Biedni Ludzie

Przygoda przeżyta w podmoskiewskim lesie bardzo korzystnie wpłynęła na profesjonalną inwencję Tatarskiego. Scenariusze i koncepcje pisało mu się z większą łatwością, a za slogan do papierosów marki Parliament Pugin wypłacił mu nawet niewielką zaliczkę: powiedział, że Tatarski trafił w dziesiątkę, bo do dziewięćdziesiątego trzeciego roku paczka parliamentów kosztowała tyle, co paczka marlboro, a po wiadomych wydarzeniach Parliament stał się najpopularniejszym w Moskwie gatunkiem papierosów i teraz kosztuje dwa razy drożej. Później jednak „ojczyste dymy” pochłonęła rzeka zapomnienia, a właściwie zima, która nadeszła zaskakująco wcześnie. Jedynym wątpliwym echem tego sloganu w zaśnieżonej moskiewskiej przestrzeni reklamowej okazał się cytat: „Ze statku na bal”, zaczerpnięty przez nieznanego Tatarskiemu kolegę po fachu z tegoż Gribojedowa. Przez jakiś czas można go było zobaczyć na billboardach reklamujących papierosy mentolowe — jacht, błękit, marynarska czapeczka z krabem i nogi do samej szyi. Tatarski poczuł ukłucie zazdrości, ale niezbyt bolesne — dziewczyna z mentolowej reklamy została dobrana do gustów na tyle szerokiej grupy konsumentów, że tekst mimo woli odczytywano jako: „Na ostatku do lal”.

Fala muchomorowej energii, która przesunęła się przez jego system nerwowy, znajdowała najlepszy wyraz w tekstach dotyczących papierosów — zapewne w myśl zasady, wedle której pierwsza prawdziwie udana inicjacja erotyczna czy narkotyczna przesądza o życiowych pasjach człowieka. Następnym wielkim sukcesem Tatarskiego (nie tylko w jego własnej opinii, ale również zdaniem Pugina, który znów go zaskoczył, dając trochę forsy) okazał się tekst, napisany dla papierosów Davidoff, co było wręcz symboliczne, ponieważ właśnie od nich rozpoczął swoją karierę. Tekst zainspirowała reklama Davidoff Classic, widniejąca na wszystkich billboardach w centrum: mroczne barwy, wyrazista przywiędła twarz, w której oczach kryje się jakaś nieznośnie przytłaczająca wiedza, i podpis:

ZROZUMIENIE PRZYCHODZI Z DOŚWIADCZENIEM DAYIDOFF CLASSIC

Ujrzawszy po raz pierwszy tę mądrą pomarszczoną twarz, Tatarski zadał sobie pytanie, cóż takiego wie ów zagraniczny palacz. Pierwsza wersja, jaka przyszła mu do głowy, była dość ponura: wizyta w centrum onkologii, rentgen i straszna diagnoza.

Projekt Tatarskiego był całkowitym przeciwieństwem oryginału: jasne tło, młoda twarz z wyrazem naiwnego uszczęśliwienia, biała paczka z lekkim złotym napisem i tekst:

W MĄDROŚCI WIELKIEJ — SMUTKU WIELE, KTO MNOŻY WIEDZĘ, MNOŻY ŻAL.

DAVIDOFF LIGHTS

Pugin powiedział, że przedstawiciel firmy Davidoff raczej tego nie zaakceptuje, ale bardzo możliwe, że załapie się na to jakiś inny papierosowy dealer. „Pogadam z Usijewiczem — rzucił — ma szesnaście marek na wyłączność”. Tatarski zapisał sobie ten zwrot w notesie i kilka razy użył go mimochodem w rozmowach z klientami; z powodu wrodzonej nieśmiałości zawsze jednak zmniejszał liczbę marek.

Robota stanowiąca główne źródło utrzymania była, niestety, nudna, uciążliwa i chyba nawet z lekka kompromitująca: „Czuwają pilnie nasze czaty! Garaże w leasing i na raty!”. Albo: „Nowa formuła Pantene — pro V! Hucząc, wiosenne wita dni!”. Bądź co bądź jednak szczątkowy litera— turocentryzm redaktorów i wydawców — swego rodzaju reliktowy biały szum radzieckiej psychiki — przynosił jeszcze drobne, mizerne owoce.

Na początku zimy Tatarski wyremontował częściowo swoje jednopokojowe mieszkanko (droga włoska bateria na tle odłażącej chabrowej glazury z epoki radzieckiej wyglądała jak złoty ząb w ustach trędowatego, ale na całkowitą modernizację nie było pieniędzy). Kupił też nowy komputer, chociaż nie było to absolutnie konieczne — po prostu zaczął mieć kłopoty z drukowaniem tekstów zapisanych w starym edytorze. Jeszcze jeden głuchy jęk pod żelazną stopą Microsoftu. Tatarski jednak niezbyt się tym przejął, chociaż dostrzegał głęboko symboliczny sens tego zjawiska: program-pośrednik stawał się głównym przesłaniem, ściągając na siebie niewiarygodną ilość komputerowej pamięci i rezerw, czym bardzo przypominał zbezczelniałego nowego Rosjanina, który przeciąga przez swój bank nauczycielskie pensje.

Im bardziej Tatarski zagłębiał się w dżunglę reklamy, tym więcej nasuwało mu się pytań, na które nie znajdował odpowiedzi nie tylko w Positioning: a battle for your mind Ala Rice’a, ale nawet w najnowszej książce na ten temat, The Finał Positioning. Pewien historyk sztuki w garniturze od Kenzo przysięgał Tatarskiemu, że wszystkie kwestie, których nie poruszył Al Rice, zostały omówione w książce Confessions of an Advertising Man Davida Ogilvy’ego. Tatarski i bez tych zapewnień szanował Davida Ogilvy’ego; w głębi duszy uważał, że jest to postać z Roku 1984 George’a Orwella, człowiek, który zaistniał na sekundę w wyobraźni głównego bohatera, dokonał wirtualnego czynu i zniknął w oceanie niebytu. Fakt, że towarzysz Ogilvy, mimo swej podwójnej nierealności, wypłynął jednak na suchy ląd, zapalił fajeczkę, przywdział tweedową marynarkę i został słynnym na cały świat asem reklamy, napełniał Tatarskiego mistycznym zachwytem dla własnej profesji.

Najbardziej pomogła mu jednakże książka Rossera Reevesa — wyczytał w niej dwa terminy, „wpojenie” i „wciągnięcie”, które okazały się bardzo przydatne przy wstawianiu zwykłego kitu. Pierwszy projekt oparty na tych dwóch pojęciach udało mu się stworzyć dla Nescafe Gold.

Od dawna wiadomo — napisał Tatarski w dwadzieścia minut po tym, jak sam się tego dowiedział — że istnieją dwa podstawowe wskaźniki kampanii reklamowej — wpojenie i wciągnięcie. „Wpojenie” oznacza procent ludzi, którzy zapamiętają reklamę. „Wciągnięcie” — procent nakłonionych do konsumpcji za pomocą reklamy. Wszelako problem polega na tym, że krzykliwa, skandalizująca reklama, która może zapewnić wysoki stopień wpojenia, nie gwarantuje bynajmniej wysokiego wciągnięcia. I odwrotnie, kampania inteligentnie ukazująca walory towaru może zapewnić wysoki stopień wciągnięcia, nie gwarantuje jednak wysokiego wpojenia. Dlatego też proponujemy nowe podejście — stworzenie swego rodzaju reklamy binarnej, w której funkcje wpojenia i wciągnięcia będą realizować różne bloki informacyjne. Rozpatrzmy to podejście na przykładzie kampanii reklamowej kawy Nescafe Gold.

Pierwszy krok kampanii skierowany jest wyłącznie na wpojenie w świadomość maksymalnej liczby ludzi marki handlowej Nescafe Gold (zakładamy, że w tym celu dozwolone są wszystkie środki). Na przykład, finguje się podłożenie bomb w kilku dużych sklepach i na dworcach — powinno ich być jak najwięcej. W organach MSW i kontrwywiadu dzwonią telefony — anonimowa organizacja terrorystyczna informuje o podłożeniu urządzeń wybuchowych. Ale przeszukanie dokonane przez milicję we wskazanych miejscach ujawnia tylko wielką liczbę słoików Nescafe Gold, popakowanych w reklamówki i torby. Nazajutrz rano piszą o tym wszystkie periodyki i gazety, mówią w telewizji — wówczas etap wpojenia można uznać za zakończony (jego powodzenie zależy bezpośrednio od zasięgu akcji). Zaraz potem rozpoczyna się etap drugi — wciągnięcia. W tym stadium kampania przebiega według klasycznych reguł; z etapem pierwszym łączy ją tylko slogan bazowy — „Nescafe Gold: eksplozja smaku!”. Oto proponowany scenariusz klipu reklamowego.

Ławka na skwerze. Na ławce siedzi młody człowiek w czerwonym dresie, o posępnej i stanowczej twarzy. Po drugiej stronie ulicy — zaparkowany przed luksusową willą mercedes 600 i dwa dżipy. Młody człowiek spogląda na zegarek. Zmiana kadru — z willi wychodzi kilku mężczyzn w surowych ciemnych garniturach i ciemnych okularach — to służba bezpieczeństwa. Otaczają mercedesa i jeden z nich rzuca jakiś rozkaz przez radio. Z willi wychodzi mały grubasek o twarzy naznaczonej zepsuciem, rozgląda się lękliwie i zbiega po schodkach do samochodu. Ochroniarze czekają, aż grubas zniknie za przyciemnionymi szybami mercedesa, po czym wsiadają do dżipów. Mercedes rusza i wtedy rozlegają się jeden po drugim trzy donośne wybuchy. Samochody rozlatują się na kawałki; cała ulica niknie w kłębach dymu. Zmiana kadru — młody człowiek na ławce wyjmuje z torby termos i czerwoną filiżankę ze złotym szlaczkiem. Nalewa do filiżanki kawę, pociąga łyk i z rozkoszą przymyka oczy. Głos za kadrem: „Chciał się rozerwać przy filiżance kawy. Ale rozerwało nie jego, tylko wszystkich pozostałych. Nescafe Gold. Prawdziwa eksplozja smaku”.

Termin „wciągnięcie” okazał się pożyteczny nie tylko w pracy. Sprawił, że Tatarski zaczął się zastanawiać, kogo i w co wciąga, a co najważniejsze, kto i w co wciąga jego.

Myśl ta nawiedziła go po raz pierwszy, kiedy czytał artykuł pod pretensjonalnym tytułem Ekstaza rosnącego popędu, poświęcony „kultowym filmom porno”. Autor artykułu podpisywał się Sasza Bloo. Gdyby sądzić na podstawie tekstu, była to zimna, umęczona istota nieokreślonej płci, pisząca w przerwach między orgiami, żeby dotrzeć ze swymi poglądami do paru dziesiątków podobnych sobie upadłych nadludzi. Sasza Bloo przybierał takie tony, że od razu było jasne: de Sade i von Sacher-Ma— soch nie zasługują nawet na to, by być u niego odźwiernymi, a Charlie Manson w najlepszym razie mógłby trzymać lichtarz. Słowem, artykuł Saszy Bloo był idealnym w swym kształcie jabłkiem zepsucia, zaroba— czonym bez wątpienia osobiście przez biblijnego węża.

Ale Tatarski kręcił się w biznesie już od dawna. Po pierwsze, wiedział, że wszystkie te jabłka nadają się co najwyżej do tego, by wywabiać uczęszczających do zawodówek podmoskiewskich nastolatków z rajskiego ogrodu dzieciństwa. Po drugie, mocno wątpił w istnienie kultowych filmów porno — chyba że pokazano by mu żywych wyznawców kultu. Po trzecie i najważniejsze, dobrze znał samego Saszę Bloo.

Był to niemłody, gruby, łysy i smętny ojciec trojga dzieci. Na imię miał Edik. Aby zarobić na czynsz za wynajmowane mieszkanie, pisał pod trzema czy czterema pseudonimami naraz do kilku czasopism i na dowolny temat. Pseudonim „Bloo” wymyślili we dwóch z Tatarskim, zapożyczając go od nazwy znalezionej pod wanną butelki z jaskra— woniebieskim płynem odkażającym (szukali schowanej przez żonę Edika wódki). W słowie BLOO czuło się niewyczerpane rezerwy żywotności i jednocześnie coś niehumanoidalnego, toteż Edik bardzo cenił ten pseudonim. Podpisywał nim tylko artykuły, które emanowały na tyle bezgraniczną swobodą i, by tak rzec, ambiwalencją, że podpis typu „Sidorow” czy „Pietuchow” wyglądałby głupio. W moskiewskich kolorowych tygodnikach był tak wielki popyt na ową ambiwalencję, że nasuwało się pytanie — kto ją wpaja? Szczerze mówiąc, strach było nawet o tym myśleć, ale po przeczytaniu o ekstazie rosnącego popędu, Tatarski nagle zrozumiał: wpajał ją nie jakiś demoniczny szpieg, nie jakiś upadły anioł, który przybrał ludzką postać, ale Edik.

Oczywiście nie sam — na Moskwę przypadało pewnie ze dwie, trzy setki takich Edików, omnibusów, przytłamszonych ciężarem bytu i obarczonych dzieciakami. Życie ich nie upływało wśród kokainowego haju, orgii i dysput o Burroughsie i Warholu, jak można by wnosić z ich twórczości, ale wśród pieluch i niedających się wytępić moskiewskich karaluchów. Nie mieli w sobie ani krzty snobizmu czy zarozumialstwa, ani lepkiej, lubieżności, ani chłodnej dandysowatości, ani inklinacji do satanizmu, ani nawet prawdziwej chęci, by choć raz spróbować kwasu mimo codziennego szermowania tym określeniem. Mieli natomiast kłopoty z trawieniem, pieniędzmi i mieszkaniem, zewnętrznie zaś przypominali nie Gary’ego Oldmana, jak chciało się wierzyć po przeczytaniu tego, co piszą, ale raczej Danny’ego de Vito.

Tatarski nie mógł zatonąć ufnym spojrzeniem w dali, jaką nakreślił dlań Sasza Bloo, ponieważ znał fizjologię rodzenia się owej dali z łysej głowy przytłoczonego życiem Edika, przykutego do swego komputera tak, jak przykuwano kiedyś do karabinów austriackich żołnierzy. Uwierzyć w jego produkt było trudniej, niż podniecić się telefonicznym seksem, wiedząc, że za ochrypłym z namiętności głosem kryje się nie blondynka, którą obiecywało zdjęcie, ale zakatarzona starucha, robiąca na drutach skarpetkę i czytająca zestaw standardowych zdań ze świstka papieru, na który cieknie jej z nosa.

Ale skąd się dowiemy — my, to jest ja i Edik — w co wciągać innych? — myślał Tatarski. Z jednej strony, oczywiście, sprawa jest jasna: intuicja. Informacji o tym, co i jak robić, szukać nie potrzeba — kiedy człowiek osiąga określony stopień desperacji, zaczyna sam wszystko chwytać. Najważniejszą tendencję czuje się, by tak rzec, głodnym żołądkiem. Ale skąd się bierze ta tendencja? Kto ją wymyśla, skoro wszyscy ludzie na świecie — a jestem tego pewien — tylko próbują ją uchwycić i sprzedać, jak ja i Edik, albo odgadnąć i opublikować, jak wydawcy wszystkich tych kolorowych tygodników?

Rozmyślania na ten temat były ponure i znalazły odbicie w scenariuszu spotu proszku Ariel, napisanym wkrótce potem.

Scenariusz oparty jest na Burzy Szekspira. Grzmi groźna i uroczysta muzyka. Kadr przedstawia skałę nad morzem. Noc. W dole, w posępnym świetle księżyca, wzdymają się groźne fale. W oddali widać prastary zamek — też oświetlony księżycem. Na skale stoi dziewczyna niezwykłej urody. To Miranda. Ma na sobie średniowieczną suknię z czerwonego aksamitu i wysokie spiczaste nakrycie głowy, z którego spływa welon. Wyciąga ręce ku księżycowi i trzykrotnie powtarza dziwne zaklęcie. Kiedy wypowiada je po raz trzeci, słychać łoskot dalekiego piorunu. Muzyka się wzmaga, staje się groźniejsza. Z księżyca widocznego w prześwicie chmur wybiega szeroki strumień światła i pada na skałę u stóp Mirandy. Na twarzy dziewczyny odbija się konsternacja — widać, że i obawia się tego, co ma nadejść, i pragnie. Coraz wyraźniej słychać śpiew kobiecych głosów, pełnych grozy i szczęścia — jakby ilustrujących uczucia Mirandy. Po promieniu księżycowego światła ześlizguje się cień, zbliża się, i kiedy melodia osiąga fortissimo, widzimy dumnego i pięknego ducha w rozwianej szacie, z długimi włosami, osrebrzonymi księżycem. Na głowie ma misternej roboty koronę z diamentami. To Ariel. Dolatuje do Mirandy, zatrzymuje się tuż przed nią w powietrzu i wyciąga rękę. Po sekundzie wahania Miranda podaje mu swoją. Następne ujęcie: zbliżenie dwóch wyciągających się ku sobie dłoni. U dołu z lewej strony — słaba i blada dłoń Mirandy, u góry z prawej — przezroczysta i jarząca się dłoń ducha. Ręce dotykają się i wszystko zalewa oślepiający blask. Następny kadr: dwa pudełka proszku. Na jednym napis „Ariel”. Na drugim, szaroburym, napis „Zwykły Kaliban”. Głos Mirandy: „0 Arielu usłyszałam od przyjaciółki”.

Niewykluczone, że pewne rozwiązania owego klipu podsunęła Tatarskiemu wielka czarno-biała fotografia, wisząca nad jego biurkiem. Była to reklama jakiegoś butiku, przedstawiająca młodego człowieka o długich włosach i zadbanej szczecinie zarostu, w kosztownym luźnym płaszczu, niedbale zarzuconym na ramiona — wiatr wydymał kuliście płaszcz, co komponowało się z żaglami widocznej na horyzoncie łodzi. Fale, rozbijające się o skały i rozlewające na brzegu, niemal muskały lakierki młodzieńca. Z ostrym i chmurnym grymasem na twarzy mężczyzna przypominał jednego z ptaków z rozpostartymi skrzydłami (ni to orły, ni to mewy), które wleciały w mgliste niebo z dodatku do ostatniego „Photoshopu” (przyjrzawszy się uważniej zdjęciu, Tatarski uznał, że również stamtąd przypłynęła widoczna na horyzoncie łódź).

Kompozycja była tak przesycona romantyzmem, a jednocześnie do tego stopnia nieromantyczna, że Tatarski, kontemplując ją całymi dniami, zrozumiał: wszystkie pojęcia, na których usiłowano oprzeć tę fotografię, zostały ukształtowane gdzieś w dziewiętnastym wieku; ich szczątki przeszły wraz z relikwiami hrabiego Monte Christo w wiek dwudziesty, ale na progu dwudziestego pierwszego stulecia spuścizna hrabiego była już całkowicie roztrwoniona. Zbyt często ludzki umysł sprzedawał sam sobie tę romantykę, aby zrobić interes na ostatnich, jakie mu pozostały, nierentownych obrazach. Teraz, mimo najszczerszych chęci oszukania samego siebie, prawie nie sposób było uwierzyć w to, że wystawiona na sprzedaż zewnętrzna otoczka odpowiada sugerowanemu wnętrzu. Była to forma, która już od dawna nie oznaczała tego, co powinna była oznaczać de nomine. Wszystko zjadły mole: widok umownego Nibelunga ze studyjnej fotografii nasuwał myśl nie o dumnym gotyckim duchu, którego sugerowałaby piana fal i bokobrodów, ale o tym, ile wziął fotografik, jaką stawkę otrzymał za pozowanie model i czy płacił karę, jeśli zdarzyło mu się poplamić siedzenie nie swoich spodni z wiosennej kolekcji. I dotyczyło to nie tylko zdjęcia nad biurkiem Tatarskiego, ale każdego obrazka z rodzaju tych, które poruszały wyobraźnię kiedyś, w dzieciństwie: palmy, statek, granatowe wieczorne niebo — trzeba było być klinicznym okazem idioty, żeby zachować zdolność ubierania swej tęsknoty za niespełnionym w takie stuprocentowo handlowe sztampy.

Tatarski ostatecznie się zaplątał w swoich kalkulacjach. Z jednej strony, wychodziło na to, że wraz z Edikiem klecił dla innych fałszywą panoramę życia (w stylu malarskiej panoramy bitwy, gdzie na pierwszym planie nasypano piasku, rzucono dziurawe buty i łuski pocisków, a czołgi i wybuchy namalowano na ścianie), polegając wyłącznie na przeczuciu, co ludzie kupią, a czego nie. I on, i inni udziałowcy wyczerpującego reklamowego biznesu wdzierali się w wizualno-informacyjną ekosferę i próbowali tak ją zmienić, żeby czyjaś dusza rozstała się z pieniędzmi. Cel był prosty — zarobić drobną cząstkę tych pieniędzy. Z drugiej strony, pieniądze były potrzebne, żeby móc się zbliżyć do obiektów owej panoramy samemu. Właściwie było to równie głupie, jak próbować się dostać do namalowanego na ścianie obrazu. Co prawda, człowiek bogaty mógł — tak sądził Tatarski — wyjść poza ramy fałszywej rzeczywistości. Mógł przekroczyć obowiązujące nędzarzy granice panoramy. Co przedstawia sobą świat bogaczy, Tatarski, szczerze mówiąc, nie bardzo wiedział. W jego świadomości wirowały tylko mętne obrazy, sztampy z reklamy, które sam retransmitował już od dłuższego czasu, a więc nie mógł im wierzyć. Było jasne, że jedynie od ludzi bogatych można się dowiedzieć, jakie horyzonty otwiera przed człowiekiem wysokie konto bankowe, i kiedyś to się Tatarskiemu udało — absolutnym przypadkiem.

Przepijając właśnie w „Biednych Ludziach” maleńkie honorarium, podsłuchał rozmowę dwóch znanych telewizyjnych showmanów — było już po północy i faceci kontynuowali rozpoczętą w innym lokalu popijawę. Tatarski siedział od nich zaledwie o parę metrów, ale poświęcali mu akurat tyle uwagi, co gdyby był wypchaną kukłą copywritera, przytwierdzoną do ławki w charakterze fragmentu wystroju wnętrza.

Mimo że bardzo pijani, showmani nie utracili efektownej prezencji, jakiegoś holograficznego blasku w każdej fałdce odzieży, zupełnie jakby nie ich ciała fizyczne siedziały przy sąsiednim stoliku, ale obok Tatarskiego stał ogromny telewizor, w którym ich pokazywano. Zauwa— 1 żywszy ów trudno wytłumaczalny, ale niewątpliwy efekt, Tatarski pomyślał, że w pozagrobowej łaźni długo będą musieli zdrapywać ludzkie zainteresowanie, wżarte w pory ich dusz. Nawet w stanie upojenia alkoholowego Tatarski poczuł niepokój: wieczność znów usiłowała przyjąć kształt łaźni, czyli bani. Stłumił tę myśl i zaczął po prostu słuchać. Showmani rozmawiali o interesach — jeden z nich, jak zrozumiał Tatarski, miał kłopoty z kontraktem.

— Żeby chociaż na następny rok przedłużyli — mówił, zaciskając pięści.

— No, powiedzmy, że przedłużą — odrzekł drugi. — A potem? Minie rok i znowu to samo. Znów zaczniesz łykać walidol…

— Nakradnę forsy — cicho, jak gdyby w sekrecie i jak gdyby żartem powiedział pierwszy.

— A dalej co?

— Dalej? Dalej mam poważny i przemyślany plan… — Naparł całym ciałem na stolik i nalał sobie wódki. — Brakuje mi pięciuset tysięcy — oznajmił. -1 taką właśnie sumę chcę ukraść.

— Co to za plan?

— Nie powiesz nikomu? Słuchaj…

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, długo tam gmerał i wreszcie wyjął złożony we czworo arkusik glansowanego papieru.

— O — powiedział — tu jest napisane… Królestwo Bhutanu. Jedyny kraj na świecie, gdzie telewizja jest zakazana. Rozumiesz? Całkowity zakaz. Piszą tutaj, że w pobliżu stolicy istnieje tam spora kolonia, w której mieszkają byli magnaci telewizyjni. Jeżeli przez całe życie pracujesz w telewizji, najlepsze, co możesz zrobić, kiedy z tym skończysz — to wyjechać do Bhutanu.

— I na to potrzebujesz pół miliona?

— Nie. Tutaj muszę zapłacić, żeby mnie potem nie szukali w Bhutanie. Wyobrażasz sobie? Zabronione! Ani jednego telewizora, tylko w kontrwywiadzie. I w ambasadach!

Jego rozmówca wziął arkusik, rozłożył go i zaczął czytać.

— To znaczy — ciągnął pierwszy — jeżeli ktoś ukrywa u siebie telewizor i dowiedzą się o tym władze, przychodzi do niego policja, rozumiesz? Biorą takiego pederastę i wsadzają do ciupy. A może w ogóle rozstrze— liwują.

Słowo „pederasta” wymawiał z owym ostrym jak świst szabli przydechem, jaki można usłyszeć tylko u utajonych homoseksualistów, którzy sami się pozbawili rozkoszy miłości w imię opacznie pojętej umowy społecznej. Drugi wszystko rozumiał i wszystko wybaczał — przeglądał artykuł.

— Aha — odezwał się — to z jakiegoś tygodnika. Rzeczywiście ciekawe… Kto to napisał? Zaraz… Jakiś Eduard Debirsjan…

O mało nie przewróciwszy krzesła, Tatarski wstał i ruszył do toalety. Nie zdziwił go stosunek „telewizorów” do własnej pracy, chociaż stopień duchowej degeneracji tych ludzi dawał powody do przypuszczeń, że niektórzy z nich nawet lubią tę swoją robotę. Dobiło go co innego. Sasza Bloo miał pewne dziwactwo — materiały, które mu się podobały, podpisywał prawdziwym nazwiskiem. A najbardziej na świecie lubił podawać wytwory swojej rozbuchanej wyobraźni za kronikę realnych wydarzeń — choć pozwalał sobie na to dosyć rzadko.

Rozsypawszy smużkę kokainy bezpośrednio na zimnym białym policzku spłuczki, Tatarski, nie rozgniatając grudek, wciągnął ją przez zwiniętą sturublówkę (dolary już mu się skończyły), wyjął notes i zapisał:

Ściana, na której namalowano panoramę nieistniejącego świata, sama z siebie się nie zmienia. Ale za bardzo dużą sumę można kupić w charakterze widoku za oknem namalowane słońce, lazurową zatokę i cichy wieczór. Niestety, autorem tego fragmentu też będzie Edik — jednak nawet to nie wydaje się ważne, jako że samo okno, do którego kupuje się widok, także jest namalowane. A wobec tego może i ściana jest namalowana? Ale przez kogo i na czym?

Podniósł wzrok na ścianę toalety, jakby w nadziei, że ujrzy tam odpowiedź. Na kafelkach widniały nakreślone czerwonym flamastrem wesołe okrągłe litery hasła:

TRAPPED? MASTURBATE!

Wróciwszy na salę, usiadł jak najdalej od showmanów i usiłował się zastosować do ludowej maksymy — odprężyć się i zażyć przyjemności. Niestety jednak, bez skutku — jak zawsze. Obrzydliwa moskiewska kokaina, mieszana niemytymi rękami długiego łańcuszka dealerów, pozostawiała w nosie i gardle cały bukiet aptecznych zapachów — od streptocydów po aspirynę — i budziła w ciele ciężkie napięcie i dygot. Chodziły słuchy, że proszek, za którego jeden gram bierze się w Moskwie sto pięćdziesiąt dolarów, nie jest żadną kokainą, tylko mieszanką estońskiego środka pobudzającego z rosyjskim asortymentem farmaceutycznym; na domiar złego, połowa dealerów nie wiedzieć czemu zawsze pakowała proszek w kolorową reklamę toyoty camry, wyciętą z jakiegoś tygodnika, i Tatarskiego nieznośnie dręczyła myśl, że robią kasę nie tylko na cudzym zdrowiu, ale i na public relations. Za każdym razem pytał sam siebie, po co on i inni płacą taką forsę, żeby znów zaaplikować sobie poniżający i niehigieniczny zabieg, w którym nie ma ani jednej sekundy prawdziwej przyjemności, tylko następujący momentalnie, ale mijający powoli kac. Jedyne wytłumaczenie, jakie mu przychodziło do głowy, było następujące: ludzie wąchają nie kokainę, ale pieniądze, i zwinięty studolarowy banknot, którego wymaga niepisany rytuał, jest nawet ważniejszy od samego proszku. Gdyby kokainę sprzedawano w aptekach po dwadzieścia kopiejek za gram jako środek do płukania dziąseł przy bólu zębów, pomyślał, wąchałyby ją tylko punki. Za to gdyby klej Moment kosztował tysiąc dolarów za tubę, chętnie wąchałaby go cała moskiewska złota młodzież i należałoby do dobrego tonu roztaczać wokół’siebie na prezentacjach i koktajlach ulotny chemiczny zapach, uskarżać się na zanik neuronów w mózgu i długo przesiadywać w toalecie. Kolorowe tygodniki poświęcałyby przejmujące cover stories estetyce foliowej torby, naciąganej na głowę przy tej procedurze (pisałby, oczywiście, Sasza Bloo), i dyskretnie przemycałyby w tych materiałach reklamę jakichś zegareczków, majteczek i wód toaletowych…

— O! — wykrzyknął Tatarski, klepnął się w czoło, wyciągnął notes i otworzył go na literze „W”:

Wody toaletowe linii młodzieżowej (niezależnie od producenta) — zapisał. — Skojarzyć z pieniędzmi i cesarzem Wespazjanem (nacisk na szalety, slogan „Pieniądze nie cuchną”). Scenariusz dowolny. Przykład:

PIENIĄDZE PACHNĄ!

BENJAMIN NOWA WODA TOALETOWA — HUGO BOSS

Schował notes i poczuł, że apogeum wstrętnego posmaku już minęło, że absolutnie jest w stanie dojść do baru i zamówić coś do wypicia. Miał ochotę na teąuilę, ale dotarłszy do barmana, nie wiadomo czemu wziął smirnoffa, którego nie znosił. Wychylił kieliszek od razu przy barze, wziął jeszcze jeden i wrócił do swego stolika, do którego zdążył się tymczasem dosiąść jakiś gość. Był to facet około czterdziestki, z długimi tłustymi włosami i bródką, ubrany w jakąś niewydarzoną kurtczynę z haftami — z wyglądu typowy były hipis, jeden z tych, co nie potrafili się dopasować ani do przeszłości, ani do teraźniejszości. Z szyi zwisał mu duży miedziany krzyż.

— Przepraszam — powiedział Tatarski. — Ja tu siedziałem.

— I siedź sobie na zdrowie — odparł sąsiad. — Co, cały stolik ci potrzebny?

Tatarski wzruszył ramionami i usiadł naprzeciw niego.

— Na imię mi Grigorij — odezwał się życzliwie przybysz.

Tatarski podniósł na niego umęczone oczy.

— Wowa — przedstawił się.

Grigorij pochwycił jego wzrok, spochmurniał i współczująco pokręcił głową.

— Ale cię skręca — powiedział. — Wąchasz?

— Tak — odparł Tatarski. — Niekiedy.

— Głupi jesteś — oznajmił Grigorij. — Zastanów się tylko: śluzówka nosa to prawie jak obnażony mózg… A pomyślałeś kiedy, skąd się wziął ten proszek i kto go jakimi miejscami dotykał?

— Dopiero co — wyznał Tatarski. — Ale co to znaczy — „jakimi miejscami”? Jakimi miejscami można go dotykać oprócz nosa?

Grigorij rozejrzał się na boki, wyciągnął spod stolika butelkę wódki i pociągnął z niej duży łyk.

— Może słyszałeś, był taki amerykański pisarz — Harold Robbins? — spytał, chowając butelkę.

— Nie — odparł Tatarski.

— Kompletny złamas. Ale czytają go wszystkie nauczycielki angielskiego. Dlatego w Moskwie jest tak dużo książek tego autora, a dzieci tak słabo znają język. W jednej jego powieści jest Murzyn, profesjonalny jebaka, który naciąga bogate podstarzałe baby. No więc ten Murzyn przed bara-bara posypuje swojego…

— Rozumiem, daj spokój — wymamrotał Tatarski. — Bo się zaraz porzygam.

— …swojego wielkiego czarnego fiuta czystą kokainą — z satysfakcją dokończył Grigorij. — Zapytasz, co ma do tego Murzyn? Odpowiem ci.

Niedawno czytałem sobie na nowo Różę Świata, ten fragment, gdzie mowa o duszy narodu. Andriejew pisał, że jest to kobieta imieniem Nawna. No i potem miałem wizję — ona leży, jakby we śnie, na takim białym kamieniu, a nad nią pochyla się ktoś czarny, niezbyt wyraźny, z krótkimi skrzydłami, twarzy nie widać, i ją tego… — Grigorij przyciągnął oburącz do brzucha wyimaginowany drążek sterowy. — Chcesz wiedzieć, co wy wszyscy ćpacie? — wyszeptał, zbliżając do Tatarskiego wykrzywioną w grymasie twarz. — Właśnie to. To, czym on sobie posypuje. I w tej samej chwili, kiedy on wsadza, wy dziobiecie i wąchacie. A kiedy wyjmuje, biegacie i szukacie następnej działki… A on ciągle wsadza i wyjmuje, wsadza i wyjmuje…

Tatarski pochylił się w prześwit między stolikiem a ławą i zwymiotował. Ostrożnie podniósł oczy na barmana: ten był zajęty rozmową z którymś z gości i chyba niczego nie zauważył. Tatarski rozejrzał się wokół siebie i zobaczył na ścianie plakat reklamowy. Uwieczniono na nim poetę Tiutczewa w pince-nez, ze szklanką w ręku i z pledem na kolanach. Smętny, przenikliwy wzrok poety utkwiony był w okno, a wolna ręka gładziła siedzącego obok psa. Dziwne wydawało się jednak to, że fotel Tiutczewa stoi nie na podłodze, ale na suficie. Tatarski spojrzał nieco niżej i przeczytał hasło:

UMOM ROSSIYU NYE PONYAT, V ROSSIYU MOZHNO TOLKO VYERIT.

SMIRNOFF

Dokoła panował spokój. Tatarski wyprostował się. Czuł się teraz znacznie lepiej. Grigorij odchylił się w tył na ławie i pociągnął jeszcze jeden łyk z butelki.

— Wstrętne — orzekł. — Trzeba żyć czysto.

— Tak? A w jaki sposób? — zapytał Tatarski, ocierając usta serwetką.

— Tylko LSD. Tylko doustnie i tylko z modlitwą.

Tatarski potrząsnął głową, jak pies, który wyszedł z wody.

— Skąd się je bierze?

— Jak to skąd? — obraził się Grigorij. — Chodź no, przesiądź się tutaj.

Tatarski posłusznie wstał, obszedł stolik i usiadł obok Grigorija.

— Już osiem lat je zbieram — powiedział Grigorij, wyjmując zza pazuchy niewielki klaser do znaczków. — Popatrz.

Tatarski otworzył klaser.

— Niekiepsko — powiedział. — Sporo tu tego masz, i to różnych.

— To pryszcz — odparł Grigorij. — Tu są tylko na wymianę i na sprzedaż. A w domu mam dwie półki takich klaserów.

— I co, każdy działa inaczej?

Grigorij przytaknął.

— Dlaczego?

— Po pierwsze, mają różny skład chemiczny. Specjalnie się nie interesowałem, ale do kwasu zawsze coś jest domieszane. Jakaś fenacetyna, jakieś barbiturany albo jeszcze co innego. A kiedy działa wszystko razem, efekt się kumuluje. Ale tak czy owak, najważniejsza rzecz to rysunek. Bo przecież nijak nie da się ukryć, że łykasz Mela Gibsona albo czerwony goździk, rozumiesz? Twój umysł to pamięta. I kiedy dociera do niego kwas, wszystko biegnie z góry wyznaczonym korytem. Trudno to wytłumaczyć… Brałeś to w ogóle chociaż raz?

— Nie — odparł Tatarski. — Jeżeli już, to muchomory.

Grigorij wzdrygnął się i przeżegnał.

— No to po co ja ci to opowiadam? — spytał, podnosząc na Tatarskiego niedowierzające spojrzenie. — Sam powinieneś rozumieć.

— Ależ rozumiem, rozumiem — rzucił niedbale Tatarski. — A te, z czaszką i piszczelami, też ktoś bierze? Są amatorzy?

— Wszystkie biorą. Ludzie są przecież różni.

Tatarski odwrócił stronę.

— Kurde, ale ładne — powiedział. — To Alicja w krainie czarów?

— Aha. Tylko że to jest blok. Dwadzieścia pięć działek. Drogi. O, ten jest dobry, z ukrzyżowaniem. Tylko nie wiem, jak by się miał do twoich muchomorów. Z Hitlerem nie radzę. Najpierw niezły odlot, ale potem zawsze jest kilka sekund wiecznych mąk w piekle.

— Jak to — kilka sekund wiecznych mąk? Jeżeli kilka sekund, to dlaczego wiecznych?

— Cóż, to trzeba przeżyć. A można i nie przeżyć.

— Jasne — rzekł Tatarski, przewracając stronę. — A twoja halucynacja po Róży Świata była po czym? Masz go tutaj?

— Nie halucynacja, tylko wizja — sprostował Grigorij. — Tu takiego nie ma. To był rzadki znaczek ze smokiem-zwycięzcą. Z niemieckiej serii „Bad trip Jana Ewangelisty”. Też nie radzę. Są trochę wyższe od zwykłych, węższe i bardzo twarde. Nie tyle znaczki, co tabletki z naklejką. Spora zawartość. Wiesz co, ja bym ci radził o ten, z niebieskim Melem Gibsonem. Miękki, dobry. I z gorzałą dobrze się komponuje…

Uwagę Tatarskiego przyciągnęły trzy jednakowe lila kwadraciki, umieszczone między znaczkiem z „Titanikiem” a znaczkiem z jakimś uśmiechniętym orientalnym bożkiem.

— A te trzy jednakowe — co to jest? — zapytał. — Kto jest na tym znaczku? Z bródką i w czapce? Ni to Lenin, ni to Wuj Sam.

Grigorij chrząknął z aprobatą.

— To się nazywa instynkt — powiedział. — Kto jest na tym znaczku, nie wiem. Ale to bardzo ostra rzecz. Różni się od innych tym, że tu kwas jest zmieszany z metabolikiem. Dlatego zaczyna działać bardzo szybko i bardzo intensywnie, po jakichś dwudziestu minutach. I dawka jest taka, że starczy na kompanię wojska. Nie dałbym ci tego, ale skoro jadłeś muchomory…

Tatarski spostrzegł, że obserwuje ich ochroniarz.

— Biorę — powiedział. — Ile?

— Dwadzieścia pięć dolarów — odparł Grisza.

— Zostało mi tylko sto rubli.

Grisza pomyślał sekundę i machnął ręką.

— Dobra — zgodził się.

Tatarski wręczył mu zwinięty w rulonik banknot, wziął znaczek i schował go do kieszeni na piersiach.

— No — powiedział Grisza, chowając klaser. — A tego świństwa więcej nie wąchaj. Nikomu nigdy nic dobrego to nie dało. Tylko zmęczenie, wstyd za wczorajsze i krew z nosa.

— Wiesz, co to jest pozycjonowanie porównawcze? — zapytał Tatarski.

— Nie — odparł Grigorij. — Co?

— Taka technika reklamowa, w której osiągnąłeś najwyższy kunszt.

Grigorij chciał coś odpowiedzieć, ale nie zdążył — nad stołem zawisła ciężka postać ochroniarza.

— Wiecie co, chłopcy — przemówił — idźcie sobie do jakiegoś lokalu, gdzie jest ciemniej. Macie na to czterdzieści sekund.

Droga ku sobie

Następnego dnia rano obudził Tatarskiego dzwonek telefonu. Pierwszym jego uczuciem była irytacja — dzwonek przerwał mu bardzo dziwny i piękny sen, w którym Tatarski zdawał egzamin. Śniło mu się, że najpierw wyciągnął jedna po drugiej trzy kartki z pytaniami, a potem wspinał się na górę długim spiralnym podejściem, podobnym do tego, które znajdowało się w jednym z budynków jego pierwszej uczelni, gdzie studiował elektryczne piece hutnicze. Musiał sam znaleźć egzaminatorów, ale za każdym razem, kiedy otwierał któreś drzwi, zamiast audytorium roztaczało się przed nim podmoskiewskie pole o zachodzie słońca, to samo, po którym spacerował z Gi— riejewem owego pamiętnego wieczoru. Było to bardzo dziwne, ponieważ w swych poszukiwaniach zdążył się już wspiąć o kilka pięter w górę.

Rozbudziwszy się całkowicie, natychmiast przypomniał sobie Grigorija i jego klaser. Kupiłem, pomyślał z przerażeniem, i zjadłem… Zerwał się z łóżka, podszedł do biurka, wysunął górną szufladę i zobaczył znaczek z uśmiechniętą liliową twarzą. Nie, odetchnął. Dzięki Bogu… Wsunął znaczek głęboko w róg szuflady i przykrył go pudełkiem kolorowych ołówków.

Tymczasem telefon wciąż jeszcze dzwonił. Na pewno Pugin, uznał Tatarski i podniósł słuchawkę.

— Halo — odezwał się nieznajomy głos. — Czy mogę mówić z Tatarskim… eee… panem?

Tatarski nie obraził się — odgadł z niepewnej intonacji rozmówcy, że ten niechcący wymienił najpierw nazwisko, a dopiero potem zwrot grzecznościowy.

— Przy telefonie.

— Dzień dobry. Mówi Władimir Chanin z agencji Tajny Doradca. Pański telefon mam po Dimie Puginie. Czy moglibyśmy się dzisiaj spotkać? Najlepiej zaraz?

— A o co chodzi? — zapytał Tatarski, który słysząc słowa „po Dimie”, zrozumiał, że Puginowi przytrafiło się coś złego.

— Dima nie żyje. Wiem, że pan z nim pracował. A on pracował ze mną. A więc pośrednio właściwie się znamy. W każdym razie mam na biurku kilka pańskich prac, które Pugin miał ocenić.

— Jak to się stało?

— Powiem, jak się spotkamy — odrzekł nowy znajomy. — Niech pan zanotuje adres.

Półtorej godziny później Tatarski wszedł do olbrzymiego kompleksu kombinatu wydawniczego „Prawda” — tam gdzie kiedyś mieściły się redakcje prawie wszystkich radzieckich gazet. W portierni czekała na niego przepustka. Wjechał na siódme piętro i odnalazł pokój z właściwym numerem; na drzwiach wisiała metalowa tabliczka z napisem.Wydział ideologiczny” — wyraźny relikt postsowiecki.

Chanin siedział w pokoju sam. Był to mężczyzna w średnim wieku, o sympatycznej, brodatej twarzy. Pisał coś pośpiesznie przy biurku.

— Proszę wejść i usiąść — posiedział, nie podnosząc głowy. — Jedną chwileczkę.

Tatarski zrobił dwa kroki w głąb pokoju i na widok przyklejonego skoczem do ściany plakatu reklamowego o mało się nie zadławił własną śliną. Jak wynikało z tekstu pod zdjęciem, była to reklama nowej formy wypoczynku w użytkowanych na zmianę, wspólnie wynajmowanych apartamentach — Tatarski słyszał już, że to taki sam szwindel, jak cała reszta w życiu. Ale nie to było istotne. Metrowe zdjęcie przedstawiało palmy na jakiejś rajskiej wyspie, i te trzy palmy były idealną repliką hologramu z paczki papierosów Parliament, znalezionej na zikkuracie. Ale nawet to było zupełnym drobiazgiem w porównaniu ze sloganem. Pod fotografią biegł napis dużymi czarnymi literami:

IT WILL NEVER BE THE SAME!

— Prosiłem, żeby pan usiadł! Tu, na krześle.

Głos Chanina wyrwał Tatarskiego z transu. Usiadł i niezgrabnie uścisnął wyciągniętą przez biurko dłoń.

— Cóż tam jest takiego? — zapytał Chanin, zerkając na plakat.

— Nic — odrzekł Tatarski. — Deja vu.

— A! Rozumiem — powiedział Chanin takim tonem, jakby rzeczywiście coś zrozumiał. — A więc tak. Najpierw o Puginie.

Stopniowo przychodząc do siebie, Tatarski zaczął słuchać.

Był to ewidentny rozbój na zlecenie, przy czym przestępca, sądząc ze wszystkiego, wiedział, że Pugin jeździł w Nowym Jorku na taksówce. Opowieść brzmiała strasznie i niezbyt prawdopodobnie: kiedy Pugin rozgrzewał silnik, do auta na tylne siedzenie wsiedli dwaj mężczyźni i podali adres: Druga Aleja, róg Dwudziestej Siódmej ulicy. Odruchowo, w jakimś hipnotycznym transie Pugin ruszył, skręcił w boczną uliczkę — i to było wszystko, co zdążył opowiedzieć milicji i lekarzom. W jego ciele znaleziono siedem ran po kulach — bandyci strzelali przez oparcie fotela. Zniknęło kilka tysięcy dolarów, które Pugin miał przy sobie, i jakaś teczka, o której nie przestawał bredzić do samej śmierci.

— Ale teczka nie zginęła — ze smutkiem powiedział Chanin. — Jest tutaj. Zapomniał jej u mnie. Chcesz przejrzeć? A ja w tym czasie wykonam parę telefonów.

Tatarski wziął w ręce bezbarwny kartonowy skoroszyt. Przypomniała mu się wąsata twarz Pugina, równie bezbarwna jak ten karton, i czarne guziczki jego oczu, podobne do plastikowych zaślepek. Najwyraźniej teczka zawierała prace samego Pugina — ten napomykał kilka razy, że ocenia pomysły innych bynajmniej nie jako postronny obserwator. Na pewno zaczął już w Nowym Jorku, uznał Tatarski. Podczas gdy Chanin rozmawiał przez telefon o jakichś kosztorysach, Tatarski natrafił na dwa prawdziwe arcydzieła. Pierwsze było dla firmy Calvin Klein:

Wysmukły, nieco kobiecy Hamlet (ogólna stylistyka — unisex), w czarnych trykotach i błękitnej kurteczce, włożonej na gołe ciało, idzie powoli przez cmentarz. Przy jednym z grobów zatrzymuje się, pochyla i podnosi z trawy czaszkę różowego koloru. Zbliżenie — Hamlet z lekko ściągniętymi brwiami wpatruje się w czaszkę. Widok z tyłu — zbliżenie jędrnych pośladków z literami CK. Drugi plan — czaszka, ręka, litery CK na błękitnej kurteczce. Następne ujęcie — Hamlet podrzuca czaszkę i kopie ją. Czaszka wzbija się wysoko w górę, potem łukiem opada w dół i, jak w grze w koszykówkę, trafia dokładnie w wieniec z brązu, trzymany przez stojącego na jednym z nagrobków marmurowego anioła. Hasło:

JUST BE. CALA/IN KLEIN

Drugi slogan, który spodobał się Tatarskiemu, był przeznaczony dla moskiewskiej sieci supermarketów Gap i adresowany, jak wynikało z wprowadzenia, do grupy anglojęzycznej, liczącej około czterdziestu tysięcy osób. Autor proponował, by plakat przedstawiał Antoniego Czechowa: pierwszy raz w ubraniu w prążki, drugi — w marynarce w prążki, ale bez spodni, przy czym wyraźnie miało być widać prześwit między jego gołymi chudymi nogami, przypominający kształtem piaskową klepsydrę. Potem, już bez Czechowa, powtarzał się zarys luki między jego nogami, rzeczywiście przemieniony w klepsydrę, w której prawie cały piasek przesypał się na dół. Tekst brzmiał:

RUSSIA WAS ALWAYS NOTORIOUS FOR THE GAP BETWEEN CULTURE AND CIVILIZATION. NOW THERE IS NO MORE CULTURE. NO MORE CIVILIZATION.

THE ONLY THING THAT REMAINS IS THE GAP.

THE WAY THEY SEE YOU

Przewróciwszy kilka stron, Tatarski natknął się na swój własny tekst do papierosów Parliament. Od razu stało się dlań jasne, że całej reszty także nie wymyślił Pugin. Tymczasem jego wyobraźnia zdążyła już nakreślić portret zamaskowanego tytana myśli reklamowej, zdolnego skojarzyć spodnie nawet z Szekspirem, nawet z historią Rosji. Ale ów wirtualny Pugin, niby ciężki metal z samego końca tabeli układu okresowego, trwał w świadomości Tatarskiego zaledwie parę sekund i rozpadł się.

Chanin powiedział „do widzenia” i odłożył słuchawkę. Tatarski podniósł wzrok i ze zdziwieniem spostrzegł, że na biurku stoi butelka teąuili, dwie szklanki i spodeczek z pokrojoną cytryną — Chanin zręcznie poczynił te przygotowania podczas rozmowy telefonicznej.

— Wypijemy za spokój duszy? — zapytał.

Tatarski skinął głową. Stuknęli się szklankami i wypili. Tatarski rozgniótł na dziąsłach cząstkę cytryny i zaczął gorączkowo obmyślać pasujące do sytuacji słowa, kiedy znów zadzwonił telefon.

— Co? Co? — rzucił Chanin w słuchawkę. — Nie wiem. To bardzo poważna sprawa. Więc proszę jechać prosto do Komitetu Międzybankowego… Tak, tak, do wieży.

Odłożył słuchawkę i uważnie przyjrzał się Tatarskiemu.

— A teraz — powiedział, sprzątając z biurka teąuilę — jeśli nie masz nic przeciwko temu, omówimy sobie twoje ostatnie prace. Domyśliłeś się, jak sądzę, że Pugin przynosił je mnie?

Tatarski kiwnął głową.

— A więc, do rzeczy… Do Parliamentu nie mam żadnych zastrzeżeń — dobre. Ale skoro się już wziąłeś do takiego tematu, to czemu jesteś taki powściągliwy? Wyluzuj się! Jak już, to już! Niech na każdym z czterech czołgów stoi Jelcyn z kwiatem w jednej ręce i szklanką w drugiej…

— To jest myśl — z zapałem przytaknął Tatarski, czując, że ma przed sobą człowieka, który zna się na rzeczy. — Ale wtedy trzeba usunąć budynek parlamentu i zrobić z tego reklamę whisky… Tej, no… z czterema różami na etykietce…

— Bourbon 4 Roses? — podpowiedział Chanin i parsknął. — Czemu nie, można. Zapisz to sobie gdzieś.

Przysunął do siebie kilka spiętych spinaczem kartek. Tatarski od razu rozpoznał swój projekt dla spółki TAMPAKO, która produkowała soki, ale nie wiadomo czemu zamierzała sprzedawać akcje. Projekt, który kosztował go wiele pracy, oddał nieboszczykowi Puginowi przed jakimiś dwoma tygodniami. Nie był to scenariusz, tylko koncepcja, a więc utwór dość paradoksalnego gatunku: autor niby to tłumaczy bogatym ludziom, jak mają dalej żyć, i prosi, by mu za to dali trochę pieniędzy. Kartki ze znajomym tekstem były gęsto pokreślone na czerwono.

— Aha — odezwał się Chanin, czytając poprawki — za to tu mamy problemy. Po pierwsze, bardzo ich dotknęła jedna z twoich rad.

— Jaka?

— Zaraz ci przeczytam — powiedział Chanin, przerzucając strony.

— Gdzieś tutaj… było podkreślone na czerwono… tylko że prawie wszystko jest podkreślone… aha, mam — potrójną linią. Słuchaj: „A więc, istnieją dwie metody reklamowania akcji: jedna, kształtująca w umyśle właściciela obraz firmy-emitenta, i druga, kształtująca w umyśle akcjonariusza obraz akcjonariusza. W języku profesjonalnym metody te nazywają się ”w co inwestować” oraz ”z kim inwestować”. Konsekwentne stosowanie tych metod wymaga ogromnego…”. Nie, to akurat im się spodobało…

aha, mam: „Naszym zdaniem, przed rozpoczęciem kampanii warto się zastanowić nad zmianą nazwy firmy. Chodzi o to, że w rosyjskiej telewizji intensywnie emitowana jest reklama tamponów higienicznych TAMPAX. Pojęcie to zajmuje na tyle mocną pozycję w świadomości konsumenta, że wyparcie go i zastąpienie innym pociągnie za sobą ogromne nakłady finansowe. Skojarzenie TAMPAKO — TAMPAX jest wyjątkowo niekorzystne dla firmy produkującej napoje chłodzące. Nazwa taka nasuwa asocjację ”napój z tamponów”. Naszym zdaniem, wystarczy zmienić przedostatnią samogłoskę w nazwie firmy: TAMPUKO albo TAMPEKO. W takim wypadku uniknie się całkowicie negatywnej asocjacji…”. Chanin podniósł wzrok.

— Zasób słów masz bogaty, to ci się chwali — powiedział. — Ale czyż nie rozumiesz, że takich rzeczy się nie proponuje? Przecież oni przelali w to swoje TAMPAKO, co mieli najcenniejszego. To dla nich jak… Krótko mówiąc, ludzie utożsamiają się ze swoim produktem, a ty im gadasz takie rzeczy. To jakby powiedzieć matce: pani synek to prawdziwy potwór, ale podmalujemy mu trochę mordę i będzie w porządku.

— Ale przecież nazwa jest naprawdę okropna.

— Czego ty chcesz — żeby oni byli szczęśliwi czy żebyś ty był szczęśliwy?

Chanin miał rację. Tatarski poczuł się tym bardziej głupio, że sobie przypomniał, jak na początku swej kariery wyjaśniał tę samą maksymę chłopakom z Draft Podium.

— A koncepcja w ogóle? — zapytał. — Tam przecież jest sporo różnych rzeczy.

Chanin przewrócił jeszcze jedną stronę.

— Jakby ci to powiedzieć. O, tu jeszcze podkreślili — pod sam koniec, tam gdzie znów jest mowa o akcjach… Cytuję: „A więc, odpowiedź na pytanie, ”gdzie inwestować”, brzmi ”w Ameryce”, a odpowiedź na pytanie, ”z kim inwestować”, brzmi ”z tymi, którzy nie zainwestowali w MMM czy inne piramidy, ale czekali, kiedy będzie można zainwestować w Ameryce”. Taki wniosek psychologiczny wykrystalizowuje się po pierwszym etapie kampanii, przy czym zauważmy, że reklama nie powinna obiecywać ulokowania wkładów w Ameryce — powinna wywoływać takie wrażenie…”. A właśnie, po cholerę to podkreśliłeś? Że niby to takie mądre, tak? Jedźmy dalej… „Efekt osiąga się dzięki szerokiemu wykorzystaniu w wideoklipie gwiaździstego sztandaru,

dolarów i orłów. Jako główny symbol kampanii proponujemy sekwoję ze studolarowymi banknotami zamiast liści, co wywoła podświadome skojarzenie z drzewem pieniędzy z baśni o Buratinie…”.

— I co tu jest nie tak? — spytał Tatarski.

— Sekwoja jest drzewem iglastym.

Tatarski milczał przez kilka sekund, obmacując koniuszkiem języka dziurę, którą nieoczekiwanie odkrył w zębie. Potem powiedział:

— No i co z tego? Można zwinąć dolary w rurki.

— Wiesz może, co to jest „szlimazel”? — zapytał Chanin.

— Nie.

— Ja też nie wiem. Oni napisali tu na marginesie, żeby ten szlimazel — to jest ty — więcej się do ich zamówień nawet nie zbliżał. Nie chcą cię.

— Jasne — odrzekł Tatarski. — Nie chcą mnie. A jeżeli za miesiąc zmienią nazwę? A za dwa miesiące zaczną robić to, co zaproponowałem? To co wtedy?

— Nic — powiedział Chanin. — Sam wiesz.

— Wiem — westchnął Tatarski. — A co z innymi zleceniami? Był projekt do papierosów West.

— Też przechlapane — odparł Chanin. — Papierosy zawsze ci się udawały, ale teraz…

Przewrócił jeszcze kilka stron.

— Cóż mogę powiedzieć… Wideoklip… gdzie to jest… o: „Dwaj filmowani od tyłu nadzy mężczyźni, wysoki i niski, obejmując się za biodra, łapią samochód na highwayu. Niski ma w dłoni paczkę westów, wysoki podniósł rękę, żeby zatrzymać samochód — nadjeżdżającego błękitnego cadillaca. Dłoń niskiego z paczką papierosów leży na tej samej linii, co uniesiona ręka wysokiego, a to stwarza jeszcze jedną warstwę znaczeniową — ”choreograficzną”: kamera jakby zatrzymała na sekundę nieokiełznany, emocjonalny taniec, wyrażający przedsmak rychłej wolności. Hasło — Go West”. To z piosenki tych ped-dup-boysów, którą zrobili z naszego hymnu, prawda? Wysoko mierzysz, muszę powiedzieć. Ale potem wstawiasz długi akapit o heteroseksualnej części grupy odbiorców. Po coś to napisał?

— No… Pomyślałem, że jeśli zleceniodawcy nasunie się takie pytanie, to będzie wiedział, żeśmy to uwzględnili…

— Zleceniodawcy nasunęło się całkiem co innego. Zleceniodawcą jest recydywista z Rostowa, któremu jeden metropolita oddał dwa miliony dolarów papierosami. Facet — oczywiście recydywista, nie metropolita — na marginesie obok słowa „heteroseksualny” napisał: „Co on tu pieprzy o pedałach?”. I odrzucił projekt. A szkoda — to arcydzieło. Gdyby było odwrotnie — gdyby recydywista metropolicie dziaćki oddawał — przeszłoby jak ta lala. Bo to, rzecz jasna, zupełnie inna kultura. Ale co robić. Nasz biznes to loteria.

Tatarski milczał. Chanin zmiękczył w palcach papierosa i zapalił.

— Loteria — powtórzył znacząco. — A tobie w tej loterii ostatnio się nie wiedzie. I wiem dlaczego.

— To niech pan powie.

— Widzisz — powiedział Chanin — to bardzo delikatny moment. Najpierw starasz się zrozumieć, co się spodoba ludziom, a potem podsuwasz im to w postaci łgarstwa. A ludzie chcą, żebyś im to samo podsunął w postaci prawdy.

Tego Tatarski absolutnie się nie spodziewał.

— To znaczy jak? Co? Jak to „w postaci prawdy”?

— Ty nie wierzysz w to, co robisz. Nie angażujesz się całą duszą.

— Nie angażuję się — przyznał Tatarski. — Też coś! A pan czego by chciał? Żebym za to całe TAMPAKO duszę zaprzedał? Na coś takiego nie poszłaby nawet kurwa z placu Puszkina.

— Tylko nie przybieraj takich póz — Chanin się skrzywił.

— Nie przybieram — powiedział spokojniej Tatarski. — Źle mnie pan zrozumiał. Pozę wszyscy teraz przyjmują taką samą, ale trzeba się właściwie ustawić, mam rację?

— Masz.

— No więc, dlaczego mówię, że żadna kurwa tego nie zrobi? Nie chodzi tu o obrzydzenie. Po prostu kurwa w każdym wypadku dostaje kasę — czy się spodobała klientowi, czy nie, a ja muszę najpierw… Rozumie pan. I dopiero potem klient ma decydować… A na takich warunkach żadna kurwa na pewno nie zgodzi się pracować.

— Kurwa może się i nie zgodzi — przerwał mu Chanin. — Ale my, jeśli chcemy się utrzymać w tym biznesie, musimy się zgodzić. I nie tylko na takie rzeczy.

— No, nie wiem — rzekł Tatarski. — Nie jestem do końca przekonany.

— Zrobimy to, Wawa — powiedział Chanin i popatrzył mu w oczy.

Tatarski poczuł nagły niepokój.

— Skąd pan wie, że nie jestem Wowa, tylko Wawa?

— Pugin mi powiedział. A co do ustawienia się… Umówmy się, że zaznaczyłeś swoją pozycję i zrozumiałem twoją myśl. Zatrudnisz się u mnie na etacie?

Tatarski jeszcze raz popatrzył na plakat z trzema palmami i angielskojęzyczną obietnicą wiecznych metamorfoz.

— Jako kto? — zapytał.

— Jako kreator.

— To znaczy twórca? — upewnił się Tatarski. — W tłumaczeniu na rosyjski?

Chanin uśmiechnął się łagodnie.

— Na kiego chuja nam twórcy? — powiedział. — Jako kreator, Wawa, jako kreator.

Znalazłszy się na ulicy, Tatarski powlókł się wolno w stronę centrum. Nie odczuwał szczególnej radości z tego, że nagle znalazł pracę na etacie. Niepokoiła go jedna sprawa — był pewien, że nigdy nie opowiadał Puginowi historii swego prawdziwego imienia i że przedstawił mu się po prostu jako Władimir. Istniała, co prawda, wątlutka możliwość, że wygadał się po pijanemu, a później o tym zapomniał — kilkakrotnie mocno razem popili. Inne wytłumaczenia były tak głęboko związane z zakodowaną w genach obawą przed KGB, że Tatarski od razu je odrzucił. Zresztą wszystko to było nieistotne.

Thisgame has no name — wyszeptał i zacisnął pięści w kieszeniach kurtki.

Niedokończony radziecki zikkurat wypłynął w jego pamięci z takimi szczegółami, że kilka razy poczuł w palcach zapomniane muchomorowe drżenie. Mistyczna moc nieco przedobrzyła z liczbą wskazówek, jednocześnie podsuniętych jego wystraszonej duszy: najpierw plakat z palmami i znajomym hasłem, potem słowa „wieża” i „loteria”, jakby mimochodem rzucone przez Chanina kilka razy w ciągu kilku minut, i wreszcie imię „Wawa”, które niepokoiło Tatarskiego najbardziej.

Może się przesłyszałem, myślał. Może on ma taką wymowę… Ale przecież spytałem go, skąd wie, że jestem Wawa. A on powiedział, że od Pugina. Nie, nie można się tak upijać, nie można.

Szedł wolno, zamyślony, i po mniej więcej czterdziestu minutach znalazł się przed pomnikiem Majakowskiego. Przystanął i przyglądał mu się przez jakiś czas. Marynarka z brązu, w którą władza radziecka na zawsze ubrała poetę, znów zrobiła się modna — Tatarski przypomniał sobie, że niedawno widział taki sam fason w reklamie Kenzo.

Obszedł pomnik naokoło, podziwiając niezawodny tyłek krzykacza i prowodyra, i ostatecznie utwierdził się w przekonaniu, że popadł w depresję. Można ją było zwalczyć na dwa sposoby — wypić setkę wódki albo szybko coś sobie kupić na przykład za pięćdziesiąt dolarów (jakiś czas temu Tatarski ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że oba te zabiegi wywołują podobne odczucie lekkiej euforii, trwające gdzieś z półtorej godziny).

Na wódkę nie miał ochoty, pamiętając o niedawnych popijawach z Puginem. Rozejrzał się. Sklepów dookoła było mnóstwo, ale wszystkie jakieś ściśle branżowe. Na przykład żaluzji wcale nie potrzebował. Zaczął się wpatrywać w szyldy po drugiej stronie Twerskiej i aż drgnął z zaskoczenia. To już była przesada: na ścianie budynku przylegającego do ulicy Sadowoje Kolco bielał, widoczny pod ostrym kątem, szyld z wyraźnie widocznym napisem „Isztar”.

Po paru minutach Tatarski,rnieco zadyszany, zbliżał się już do wejścia. Był to maleńki sklepik-efemeryda, dopiero co przerobiony z kiosku z kanapkami, ale już noszący znamię upadku i rychłego bankructwa: plakat w oknie informował o pięćdziesięcioprocentowej przecenie.

Wewnątrz, w pomnożonej ściennymi lustrami ciasnocie, stało kilka długich wieszaków z odzieżą dżinsową i długi stelaż z obuwiem — głównie adidasami. Niczym Lermontowowski Demon, Tatarski obrzucił znudzonym wzrokiem cały ten skórzano-gumowy przepych i „żadne wzruszenie na wysokiem czole się jego nie poczęło”. Co więcej, było dlań zupełnie jasne: to też oszustwo. Jeszcze dziesięć lat temu nowe adidasy, przywiezione przez dalekiego krewnego z zagranicy, stawały się zaczątkiem nowego etapu życia — wzór na podeszwie był jak linie na dłoni, z których można przepowiedzieć przyszłość na rok naprzód. Szczęście, jakie przynosił taki nabytek, było wręcz niezmierzone. Teraz, żeby zdobyć prawo do takiego szczęścia, należało kupić co najmniej dżipa, a może nawet dom. Na to Tatarski nie miał pieniędzy i nie przypuszczał, by potrafił je zdobyć w najbliższej przyszłości. Co prawda, jeśli chodzi o adidasy, to mógł ich kupić cały wagon, ale już go to nie cieszyło. Ze zmarszczonym czołem przez kilka sekund zastanawiał się,

jak się to zjawisko nazywa w języku profesjonalnym; wreszcie sobie przypomniał, wyjął notes i otworzył go na literze N, gdzie były „nieruchomości”.

Inflacja szczęścia — pisał szybko. — Za tę samą jego ilość trzeba płacić więcej. Wykorzystać przy reklamie nieruchomości:

Panie i panowie! W tych ścianach nigdy nie dotknie was dysonans poznawczy! Dlatego też wcale nie musicie wiedzieć, co to jest.

— W czym mogę panu pomóc? — spytała młoda ekspedientka. Tatarski zrobił uspokajający gest, otworzył notes na ostatniej stronie,

gdzie umieszczał rzeczy mniej potrzebne, i dopisał:

Ciuchy. Jako drzewiej wybiera się Wieszczy Oleg na wyprawę do Carogrodu. Pierwszy importer (w dodatku bandyta — najechał Chazarów). Ewentualny klip rejsów czarterowych i shop-tourów do Stambułu.

Panie i panowie! Tym stała i stoi ziemia ruska! Wariant — „Powrót do źródeł”.

— Czego pan szuka? — znów odezwała się ekspedientka. Zdecydowanie nie podobało się jej, że klient pisze coś w notesie — mogło się to skończyć nalotem jakiejś inspekcji.

— Czegoś z obuwia — z uprzejmym uśmiechem odparł Tatarski. — Chciałbym coś lekkiego na lato.

— Pantofle? Adidasy? Trampki?

— Trampki — powiedział Tatarski. — Nie pamiętam już, kiedy widziałem trampki.

Dziewczyna podprowadziła go do stelaża.

— Proszę — powiedziała. — Na platformie. Tatarski wziął do rąk biały wysoki but.

— Co to za firma? — zapytał.

— No nejm — odparła dziewczyna. — Angielskie.

— Jak? Jak? — spytał Tatarski z niedowierzaniem. Ekspedientka odwróciła trampek. Na pięcie widniała gumowa nalepka z napisem NO NAME.

— Ma pani numer czterdzieści trzy? — zapytał Tatarski.

Wyszedł ze sklepu w nowych trampkach — stare buty, zawinięte w plastikową reklamówkę, miał w torbie. Teraz był już pewien, że

cała jego dzisiejsza marszruta jest nieprzypadkowa, i bardzo się bał popełnić błąd, skręcając w złym kierunku. Po chwili wahania ruszył w dół Sadową.

Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej natrafił na kiosk. Kiedy podszedł, żeby kupić papierosy, zaskoczył go nieoczekiwanie wielki wybór prezerwatyw, bardziej pasujący do apteki. Pośród malezyjskich prezerwatyw Kamasutra z biuściastymi pięknościami wyróżniał się dziwny półprzezroczysty przyrząd z niebieskiej gumy z mnóstwem grubych czopów, bardzo przypominający głowę głównego demona z filmu Hellraiser: wrota piekieł. Stała pod nim tabliczka z napisem: „Wielokrotnego użytku”.

Uwagę Tatarskiego zwrócił jednak schludny czerwono-czarny kwadracik z wyglądającym jak pieczęć niemieckim orłem w podwójnym czarnym kręgu i z napisem „Sico”. Kwadracik tak przypominał miniaturowy sztandar, że Tatarski kupił całe dwie paczki. Na odwrocie opakowania widniał napis: „Prezerwatywy Sico gwarancją tradycyjnej niemieckiej jakości i niezawodności”.

Sprytne, pomyślał Tatarski. Bardzo sprytne.

Przez kilka minut zastanawiał się nad sloganem reklamowym i wreszcie rozbłysło mu w głowie właściwe hasło.

— Sico. BMW w świecie kondomów — wyszeptał i wyciągnął z kieszeni notes. Otworzył go na literze P i zanotował swoje odkrycie. Było tam już inne zapomniane hasło z tej samej branży, przeznaczone dla złotych prezerwatyw polsko-indonezyjskiej firmy Passion:

ZŁOTY INTERES

Tatarski schował notes i rozejrzał się. Stał na rogu Sadowo-Triumfal— nej i jakiejś ulicy, biegnącej w prawo. Na wprost niego znajdował się szyld z napisem: „Droga ku sobie”, i wskazująca za róg żółta strzałka. Dusza Tatarskiego na sekundę osłupiała, a potem wypełnił ją mroczny domysł, że „Droga ku sobie” to sklep.

— A cóż by innego! — wymamrotał.

Sklep udało mu się znaleźć dopiero po długim kluczeniu przez przyległe podwórza — pod koniec drogi przypomniał sobie, że opowiadał mu o tym sklepie Giriejew, nazywając go w skrócie „Droks”. Dużych szyldów nigdzie nie było, tylko na drzwiach niepozornego jednopiętrowego domku wisiała tabliczka z odręcznym napisem: „Otwarte”. Tatarski zorientował się naturalnie, że zrobiono to nie z braku inwencji, tylko dla wywołania ezoterycznych przeczuć. Niemniej jednak chwyt podziałał również na niego — idąc po schodach prowadzących do sklepu, poczuł, że ogarnia go nabożne skupienie.

Gdy tylko przestąpił próg, zrozumiał, że instynkt zaprowadził go we właściwe miejsce. Nad kontuarem wisiał czarny T-shirt z podobizną Che Guevary i podpisem: „Rage Against the Machinę”. Pod koszulką stała tabliczka: „Bestseller miesiąca!”. Nie było w tym nic niezwykłego — Tatarski wiedział (i nawet pisał o tym w którejś koncepcji), że nic z dziedziny radykalnej kultury młodzieżowej nie sprzedaje się tak dobrze, jak umiejętnie konfekcjonowany i politycznie poprawny bunt przeciw światu, w którym panuje polityczna poprawność i wszystko jest skonfekcjonowane na sprzedaż.

— Jakie ma pani rozmiary? — zapytał ekspedientkę, ładniutką dziewczynę o jakimś babilońsko-asyryjskim typie urody.

— Została tylko jedna — odparła. — Akurat na pana.

Zapłaciwszy, Tatarski schował T-shirt do torby i niezdecydowanie zastygł przy kontuarze.

— Przyszła nowa partia kryształowych kul, niech pan bierze, póki nie rozkupili — zamruczała dziewczyna i zaczęła przekładać stosik śliniaczków ze znakami runicznymi.

— Do czego te kule? — spytał Tatarski.

— Do patrzenia.

Tatarski już miał zapytać, czy trzeba patrzeć na coś poprzez te kule, czy na coś w samych kulach, kiedy nagle spostrzegł na ścianie malutką półeczkę — przedtem zasłaniała ją koszulka, którą kupił. Na półeczce, pod wyraźną warstwą kurzu, spoczywały dwa przedmioty trudnej do określenia natury.

— Proszę pani — odezwał się — co to tam leży? Latający spodek? Co to za wzorek?

— Frisbee dla wtajemniczonych — powiedziała dziewczyna. — A to, co pan nazywa wzorkiem, to niebieska litera „hum”.

— Czemu służy? — zapytał Tatarski, któremu mignęło w głowie ponure wspomnienie, związane z muchomorami i Giriejewem. — Czym to się różni od zwykłego frisbee?

Dziewczyna lekko skrzywiła usta.

— Rzucając frisbee z niebieską literą „hum”, nie rzuca pan po prostu plastikowym talerzem, ale tworzy pan zasługi. Dziesięć minut rzucania frisbee z niebieską literą „hum” odpowiada trzem godzinom medytacji samadhi albo jednej godzinie medytacji wipaśjana.

— A-a — niepewnie przeciągnął Tatarski. — A wobec kogo te zasługi?

— Jak to wobec kogo? — zdziwiła się dziewczyna, podnosząc brwi. — Ma pan zamiar kupić czy chce pan tylko pogadać?

— Chcę kupić — oświadczył Tatarski — ale muszę przecież wiedzieć, co biorę. A co leży na prawo od frisbee dla wtajemniczonych?

— Rysownica. Klasyka.

— Do czego służy?

Dziewczyna westchnęła. Widać było, że po całym dniu pracy ma już dość idiotów. Zdjęła rysownicę z półki i ustawiła ją na ladzie przed Tatarskim.

— Stawia pan to na arkuszu papieru. Można umocować na drukarce, o, tymi zaciskami. Tu wkłada pan papier i ustawia na powolne przesuwanie. Zaleca się mocować papier w rulonach. W ten rowek wkłada pan pisak, najlepiej żelowy. Na wierzchu kładzie pan dłonie — o tak, proszę zobaczyć. Potem wchodzi pan w kontakt z duchem i pozwala, by dłonie poruszały się same. Pisak będzie notował tekst.

— Przepraszam — przerwał Tatarski — proszę się nie gniewać, ale ja naprawdę chcę wiedzieć: z jakim duchem?

— Jeżeli się pan zdecyduje na kupno, to wtedy powiem.

Tatarski wyjął portfel i odliczył żądaną sumę. Jak na kawałek lakierowanej dykty z trzema kółeczkami, rysownica kosztowała orzeźwiająco drogo — i owa sprzeczność ceny z towarem budziła zaufanie, którego nie byłyby chyba w stanie obudzić nawet najdogłębniejsze wyjaśnienia.

— Proszę — powiedział, kładąc pieniądze na ladzie. — No więc z jakim duchem mam nawiązać kontakt?

— Odpowiedź na to pytanie zależy od stopnia pańskiej indywidualnej mocy — odparła dziewczyna. — A zwłaszcza od pańskiej wiary w istnienie duchów. Jeżeli zatrzymuje pan dialog wewnętrzny według metodyki z tonu drugiego, wchodzi w kontakt z duchem abstrakcji. A jeśli jest pan chrześcijaninem lub satanistą, może pan nawiązać łączność z konkretnymi duchami… Jakie pana interesują?

Tatarski wzruszył ramionami.

Dziewczyna uniosła kryształ, który miała zawieszony na szyi na czarnym rzemyku, i przez kilka sekund patrzyła przezeń na Tatarskiego, w sam środek jego czoła.

— Kim pan jest z zawodu? — spytała. — Czym się pan zajmuje?

— Reklamą — odpowiedział Tatarski.

Dziewczyna sięgnęła pod ladę, wyjęła brulion w kratkę i zaczęła kartkować strony pokreślone tabelami, których rubryki zapełnione były drobnym pismem.

— Najkorzystniej dla pana — powiedziała wreszcie — będzie uznać, że otrzymany tekst jest uzewnętrznieniem podświadomej energii psychicznej za pośrednictwem motorycznych nawyków pisania. Będzie to coś w rodzaju oczyszczenia stajni Augiasza pracownika branży reklamowej. Takie podejście najmniej obrazi duchy.

— Zaraz, chwileczkę — odezwał się Tatarski — czy chce pani powiedzieć, że duchy będą obrażone, gdy się dowiedzą, że jestem pracownikiem branży reklamowej?

— Myślę, że tak. Toteż najlepszą obroną przed ich gniewem byłoby podanie w wątpliwość ich istnienia. W końcu wszystko na tym świecie jest kwestią interpretacji i ąuasi-naukowy opis seansu spirytystycznego jest równie prawdziwy jak cała reszta. A zresztą każdy oświecony duch zgodzi się z tym, że nie istnieje.

— Ciekawe. A jak duchy się domyślą, że jestem pracownikiem reklamy? Niby co, mam to napisane na czole?

— Nie — odrzekła dziewczyna. — To na reklamie jest napisane, że pochodzi z pańskiej głowy.

Tatarski już chciał się obrazić, ale po chwili zastanowienia poczuł się raczej pochlebiony.

— Wie pani co? — powiedział. — Jeżeli będę potrzebował konsultacji w kwestiach duchowych, przyjdę do pani. Można?

— Wszystko w rękach Allacha — odrzekła dziewczyna.

— Przepraszam — zwrócił się nagle do niej młody człowiek o rozszerzonych źrenicach, który dotychczas spokojnie spoglądał w ogromną kryształową kulę. — Jak to wszystko? A świadomość Buddy? Przecież ręce Allacha istnieją tylko w świadomości Buddy. Temu pani chyba nie zaprzeczy?

Dziewczyna za kontuarem uśmiechnęła się uprzejmie.

— Oczywiście, że nie — powiedziała. — Ręce Allacha istnieją tylko w świadomości Buddy. Ale rzecz w tym, że świadomość Buddy tak czy owak znajduje się w rękach Allacha.

— Jak pisał Ishikawa Takuboku — wtrącił się, podchodząc do kontuaru, ponury klient o aparycji Mefistofelesa — porzuć, porzuć ten spór… Mówiono mi, że miała pani broszurę Śwami Żygałkina Letnie myśli istoty samsarycznej. Mogłaby pani sprawdzić? Chyba na tamtej półce, nie, nie, o tam, pod fletem z kości piszczelowej…

Homo Zapiens

Rysownica wyglądała na biurku jak czołg na rynku jakiegoś europejskiego miasteczka. Stojąca obok nieotwarta butelka johnny walkera przypominała ratusz. Przez analogię sikacz, który Tatarski właśnie dopijał, także można było rozpatrywać w tych kategoriach. Wysoka, wąska butelka nasuwała myśl o gotyckiej świątyni, zajętej przez miejski komitet partii, pustka w jej wnętrzu zaś kojarzyła się z ideologicznym bankructwem komunizmu, bezsensem historycznych rozlewów krwi i ogólnym kryzysem rosyjskiej idei. Tatarski przypiął się do szyjki, dopił resztkę wina i cisnął pustą butelkę do kosza na papiery. Aksamitna rewolucja, pomyślał.

Siedział przy biurku w koszulce z napisem „RAGE AGAINST THE MACHINĘ” i czytał instrukcję dołączoną do rysownicy. Żelowy pisak, kupiony koło stacji metra, bez trudności dał się wsunąć w rowek, i Tatarski umocował go śrubką. Pisak był podwieszony na słabej sprężynie, która miała go przyciskać do papieru. Papier — cały stosik — leżał pod rysownicą; można było zaczynać.

Tatarski rozejrzał się po pokoju i już kładł dłonie na rysownicy, kiedy nagle wstał nerwowo, przespacerował się tam i z powrotem i zaciągnął zasłony na oknach. Po chwili namysłu zapalił nad biurkiem świecę. Jakiekolwiek dalsze przygotowania byłyby po prostu śmieszne. A w zasadzie śmieszne były nawet te już poczynione.

Tatarski usiadł przy biurku i oparł dłonie na rysownicy. Tak, pomyślał, a teraz co? Czy trzeba coś głośno mówić?

— Wzywa się ducha Che Guevary. Wzywa się ducha Che Guevary — zaczął i natychmiast pomyślał, że należy nie po prostu wzywać ducha, ale zadać mu jakieś pytanie. — Chciałbym się dowiedzieć… powiedzmy, czegoś nowego o reklamie, czegoś, czego nie było u Ala Rice’a i towarzysza Ogilvy’ego — rzekł. — Żeby rozumieć z tego więcej niż inni.

W tejże sekundzie rysownica zadygotała epileptycznie pod jego dłońmi i umieszczony w rowku pisak nakreślił u góry arkusza duże drukowane litery:

IDENCJALIZM JAKO WYŻSZE STADIUM DUALIZMU

Tatarski gwałtownie cofnął ręce i przez kilka sekund z przestrachem wpatrywał się w napis. Potem znów dotknął rysownicy i ta ponownie się uruchomiła, tylko teraz spod pisaka popłynęły literki drobne i równiutkie:

Początkowo myśli te przeznaczone były dla periodyku kubańskich sił zbrojnych „Oliva Verde”. Byłoby jednak głupotą upierać się przy drobnych szczegółach tego rodzaju obecnie, kiedy doskonale wiemy, że cała płaszczyzna egzystencji, na której ukazują się czasopisma i działają siły zbrojne, jest po prostu efektem momentów świadomości, połączonych jedynie tym, że w każdym nowym momencie istnieje pojęcie momentów poprzednich. Aczkolwiek na przestrzeni niemającego początku czasu owo następstwo jest nieprzerwane, sama świadomość nie uświadamia sobie siebie nigdy. Dlatego też kondycja człowieka w życiu jest opłakana.

Ale wielki bojownik o wyzwolenie ludzkości Siddhartha Gautama w wielu swoich pracach podkreślał, że główną przyczyną opłakanej kondycji człowieka w życiu jest przede wszystkim samo wyobrażenie o istnieniu człowieka, życia i opłakanej kondycji, to jest dualizm, który każe dzielić na podmiot i przedmiot to, czego w rzeczywistości nigdy nie było i nie będzie.

Tatarski wyjął zapisany arkusz, oparł dłonie na rysownicy i ta znów się zatrzęsła.

Siddhartha Gautama potrafił uzmysłowić tę prostą prawdę wielu ludziom, albowiem w jego czasach ich uczucia były proste i silne, a ich świat wewnętrzny jasny i niezmącony. Jedno usłyszane słowo mogło diametralnie zmienić całe życie człowieka i w mgnieniu oka przenieść go na drugi brzeg, ku niczym nieskrępowanej wolności. Od tamtej pory jednak upłynęło wiele stuleci. Teraz słowa Buddy są dostępne dla wszystkich, a zbawienie znajduje niewielu. Jest to bez wątpienia związane z nową sytuacją kulturową, którą starożytne teksty wszystkich religii nazywały nadciągającym „wiekiem mroku”. Towarzysze broni!

Ów wiek mroku już nastąpił. I jest to związane przede wszystkim z rolą jaką w życiu człowieka zaczęły odgrywać tak zwane generatory wizualno— psychiczne, czyli przedmioty drugiego rodzaju.

Mówiąc o tym, że dualizm wywołało umowne dzielenie świata na podmioty i przedmioty, Budda miał na myśli subiektywno-obiektywny podział numer jeden. Główną cechą wyróżniającą wieku mroku jest to, że determinujący wpływ na życie człowieka wywiera subiektywno-obiektywny podział numer dwa, który w czasach Buddy po prostu nie istniał.

Dla wyjaśnienia, co rozumiemy pod pojęciami „obiekt numer jeden” i „obiekt numer dwa”, posłużmy się prostym przykładem — telewizorem. Telewizor wyłączony jest obiektem numer jeden. To po prostu pudełko ze szklaną ścianką, na które możemy patrzeć lub nie — jak zechcemy. Kiedy wzrok człowieka pada na ciemny ekran, poruszeniami jego oczu kierują wyłącznie wewnętrzne bodźce nerwowe lub zachodzący w jego świadomości proces psychiczny. Na przykład człowiek może zauważyć, że ekran jest upstrzony przez muchy. Albo pomyśleć, że warto by kupić telewizor dwa razy większy. Albo że dobrze by było ustawić go w innym kącie. Nie— działający telewizor niczym się nie różni od przedmiotów, z którymi ludzie mieli do czynienia w czasach Buddy, czy był to kamień, czy kropla rosy na źdźble trawy, czy strzała z rozdwojonym grotem — słowem, wszystko to, co Budda przytaczał jako przykłady w swych naukach.

Kiedy jednak telewizor zostaje włączony, przeobraża się z obiektu numer jeden w obiekt numer dwa. Staje się zjawiskiem całkowicie innej natury. I chociaż patrzący na ekran nie dostrzega dobrze znanej metamorfozy, jest ona ogromna. Dla widza telewizor przestaje istnieć jako obiekt materialny, posiadający wagę, rozmiary i inne właściwości fizyczne. Zamiast tego widz ma wrażenie obecności w innej przestrzeni, dobrze znane wszystkim zebranym.

Tatarski obejrzał się, jakby w nadziei ujrzenia wokół siebie wszystkich zebranych. Oczywiście nikogo nie zobaczył. Wyjął spod rysownicy kolejny zapisany arkusz, sprawdził, na jak długo wystarczy papieru, i znów oparł dłonie na drewnianej półeczce.

Towarzysze broni!

Problem polega tylko na tym, kto mianowicie jest obecny. Czy możemy powiedzieć, że sam widz? Powtórzmy pytanie, jest ono bowiem bardzo ważne — czy można powiedzieć, że telewizję ogląda ten człowiek, który ją ogląda?

My twierdzimy, że nie. A oto dlaczego. Kiedy człowiek oglądał wyłączony telewizor, poruszeniami jego oczu i strumieniem jego uwagi kierowały, może nawet chaotyczne, ale jego własne bodźce woluntarne. Ciemny ekran bez żadnego obrazu nie wywierał na nie żadnego wpływu, a jeśli nawet, to tylko jako tło.

Włączony telewizor praktycznie nigdy nie przekazuje statycznego widoku z jednej nieruchomej kamery, toteż obraz na nim nie jest tłem. Przeciwnie, obraz ten intensywnie się zmienia. Co kilka sekund następuje albo zmiana kadru, albo najazd kamery na jakiś przedmiot, albo przejście na inną kamerę — obraz jest bez przerwy modyfikowany przez operatora i stojącego za nim reżysera. Takie zmiany obrazu nazywamy technomo— dyfikacją.

Teraz prosimy o szczególną uwagę, ponieważ następne twierdzenie dość trudno zrozumieć, choć jego sens jest bardzo prosty. Poza tym może powstać wrażenie, że mowa jest o czymś nieistotnym. Ośmielamy się zauważyć, że chodzi o najbardziej istotne zjawisko psychiczne końca drugiego tysiąclecia.

Odpowiednikiem zmiany zachodzącej na ekranie w wyniku rozmaitych technomodyfikacji może być umowny proces psychiczny, który skłoniłby patrzącego do przeniesienia uwagi z jednego wydarzenia na inne i wybrania z tego, co się dzieje, rzeczy najciekawszej, czyli do kierowania swoją uwagą tak, jak to czyni za niego grupa zdjęciowa. Powstaje podmiot wirtualny owego procesu psychicznego, obiekt, który w czasie programu telewizyjnego istnieje zamiast człowieka, wsuwając się w jego świadomość jak ręka w gumową rękawiczkę.

Przypomina to stan opętania przez ducha; różnica polega na tym, że ten duch nie istnieje — istnieją jedynie objawy opętania. Duch ten jest umowny, ale w momencie, gdy telewidz ufnie pozwala grupie zdjęciowej przełączać swą uwagę z obiektu na obiekt, staje się jak gdyby tym duchem, duch zaś, którego w rzeczywistości nie ma, opanowuje jego i miliony innych telewidzów.

Proces ten najstosowniej będzie nazwać próbą kolektywnego niebytu, jako że podmiot wirtualny, zastępujący własną świadomość widza, nie istnieje absolutnie — jest jedynie efektem powstającym w wyniku kolektywnych wysiłków montażystów, operatorów i reżysera. Z drugiej strony, dla człowieka oglądającego telewizję nie ma nic bardziej realnego niż ów wirtualny podmiot.

To nie wszystko. Lapsang Souchong z klasztoru Pu Ehr twierdzi, że jeśli jakiś program — na przykład mecz piłki nożnej — będzie jednocześnie oglądać więcej niż cztery piąte ludności Ziemi, ów wirtualny efekt zdoła wyprzeć z połączonej świadomości ludzkiej kolektywną karmiczną wizję ludzkiej płaszczyzny istnienia, czego skutki mogą się okazać nieprzewidywalne (całkiem prawdopodobne, że na dodatek do piekła roztopionego metalu, piekła drzew-noży itd. powstanie nowe piekło — wiecznych mistrzostw piłki nożnej). Wyliczenia jego nie są jednak sprawdzone, i tak czy owak, jest to sprawa przyszłości. Nas interesują natomiast nie przerażające perspektywy jutra, lecz nie mniej przerażająca realność dnia dzisiejszego.

Dokonajmy pierwszego podsumowania. Przedmiotowi numer dwa, to jest włączonemu telewizorowi, odpowiada podmiot numer dwa, czyli wirtualny widz, który kierowałby swoją uwagą tak, jak to robi grupa montażowo-reżyserska. Uczucia i myśli, wydzielanie adrenaliny i innych hormonów w organizmie widza dyktuje zewnętrzny operator i warunkują cudze kalkulacje. I, oczywiście, podmiot numer jeden nie dostrzega momentu, w którym zostaje wyparty przez podmiot numer dwa, ponieważ po owym wyparciu nie ma już kto tego dostrzec — podmiot numer dwa jest nierealny.

Nie jest jednak nierealny po prostu (słowo „nierealny” właściwie daje się zastosować do wszystkiego w ludzkim świecie). Nie istnieją słowa, aby opisać stopień jego nierealności. Jest to nawarstwienie jednego nieistnienia na drugie, napowietrzny zamek, dla którego fundamentem jest przepaść. Tu może się nasunąć pytanie — po co się babrać w tych nieistnieniach, mierząc stopień ich nierealności? Owa różnica między podmiotami pierwszego i drugiego rodzaju jest jednak bardzo ważna.

Podmiot numer jeden wierzy, że realność to świat materialny. Podmiot numer dwa natomiast wierzy, że realność to świat materialny, który pokazują w telewizji.

Podmiot numer jeden, będąc produktem fałszywego subiektywno— obiektywnego podziału, jest iluzoryczny. Ale chaotyczny ruch jego myśli i nastrojów ma w każdym razie jednego widza — metaforycznie można powiedzieć, że podmiot numer jeden nieustannie ogląda program telewizyjny o samym sobie, stopniowo zapominając, że jest widzem, i utożsamiając się z programem.

Z tego punktu widzenia podmiot numer dwa jest czymś całkowicie nieprawdopodobnym i nie do opisania. To program telewizyjny, który ogląda inny program telewizyjny. W procesie tym uczestniczą emocje i myśli, ale całkowicie nieobecny jest ten, w czyjej świadomości one powstają.

Szybkie przełączanie telewizora z programu na program, do którego się uciekamy, by nie oglądać reklam, nosi nazwę zapping. Nauka burżu— azyjna zbadała dość szczegółowo stan psychiczny człowieka, oddającego się zappingowi, oraz odpowiedni typ myślenia, który we współczesnym świecie stopniowo staje się typem bazowym. Jednakże rodzaj zappingu, który rozpatrywali badacze owego zjawiska, odpowiada przełączaniu programów przez samego telewidza. Przełączanie telewidza, którym kieruje reżyser i operator (czyli wymuszone indukowanie podmiotu numer dwa w wyniku technomodyfikacji) — to drugi rodzaj zappingu, z zastosowaniem przymusu; badania naukowe owego typu praktycznie przerwano we wszystkich krajach oprócz Bhutanu, gdzie telewizja jest zabroniona. Ale zapping przymusowy, przy którym telewizor staje się tablicą zdalnego sterowania telewidzem, jest nie po prostu jedną z metod organizacji telezakupów, lecz podstawą telewizji, głównym sposobem oddziaływania pola reklamowo— informacyjnego na świadomość. Dlatego też podmiot drugiego rodzaju będziemy dalej nazywać Homo Zapiens albo HZ.

Powtórzmy ten niezwykle ważny wywód: podobnie jak telewidz, nie chcąc oglądać bloku reklamowego, przełącza telewizor, błyskawiczne i nieprzewidywalne technomodyfikacje obrazu przełączają samego telewidza. Przechodząc w stan Homo Zapiens, on sam staje się zdalnie sterowanym przekazem telewizyjnym. I w tym stanie spędza znaczną część swego życia.

Towarzysze broni! Kondycja współczesnego człowieka nie jest po prostu opłakana — można powiedzieć, że w ogóle nie istnieje, albowiem człowieka prawie nie ma. Nie ma niczego, na co można by wskazać i powiedzieć: „Oto jest Homo Zapiens”. HZ — to po prostu szczątkowe jarzenie świetlówki uśpionej duszy; to film o zdjęciach do innego filmu, wyświetlany przez telewizor w pustym domu.

Naturalną koleją rzeczy nasuwa się pytanie — dlaczego człowiek współczesny znalazł się w takiej sytuacji? Kto usiłuje zamienić i tak zbłąkanego Homo Zapiens na metr sześcienny pustki w stanie HZ?

Odpowiedź jest oczywista — nikt. Nie poprzestawajmy jednak na stwierdzeniu gorzkiego absurdu sytuacji. Aby zrozumieć ją dogłębniej, przypomnijmy, że głównym powodem istnienia telewizji jest jej funkcja reklamowa, związana z przepływem pieniądza. W związku z tym musimy sięgnąć do dziedziny ludzkiej myśli, znanej jako ekonomika.

Ekonomiką nazywamy pseudonaukę, badającą iluzoryczne relacje podmiotów pierwszego i drugiego rodzaju w związku z halucynacyjnym procesem ich wyimaginowanego wzbogacenia.

Z punktu widzenia tej dyscypliny każdy człowiek jest komórką organizmu, który starożytni ekonomiści nazywali mamoną. W materiałach naukowych frontu całkowitego i ostatecznego wyzwolenia nazywa się go po prostu ORANUS (po rosyjsku „ustodupie”). To odpowiada najlepiej jego rzeczywistej naturze i pozostawia najmniej miejsca na mistyczne spekulacje. Każda z tych komórek, to jest człowiek w swym aspekcie ekonomicznym, posiada szczególną socjalno-psychiczną membranę, przepuszczającą pieniądze (które w organizmie oranusa pełnią funkcję krwi albo limfy) do wnętrza i na zewnątrz. Z punktu widzenia ekonomiki zadanie każdej z komórek mamony polega na przepuszczeniu jak największej ilości pieniędzy do wnętrza membrany i wypuszczeniu możliwie najmniejszej ilości na zewnątrz.

Jednakże imperatyw istnienia oranusa jako całości wymaga, by jego strukturę komórkową obmywał stale rosnący strumień pieniędzy. Dlatego oranus w procesie swej ewolucji (a znajduje się on mniej więcej w stadium rozwoju mięczaka) wykształca coś w rodzaju najprostszego układu nerwowego, tak zwaną media, której podstawę stanowi telewizja. Ów system nerwowy rozsyła po jego wirtualnym organizmie impulsy, kierujące działaniem komórek-monad.

Istnieją trzy rodzaje tych oddziaływań. Noszą nazwę wow-impulsów: oralnego, analnego i wypierającego (wow-impuls — od komercyjnej partykuły „Wow!”).

Wow-impuls oralny sprawia, że komórka pochłania pieniądze, aby usunąć cierpienie spowodowane konfliktem między obrazem siebie samej i obrazem idealnego „arcy-ja”, tworzonego przez reklamę. Zauważmy, że nie chodzi tu o rzeczy, które można kupić za pieniądze, aby ucieleśnić owo idealne „ja” — chodzi o same pieniądze. Rzeczywiście, wielu milionerów chodzi w łachmanach i jeździ tanimi samochodami — ale żeby sobie móc na to pozwolić, trzeba być milionerem. Nędzarz w takiej sytuacji cierpiałby nieznośnie z powodu dysonansu poznawczego, toteż wielu biednych ludzi usiłuje się ubrać drogo i dobrze za ostatnie pieniądze.

Wow-impuls analny sprawia, że komórka wyda pieniądze, aby doznać rozkoszy zbieżności wyżej wymienionych obrazów.

Ponieważ dwie opisane tu czynności — pochłanianie pieniędzy i ich wydalanie — są ze sobą sprzeczne, wow-impuls analny działa w formie utajonej i człowiek na serio uważa, że przyjemność związana jest nie z samym aktem wydawania pieniędzy, ale z posiadaniem tej czy innej rzeczy. Chociaż jest sprawą oczywistą, że na przykład zegarek za pięćdziesiąt tysięcy dolarów jako obiekt fizyczny nie może sprawić człowiekowi większej przyjemności niż zegarek za pięćdziesiąt — cała rzecz zasadza się na sumie pieniędzy.

Wow-impuls analny i oralny zostały tak nazwane przez analogię z funkcjami jamy ustnej i zwieracza, chociaż należałoby je raczej kojarzyć z wdechem i wydechem: uczucie, które wywołują, przypomina swego rodzaju psychiczną dusznicę lub, odwrotnie, hiperwentylację. Podrażnienie oralno— analne osiąga największą intensywność przy stole gry w kasynie albo w czasie spekulacji na giełdzie pieniężnej, chociaż sposoby wow-stymulacji mogą być dowolne.

Impuls wypierający tłumi i wypiera ze świadomości człowieka wszystkie procesy psychiczne, które mogłyby utrudnić całkowite utożsamienie z komórką oranusa. Impuls ten wkracza do akcji, kiedy w bodźcu psychicznym braknie oralno-analnych części składowych. Impuls wypierający to zagłu— szacz-jammer, który uniemożliwia odbiór niepożądanej radiostacji, generując intensywne zakłócenia. Jego działanie świetnie wyrażają przysłowia Money talks, bullshit walks oraz If you are so clever show me your money. Bez tego oddziaływania oranus nie mógłby skłonić ludzi, by pełnili funkcję jego komórek. Pod wpływem impulsu wypierającego, który blokuje wszystkie subtelne procesy psychiczne, niezwiązane bezpośrednio z przepływem pieniędzy, świat zaczyna być postrzegany wyłącznie jako uosobienie oranusa. Prowadzi to do przerażających następstw. Oto jak opisał swoją wizję pewien broker z londyńskiej giełdy nieruchomości: „Świat to miejsce, w którym biznes napotyka pieniądze”. Nie będzie przesadą jeśli powiemy, że ten stan psychiczny jest szeroko rozpowszechniony. Wszystko, czym się zajmuje współczesna ekonomika, socjologia i kulturologia — to w istocie opis procesów metabolicznych i somatycznych u oranusa. Oranus jest ze swej natury prymitywnym wirtualnym organizmem typu pasożytniczego. Jego niezwykłość polega jednak na tym, że nie przysysa się on do jakiegoś jednego organizmu-dawcy, ale czyni inne organizmy swymi komórkami. Każda jego komórka to istota ludzka o nieograniczonych możliwościach i przyrodzonym prawie do wolności. Paradoks polega na tym, że oranus jako organizm stoi o wiele niżej niż którakolwiek z jego komórek. Nie jest zdolny ani do myślenia abstrakcyjnego, ani nawet do autorefleksji. Można powiedzieć, że słynne oko w trójkącie, przedstawione na banknocie jednodolarowym, naprawdę nic nie widzi. Jest po prostu namalowane na powierzchni piramidy przez artystę z miasta Odessy, i już. Toteż, aby nie niepokoić skłonnych do schizofrenii konspirologów, najlepiej byłoby zakryć je czarną przepaską…

Tatarskiemu przyszła do głowy nieoczekiwana myśl. Puścił rysownicę, chwycił ołówek, którym wcześniej przebijał zatyczkę sikacza, i ledwie czytelnymi bazgrołami zanotował pośpiesznie na rogu arkusza:

Klip okularów Ray-ban: uwolnienie Duce, koniec — zbliżenie Ottona Skorzenny’ego na przepasce na okulary firmy Ray-ban. 2) Nie zapomnieć — klip rekl./billboard do Sony Black Trinitron. Statua Wolności. W ręku zamiast pochodni błyszczący kielich kineskopu.

Po zastanowieniu zamienił Sony na Panasonic i dopisał: „a zamiast książki — program telewizyjny”. Potem z uczuciem lekkiego zażenowania znów położył ręce na rysownicy. Ta zachowywała obraźliwą nieruchomość. Tatarski odczekał minutę. Nic się nie działo. Mimo wszystko profesjonalista przeważał w nim nad romantykiem i za to Tatarski teraz płacił.

Przyszedł mu do głowy nowy pomysł, więc znów chwycił ołówek i dopisał pod pierwszą notatką:

Klip rekl./billboard do Sony Black Trinitron. Duże zbliżenie rękawów frencza. Palce jednej ręki obejmują szyjkę butelki kindzmarauli, druga ręka maca po biurku.

Głos:

— Ne wydełyste mojego kelicha, mojej lampki do wina, tawarzyszu Gorky?

— Wyrzuciłem go, towarzyszu Stalin.

— A dlaczego?

— Dlatego, towarzyszu Stalin, że wódz światowego proletariatu może używać tylko lampki Trinitron Plus!

(Ewent. wariant: Cynandali — monitory View Sonic). Do przemyślenia.

Kładąc z powrotem dłonie na rysownicy, Tatarski był przekonany, że nic się już więcej nie wydarzy i że duch nie wybaczy mu zdrady. Ale gdy tylko jego palce dotknęły chłodnej drewnianej powierzchni, rysownica ruszyła:

Oranus nie ma ani uszu, ani nosa, ani oczu, ani mózgu. I oczywiście wcale nie jest uosobieniem zła ani diabelskim nasieniem, jak utrzymują liczni przedstawiciele biznesu religijnego. Sam z siebie oranus niczego nie pragnie, ponieważ po prostu nie jest zdolny pragnąć abstrakcji. Jest to bezmyślny polip, pozbawiony emocji czy zamiarów, który połyka i wydala pustkę. Przy tym zaś każda jego komórka potencjalnie może sobie uświadomić, że wcale nie jest komórką oranusa, ale przeciwnie, że oranus stanowi zaledwie jeden ze znikomych obiektów jej umysłu. Właśnie dla zablokowania tej możliwości oranus potrzebuje impulsu wypierającego.

Dawniej oranus miał tylko wegetatywny układ nerwowy;pojawienie się mediów elektronicznych oznacza, że w procesie ewolucji wykształcił on układ centralny. Głównym zakończeniem nerwowym oranusa, dosięgającym każdego człowieka, jest w naszych czasach telewizor. Mówiliśmy już o tym, jak świadomość telewidza zostaje zastąpiona świadomością wirtualnego Homo Zapiens. Teraz rozpatrzmy mechanizm oddziaływania trzech wow— impulsów. Człowiek w normalnym stanie teoretycznie jest zdolny wyodrębnić wow-impulsy i przeciwstawić się im. Ale nieświadomie zrośnięty z przekazem telewizyjnym Homo Zapiens to już nie osobowość, lecz po prostu stan. Podmiot numer dwa nie jest zdolny do analizowania tego, co się dzieje, dokładnie tak samo, jak nie jest do tego zdolny magnetofonowy zapis piania koguta. Nawet powstająca iluzja krytycznej oceny tego, co się dzieje na ekranie, to tylko część indukowanego procesu psychicznego.

Co kilka minut w przekazie telewizyjnym — to jest w świadomości podmiotu numer dwa — następuje emisja bloku klipów reklamowych, z których każdy stanowi złożoną i przemyślaną kombinację analnych, oralnych i wypierających wow-impulsów, rezonujących z rozlicznymi warstwami kulturowymi psychiki.

Prymitywne przyrównanie tego zjawiska do procesów fizycznych ukazuje, że pacjenta najpierw się usypia (wyparcie podmiotu numer jeden przez podmiot numer dwa), a potem przeprowadza przyśpieszony seans hipnozy, utrwalając pamięć o wszystkich jego etapach na poziomie odruchów warunkowych.

W jakimś momencie podmiot numer dwa wyłącza telewizor i znów staje się podmiotem numer jeden, to jest zwykłym człowiekiem. Teraz nie otrzymuje już trzech wow-impulsów bezpośrednio. Zachodzi jednak efekt podobny do szczątkowego namagnesowania. Umysł samorzutnie zaczyna produkować te same impulsy. Powstają one spontanicznie i przypominają tło, na którym pojawiają się wszystkie pozostałe myśli. Jeżeli podmiot w stanie HZ podlega oddziaływaniu trzech wow-impulsów, to po powrocie do stanu normalnego zaczynają nań oddziaływać trzy wow-czynniki, automatycznie generowane przez jego umysł.

Jeśli człowiek stale i regularnie popada w stan HZ i jest napromienio— wywany wow-impulsem wypierającym, dochodzi do tego, że w jego świadomości wytwarza się swoisty filtr, umożliwiający przyswajanie tylko tej informacji, która jest nasycona oralno-analnymi wow-treściami. W rezultacie człowiek nie ma szans zadać sobie pytania o swą prawdziwą naturę.

Ale czymże jest jego prawdziwa natura?

Z uwagi na szereg okoliczności, o których nie pora teraz mówić, każdy może odpowiedzieć na to pytanie tylko sam. Jakkolwiek żałosna byłaby kondycja zwykłego człowieka, mimo wszystko ma on możność znalezienia odpowiedzi. Podmiot numer dwa natomiast tej możliwości nie ma, albowiem nie ma jego samego. Niemniej (a może właśnie dlatego) media-sys— tem oranusa, który rozsyła po przestrzeni informacyjnej trzy wow-impulsy, stawia przed HZ problem autoidentyfikacji.

I tu zaczyna się to, co najbardziej interesujące i paradoksalne. Ponieważ podmiot numer dwa nie posiada żadnego wnętrza, jego jedyną szansą znalezienia odpowiedzi jest określenie samego siebie poprzez kombinację pokazywanych w telewizji przedmiotów materialnych, które z założenia nie są ani nim, ani jego częścią składową. Przypomina to teologię apotetyczną, w której Bóg określany jest poprzez to, co nie jest Nim, tyle że tu mamy do czynienia z apotetyczną antropologią.

Dla podmiotu numer dwa odpowiedź na pytanie „Czym jestem?” może brzmieć tylko tak: „Jestem tym, który jeździ takim to a takim samochodem, mieszka w takim to a takim domu, nosi taką to a taką odzież”. Podmiot numer dwa może dokonać autoidentyfikacji, jedynie sporządzając listę konsumowanych produktów, transformacji zaś — tylko wprowadzając do tej listy zmiany. Dlatego też większość reklamowanych przedmiotów jest powiązana z określonym typem osobowości, cechą charakteru, skłonnością albo właściwością. W rezultacie powstaje całkiem przekonująca kombinacja tych właściwości, skłonności i cech, która sprawia wrażenie realnej osobowości. Liczba ewentualnych kombinacji jest praktycznie nieograniczona, możliwość wyboru także. Reklama formułuje to tak: „Jestem człowiekiem spokojnym i pewnym siebie, toteż kupuję czerwone kapcie”. Podmiot drugiego rodzaju, chcący dorzucić do swojej kolekcji cech spokój i pewność siebie, osiąga to, zapamiętując, że należy nabyć czerwone kapcie, co też realizuje pod wpływem wow-impulsu analnego. W klasycznym przypadku stymulacja oralno-analna zapętla się jak w znanym przykładzie z wężem pożerającym własny ogon: milion dolarów potrzebny jest po to, by kupić dom w prestiżowej dzielnicy, dom jest potrzebny po to, by było gdzie chodzić w czerwonych kapciach, a czerwone kapcie po to, by nabrać spokoju i pewności siebie, które pozwolą zarobić milion dolarów, aby kupić dom, po którym można będzie chodzić w czerwonych kapciach, nabierając przy tym spokoju i pewności.

Kiedy stymulacja oralno-analna się zamyka, można uznać, że cel magii reklamowej został osiągnięty: powstaje iluzoryczna struktura, która nie ma punktu centralnego, środka, chociaż wszystkie przedmioty i właściwości korelują poprzez wyznaczenie owego środka, zwanego identity. Identity to podmiot drugiego rodzaju w takim stadium rozwoju, kiedy jest w stanie istnieć samodzielnie, bez ciągłego pobudzania trzema wow-impulsami, a jedynie pod działaniem trzech szczątkowych wow-czynników, samodzielnie generowanych przez jego mózg. Identity jest fałszywym ego, i to mówi wszystko. Myśl burżuazyjna, analizująca kondycję współczesnego człowieka, utrzymuje, że przedarcie się poprzez identity z powrotem do własnego ego jest olbrzymim wyczynem duchowym. Być może tak jest rzeczywiście, albowiem ego nie istnieje relatywnie, identity zaś — absolutnie. Szkopuł tylko w tym, że to niemożliwe, ponieważ przedzierać się nie ma skąd, nie ma dokąd i nie ma komu. Mimo to jednak możemy założyć, że hasła „Zpowrotem do ego!” lub „Naprzód do ego!” nabierają w tej sytuacji jeśli nie sensu, to estetycznego uzasadnienia. Nałożenie trzech wow-impul— sów na subtelniejsze procesy, zachodzące w ludzkiej psychice, rodzi całą przyziemną wielorakość współczesnej kultury. Szczególną rolę odgrywa tu impuls wypierający. Jest niczym huk młota pneumatycznego, który zagłusza wszystkie dźwięki. Wszystkie bodźce zewnętrzne oprócz wow-oralnego i wow-analnego zostają odfiltrowane i człowiek traci zainteresowanie wszystkim, w czym nie ma komponentu oralnego czy analnego. W naszej małej rozprawce nie rozpatrujemy wprawdzie seksualnego aspektu reklamy, ale warto zaznaczyć, że seks coraz częściej okazuje się atrakcyjny tylko dlatego, że symbolizuje energię życiową, która może być transformowana w pieniądz — a nie odwrotnie. Potwierdzi to każdy dobry psychoanalityk. W ostatecznym rozrachunku człowiek współczesny żywi głęboką nieufność praktycznie do wszystkiego, co nie jest związane z pochłanianiem i wydalaniem pieniądza. Na zewnątrz przejawia się to tym, że życie staje się coraz nudniejsze, a ludzie — coraz bardziej wyrachowani i oschli. W nauce burżuazyjnej przyjęto tezę, że nowy kod zachowań jest efektem próby utrzymania i utrwalenia energii emocjonalnej, co ma ścisły związek z wymogami gospodarki korporacyjnej i współczesnego stylu życia. W rzeczywistości emocji w ludzkim życiu nie ubywa, ale stałe oddziaływanie wow-czynnika wypierającego sprawia, że cała energia emocjonalna człowieka przenosi się na płaszczyznę procesów psychicznych, związanych z wow-tematyką oralną lub analną. Wielu burżuazyjnych specjalistów instynktownie wyczuwa rolę, jaką środki masowej informacji odgrywają w dokonującym się zwrocieparadygmatycznym, ale, jak mawiał towarzysz Allende junior, „szukają czarnego kota, którego nigdy nie było, w ciemnym pokoju, którego nigdy nie będzie”. Jeśli nawet nazywają telewizję protezą pomarszczonego, uschniętego „ja” albo mówią, że media rozdmuchują osobowość, która stała się nierealna, tak czy owak nie dostrzegają tego, co najważniejsze.

Stać się nierealną może tylko osobowość, która była realna. Aby się pomarszczyć i uschnąć, owo „ja ” musiałoby istnieć. Wyżej oraz w naszych poprzednich pracach (por. Problem rosyjski a Świetlisty Szlak) wykazaliśmy całkowitą błędność takiego podejścia.

Pod działaniem wow-czynnika wypierającego kultura i sztuka wieku mroku redukują się do tematyki oralno-analnej. Istotę tej sztuki można krótko określić jako ustodupie.

Czarna torba, wypchana paczkami banknotów studolarowych, stała się już najważniejszym symbolem kulturowym oraz głównym elementem większości filmów i książek, a trajektoria jej lotu przez życie — głównym motywem fabularnym. Mówiąc dokładniej, właśnie obecność w dziele sztuki owej wielkiej czarnej torby generuje emocjonalne zainteresowanie audytorium tym, co się dzieje na ekranie albo w tekście. Zauważmy, że w niektórych wypadkach torba z pieniędzmi nie jest obecna bezpośrednio; w takich razach jej funkcję wypełnia albo udział tak zwanych gwiazd które, jak dobrze wiadomo, mają ją w domu, albo natrętna informacja o budżecie filmu i jego kasowych zyskach. W przyszłości żadne dzieło sztuki nie będzie tworzone tak po prostu; już niebawem pojawią się książki i filmy, których główną treścią będzie kryptoopiewanieproduktu Coca-Coli i ataki na Pepsi-Colę — lub odwrotnie.

Pod działaniem sieci impulsów oralno-analnych w człowieku dojrzewa wewnętrzny arbiter (charak terystyczna dla epoki rynkowej odmiana „wewnętrznego komitetu partii”), który stale dokonuje oceny rzeczywistości, sprowadzonej do oceny stanu posiadania, i pełni funkcję karzącej ręki, zmuszając świadomość, by nieznośnie cierpiała z powodu dysonansu poznawczego. Wow-impulsowi oralnemu odpowiada podnoszona przez wewnętrznego arbitra chorągiewka loser (nieudacznik). Wow-impulsowi analnemu odpowiada chorągiewka winner (zwycięzca). Wow-impulsowi wypierającemu odpowiada stan, kiedy wewnętrzny arbiter podnosi jednocześnie chorągiewki winner i loser. Można wyróżnić kilka stałych typów identity. Są to:

— wow-typ oralny (typ dominujący, wokół którego ześrodkowuje się życie emocjonalne i psychiczne — niezaspokojona żądza pieniądza);

— wow-typ analny (typ dominujący — ekstatyczne wydawanie pieniędzy lub manipulowanie zastępującymi je przedmiotami, zwane także analnym wow-ekshibicjonizmem;

— wow-typ wypierający (w ewentualnej kombinacji z dowolnym wariantem spośród dwóch pierwszych) — kiedy osiągnięta zostaje nie— wrażliwość praktycznie na wszystkie bodźce prócz oralno-analnych.

Relatywność tej klasyfikacji zasadza się na tym, że jedna i ta sama identity może być analna dla tych, którzy stoją niżej w wow-hierarchii, i oralna dla tych, którzy znajdują się wyżej (rzecz jasna, żadna „identity w sobie” nie istnieje — mowa jest o czystym epifenomenie). Wow-hierarchię liniową którą tworzy wiele identity, podobnie uszeregowanych, nazywamy struną korporacyjną. Jest to swego rodzaju socjalne perpetuum mobile; jego tajemnica polega na tym, że każda identity musi się stale porównywać z inną stojącą o szczebelek wyżej. Owa wielka reguła znalazła odbicie w przysłowiu ludowym: To keep up with the Joneses.

Ludzie zorganizowani na zasadzie struny korporacyjnej przypominają ryby nawleczone na sznurek. Tyle że w naszym wypadku te ryby są jeszcze żywe. Mało tego — pod wpływem wow-czynników oralnego i analnego jak gdyby pełzną po strunie korporacyjnej w kierunku, który wydaje im się szczytem. Zmusza je do tego instynkt lub, jeśli kto woli, dążenie ku sensowi życia. A sens życia z punktu widzenia metafizyki ekonomicznej — to transformacja identity oralnej w analną. Sprawa nie ogranicza się do tego, że podmiot dotknięty działaniem trzech szczątkowych wow-czynników jest zmuszony odbierać sam siebie jako identity. Wchodząc w kontakt z innym człowiekiem, także postrzega go jako identity. Wszystko, cokolwiek może charakteryzować człowieka, zostało już przez kulturę wieku mroku skorelowane z oralno-analnym układem współrzędnych i umieszczone w kontekście ustodupia. Wyparty wow-człowiek postrzega każdego jako nasycony komercyjną informacją klip. Wygląd zewnętrzny innego człowieka, jego sposób mówienia i zachowanie natychmiast interpretuje jako zestaw wow-symboli. Następuje bardzo szybki, niekontrolowany proces, złożony z ciągu impulsów analnych, oralnych i wypierających, zapalających się i przygasających w świadomości, co w rezultacie determinuje stosunki ludzi między sobą. Homo homini lupus est, głosi łacińskie przysłowie. Ale człowiek człowiekowi już od dawna nie jest wilkiem. Człowiek człowiekowi nie jest nawet imagemakerem, dealerem, killerem ani ekskluzywnym dystrybutorem, jak sądzą współcześni socjolodzy. Wszystko jest o wiele bardziej przerażające i prostsze. Człowiek człowiekowi wow — i też nie człowiekowi, ale takiemu samemu wow. A więc w przeniesieniu na współczesny układ współrzędnych kulturowych owa łacińska maksyma brzmi: Wow wow wow! Odnosi się to nie tylko do ludzi, ale w ogóle do wszystkiego, co trafia w pole naszego widzenia. Oceniając to, na co patrzymy, odczuwamy ciężki smutek, jeśli nie napotykamy znajomych bodźców. Zachodzi swoista binaryzacja naszej percepcji — każde zjawisko rozkłada się na liniową kombinację wektorów analnego i oralnego. Każdy image posiada wyraźne odbicie pieniężne. Jeżeli nawet jest ostentacyjnie niekomercyjny, to od razu nasuwa się pytanie, jaką wartość komercyjną ma taki typ nieskomercjalizowania. Stąd znane każdemu poczucie, że wszystko zasadza się na pieniądzu.

I rzeczywiście, wszystko opiera się na pieniądzu — albowiem pieniądz dawno oparł się na sobie samym, a cała reszta jest zabroniona. Oralno— analne erupcje są jedyną dozwoloną reakcją psychiczną. Wszystkie pozostałe funkcje mózgu okazują się zablokowane.

Podmiot drugiego rodzaju jest całkowicie mechanistyczny, stanowi bowiem echo procesów elektromagnetycznych, zachodzących w kineskopie. Jedyna swoboda, jaką rozporządza, to swoboda powiedzenia „Wow!” przy zakupie kolejnego produktu, którym z reguły jest nowy telewizor. Właśnie dlatego impulsy sterujące oranusa nazywamy wow-impulsami, nieuświadomioną ideologię idencjalizmu woweryzmem.

Co się tyczy odpowiadającego woweryzmowi reżimu politycznego, to niekiedy nazywa się go telekracją albo mediakracją, ponieważ przedmiotem wyboru (a nawet jego podmiotem, jak wykazaliśmy wyżej) w tym reżimie jest przekaz telewizyjny. Należy pamiętać, że słowo „demokracja”, często używane we współczesnych środkach masowej informacji — to bynajmniej nie to samo, co słowo „demokracja”, tak rozpowszechnione w XIX i początkach XX wieku. Są to tak zwane homonimy; stare słowo „demokracja ” utworzone było od greckiego demos, a nowe— od wyrażenia demo-version. A zatem podsumujmy.

Idencjalizm jest to dualizm w takim stadium rozwoju, kiedy wielkie korporacje kończą przeróbkę ludzkiej świadomości, która, znajdując się pod nieustannym działaniem wow-impulsów oralnego, analnego i wypierającego, zaczyna samodzielnie generować trzy wow-czynniki, wskutek czego następuje nieustanne i rówhomierne wypieranie osobowości i wprowadzanie na jej miejsce tak zwanej identity. Idencjalizm — to dualizm posiadający trzy cechy szczególne. Jest to dualizm a) umarły; b) zgniły; c) ponumerowany.

Można by przedstawić całe mnóstwo różnych określeń identity, ale jest to całkowicie pozbawione sensu, ponieważ identity tak czy owak nie istnieje. Ijeżeli w minionych stadiach historii ludzkości można było mówić o ucisku człowieka przez człowieka i człowieka przez abstrakcyjne pojęcie, to w epoce idencjalizmu mówić o ucisku już niepodobna. W stadium idencjalizmu z pola widzenia całkowicie znika ten, o czyją wolność można by walczyć. Dlatego też koniec świata, o którym tak długo mówili chrześcijanie i ku któremu nieuchronnie prowadzi woweryzacja świadomości, będzie absolutnie bezpieczny pod każdym względem — albowiem zniknie ten, któremu niebezpieczeństwo mogłoby zagrażać. Koniec świata będzie po prostu przekazem telewizyjnym. I ten fakt, towarzysze broni, napełnia nas wszystkich bezbrzeżną błogością.

CheGueuara góra Sumeru, wieczność, lato — Też Sumer. Wszyscy jesteśmy Sumerami — cicho wyszeptał Tatarski i podniósł oczy. Zza zasłony na oknie mżyło szare światło nowego dnia. Po lewej stronie rysownicy leżał stosik zapisanego papieru; strasznie bolały zmęczone mięśnie przedramion. Jedynym, co Tatarski zapamiętał z całego tekstu, było wyrażenie „myśl burżuazyjna”. Podniósł się zza biurka, podszedł do łóżka i zwalił się na nie w ubraniu.

Co to jest ta myśl burżuazyjna? — pomyślał. Cholera wie. Pewnie o forsie. No bo o czym innym?

Загрузка...