetchnął i chwycił się za serce.

— Boli — poskarżył się. — Chcecie, jeden z drugim, żebym dostał zawału w trzydziestym roku życia? Moim zdaniem, w tym komitecie tylko ja jeden nie kradnę. Wszyscy raz-dwa do roboty. A ja pójdę zadzwonić do Stanów. Może nam się jakoś upiecze.

Po wyjściu Azadowskiego Morkowin znacząco popatrzył Tatarskiemu w oczy, wyjął z kieszeni małe blaszane pudełeczko i wysypał na biurko kopczyk białego proszku.

— Chodź — zaprosił. — Przyłącz się.

Po skończonym zabiegu Morkowin poślinił palec, zebrał z biurka resztkę białych grudek i zlizał.

— A tyś się pytał, jak to jest, na czym się to opiera, kto tym wszystkim kieruje — powiedział. — Mówię ci: tutaj myślisz tylko o tym, jak ochronić własny tyłek i zrobić robotę. Na inne myśli nie ma nawet czasu. A, właśnie: pieniądze przełóż do kieszeni, a koperty, w których przyszły, zaraz spuść z wodą w kiblu. Na wszelki wypadek. Toaleta jest w korytarzu na prawo…

Zamknąwszy się w kabinie, Tatarski poupychał paczki banknotów po kieszeniach; nigdy jeszcze nie widział takiej kupy szmalu naraz. Koperty podarł na drobne kawałki i wrzucił do muszli. Z jednej koperty wypadła zapisana kartka. Tatarski pochwycił ją w powietrzu i przeczytał:

Chłopaki! Wielkie dzięki, że pozwalacie mi niekiedy żyć równoległym życiem. Bez tego prawdziwe byłoby nie do zniesienia!

Powodzenia

B.B.

Tekst odbito na drukarce laserowej, a podpis był kopią faksymilową. Znowu Morkowin robi sobie jaja, pomyślał Tatarski. A może wcale nie Morkowin… Przeżegnał się, z całej siły uszczypnął się w udo i spuścił wodę.

Загрузка...