Obłok w spodniach

Dominującym elementem, osią przestrzeni biurowej był przenikliwy głos kucharki z Ukrainy Zachodniej, dobiegający prawie przez cały dzień z niewielkiego bufetu. Na ów głos, niby na sznurek, nawlekały się pozostałe ogniwa dźwiękowej rzeczywistości: dzwonki telefonów, głosy, pisk faksu i szum drukarki. I dopiero wokół tego wszystkiego skupiały się przedmioty materialne i ludzie siedzący w pokoju — tak w każdym razie zdawało się Tatarskiemu już od kilku miesięcy.

Wyobraź sobie, jadę wczoraj Pokrowką — wysokim tenorkiem opowiadał sekretarce dochodzący krytyk od papierosów — staję na skrzyżowaniu. Korek. Obok mnie stoi czajka. Nagle wyłazi z niej naturalny, odpicowany Czeczen i rozgląda się z taką miną, jakby wszystkich olewał ciepłym moczem. Stoi tak, proszę ciebie, cały zadowolony, aż raptem zatrzymuje się obok naturalny cadillac. I wysiada z niego taka dziewuszyna, w obszarpanych dżinsach i adidasach, i myk do budki po pepsi-colę. Wyobrażasz sobie tego Czeczena? Tak dostać po nosie!

— No! — odpowiadała sekretarka, nie odrywając się od klawiszy komputera.

Za plecami Tatarskiego też rozmawiano, i to bardzo głośno. Popisywał się jeden z jego podwładnych, niemłody redaktor niegdyś z partyjnej gazety — zirytowanym basem beształ kogoś przez interkom. Tatarski czuł, że redaktor mówi tak ogłuszająco, bezlitośnie i dziarsko wyłącznie po to, żeby się przed nim pokazać. Było to denerwujące, a odpowiadający przez interkom głos, smutny i cienki, budził współczucie.

— Jedną poprawiłem, a drugiej nie — cicho mówił ów głos. — Tak wyszło.

— Coś takiego! — ryczał redaktor. — Czy ty w ogóle myślisz? Masz w opracowaniu dwa materiały — jeden pod tytułem Więzień sumienia, a drugi Eunuchy haremu, tak?

— Tak.

— Wklepujesz oba tytuły, zmieniasz krój czcionki i potem na stronie trzydziestej piątej masz Więźnia haremu, tak?

— Tak.

— Więc chyba można było przewidzieć, że na stronie siedemdziesiątej czwartej będziesz miał Eunuchów sumienia? Czy jesteś już kompletnym złamasem?

— Jestem — przytaknął smutny głos.

Obaj jesteście złamasy, pomyślał Tatarski. Od samego rana dokuczała mu depresja — najprawdopodobniej z powodu uporczywego deszczu. Siedział przy oknie i patrzył na sznur samochodów sunących prospektem wśród mętnych strug wody. Stare, pamiętające jeszcze władzę radziecką łady i moskwicze rdzewiały przy krawężnikach niby śmieci wyrzucone przez rzekę czasu na brudny brzeg. Sama zaś rzeka czasu składała się głównie z kolorowych zachodnich wozów, wzbijających kołami fontanny wody.

Na biurku przed Tatarskim leżała paczka papierosów Złota Jawa z reklamowym kartonikiem i stosik papieru. Tatarski wolno wypisał na pierwszej kartce słowo „mercedes”.

Ot, choćby taki mercedes, pomyślał ospale. Wóz pierwsza klasa, ani słowa. Ale z jakiegoś powodu nasze życie jest tak urządzone, że można nim przejechać tylko z jednego gówna w drugie…

Nachylił się do okna i popatrzył na parking. Bielał tam dach białego mercedesa, którego Tatarski kupił z drugiej ręki miesiąc temu i który już zaczął nawalać.

Westchnął i przestawił litery „c” i „d”. Wyszło słowo „merdeces”.

Co prawda, rozważał leniwie dalej, gdzieś od pięćsetnego albo chyba nawet od trzysta osiemdziesiątego turbodiesla przestaje to mieć znaczenie. Dlatego że w tym momencie sam stajesz się już takim gównem, że nic wokół nie jest w stanie cię zbrukać. To znaczy, gównem stajesz się oczywiście nie dlatego, że kupujesz mercedesa sześćset. Przeciwnie. Możliwość kupienia sześćsetki pojawia się właśnie dlatego, że stajesz się gównem…

Jeszcze raz popatrzył w okno i dopisał:

„Merde-SS. Jako nazwa magicznego zakonu samochodziarzy”.

Nieoczekiwanie jego myśli przybrały diametralnie inny kierunek i w duszy wezbrała mu fala profesjonalnej rześkości. Chwycił nową kartkę ze stosu i szybko napisał:

Plakat: złoty dwugłowy orzeł z koroną nad głowami, wiszący w powietrzu. Pod nim — czarna limuzyna z dwoma halogenami na dachu (głowy orła rozmieszczone są dokładnie nad halogenami). Tło — barwy trójkolorowej flagi państwowej. Hasło:

MERCEDES 600 — A CAR NUMBER ONE IN RUSSIA

I jego wersja rosyjska:

MERCEDES 600 — CAR WSIEJĄ RUSI

Trzeba było jednak wracać do roboty. A raczej ją rozpocząć. Tatarski musiał napisać recenzję wewnętrzną kampanii reklamowej Złotej Jawy, a potem scenariuszy reklam telewizyjnych szamponu Fructis i męskiej wody toaletowej firmy Gucci. Tatarski wciąż się nie orientował, jakiej opinii się od niego oczekuje — pozytywnej czy negatywnej — i nie wiedział, jaki kierunek nadać myślom. Wobec tego postanowił zacząć od scenariuszy. Tekst szamponowy liczył sześć gęsto zadrukowanych stron. Ze wstrętem otworzywszy ostatnią stronę, Tatarski przeczytał końcowy akapit:

Zapada mrok. Bohaterka zasypia i śnią się jej fale lśniących jasnych włosów, które chciwie chłoną lejący się na nie z nieba seledynowy płyn, pełen protein, witaminy B-5 i bezgranicznego szczęścia.

Tatarski skrzywił się, wziął czerwony ołówek i napisał pod tekstem:

Pretensjonalne, zmanierowane. Ile razy można powtarzać:potrzebujemy nie twórców, ale kreatorów. Bezgranicznego szczęścia nie pokazuje się za pomocą przekazu wizualnego. Odrzucić.

Scenariusz wody Gucci był o wiele krótszy:

Kadr przedstawia drzwi wiejskiej wygódki. Brzęczą muchy. Drzwi powoli się otwierają i widzimy siedzącego nad dziurą cherlawego chłopinę o przepitej twarzy, ozdobionej wąsikiem w kształcie podkowy. Na ekranie „wizytówka”: „Krytyk literacki Paweł Busiński”. Chłopina podnosi wzrok, spogląda w kamerę i, jakby kontynuując dawną rozpoczętą rozmowę, mówi:

— Spór o to, czy Rosja jest częścią Europy, toczy się od bardzo dawna. Właściwie każdy prawdziwy profesjonalista z dokładnością do kilku miesięcy może powiedzieć, co sądził na ten temat Puszkin w dowolnym okresie swego życia. Na przykład w 1833 roku w liście do Wiaziemskiego pisał…

W tym momencie rozlega się głośny trzask, deski pod chłopiną się załamują i ten wpada do kloaki. Słuchać donośny plusk. Kamera robi najazd na kloakę, jednocześnie wznosząc się do góry (ruch kamery a la oblot „Titanica”), i pokazuje powierzchnię ciemnej brei. Wynurza się z niej głowa krytyka, która podnosi wzrok i podejmuje przerwane upadkiem zdanie:

— Być może, źródeł należy szukać w rozdziale Kościołów. Nie bez kozery Kryłow mówił do Czaadajewa: „Czasem, jak się rozejrzysz dookoła, to wydaje ci się, że mieszkasz nie w Europie, ale po prostu w jakimś…”.

Coś mocno pociąga krytyka w dół i ten z bulgotem idzie na dno. Zapada cisza, przerywana tylko brzęczeniem much. Głos za kadrem:

GUCCI FOR MEN BĄDŹ EUROPEJCZYKIEM, PACHNIJ LEPIEJ

Tatarski uzbroił się w niebieski ołówek.

Bardzo dobre — napisał pod tekstem. — Zatwierdzić, tylko zamiast much dać Maszę Rasputiną, zamiast krytyka „nowego Rosjanina”, a zamiast Puszkina, Kryłowa i Czaadajewa — innych „nowych Rosjan”. Wygódkę obić różowym jedwabiem. Napisać na nowo monolog — bohater wspomina bójkę w restauracji na Lazurowym Wybrzeżu. Najwyższy czas skończyć z literaturoznawstwem i zacząć myśleć o prawdziwym kliencie.

Scenariusz zainspirował Tatarskiego, który postanowił wreszcie rozprawić się z Jawą. Wziął do ręki recenzowany przedmiot i jeszcze raz uważnie go obejrzał. Była to paczka papierosów z przyklejonym do niej pustym kartonowym pudełkiem takiej samej wielkości. Na pudełku przedstawiono Nowy Jork z lotu ptaka; na miasto pikowała jak rakieta paczka papierosów Złota Jawa. Pod rysunkiem był napis: „Kontruderzenie”. Tatarski przysunął sobie czystą kartkę i zawahał się, jaki wybrać ołówek — czerwony czy niebieski. Położył je obok siebie, zamknął oczy, zakręcił nad nimi dłonią i puknął palcem w dół. Natrafił na ołówek niebieski.

Niewątpliwie bardzo pomysłowe — zaczął szybko pisać na niebiesko — jest wykorzystanie w reklamie idei i symboliki kontruderzenia. Odpowiada to nastrojom szerokich rzesz lumpeninteligencji, będącej głównym konsumentem tych papierosów. W mediach już od dawna rozdmuchuje się konieczność przeciwstawienia czegoś zdrowego i narodowego zalewowi amerykańskiej pop-kultury i jaskiniowego liberalizmu. Problem zasadza się na znalezieniu tego „czegoś”. W recenzji wewnętrznej, nieprzeznaczonej dla osób postronnych, możemy stwierdzić całkowity brak tego „czegoś”. Autorzy koncepcji reklamowej zatykają tę tematyczną dziurę paczką Złotej Jawy, co niewątpliwie doprowadzi do niezwykle korzystnej psychologicznej krystalizacji u potencjalnego nabywcy. Można ją wyrazić następująco: nabywca będzie podświadomie przekonany, że każdy wypalony przezeń papieros przybliża globalny triumf rosyjskiej idei…

Po krótkim namyśle Tatarski przerobił pierwsze litery „rosyjskiej idei” na duże.

Z drugiej strony, koniecznie należy rozpatrzyć całościowe oddziaływanie symboliki, składającej się na brand essence. I tu łatwo sobie wyobrazić, że połączenie hasła,Kontruderzenie” z logotypem British-American Tobaccos Co., produkującego te papierosy, może wywołać u części target group swoiste umysłowe krótkie spięcie. Nasuwa się logiczne pytanie: czy paczka spada na Nowy Jork, czy przeciwnie, startuje z niego? W tym drugim przypadku (a ta ewentualność wydaje się bardziej oczywista, ponieważ paczkę umieszczono wieczkiem do góry) nie jest jasne, dlaczego ma to być „kontruderzenie”, a nie „uderzenie”.

Zza okna dobiegły szybkie dźwięki dzwonu z pobliskiej cerkiewki. Tatarski przez kilka sekund uważnie słuchał, a potem napisał:

I mimo woli nasuwa się myśl o pierwotnej wyższości zachodniej propagandy, a w szerszym ujęciu — otym, że niemożliwa jest konkurencja informacyjna pomiędzy społeczeństwem introwertycznym a ekstrawertycznym.

Tatarski przeczytał ponownie ostatnie zdanie, uznał, że zajeżdża ono zakompleksionym ruskim zacofaniem, przekreślił je i zdecydowanie podsumował:

Ponieważ jednak do tak skomplikowanych wniosków analitycznych zdolna jest jedynie najgorzej sytuowana część target group, ten drobny błąd nie wpłynie chyba w sposób istotny na wielkość sprzedaży. W związku z tym projekt należy zatwierdzić.

Zadzwonił telefon na biurku i Tatarski podniósł słuchawkę.

— Halo?

— Tatarski! Do szefa na dywanik! — powiedział Morkowin.

Tatarski dał tekst do przepisania sekretarce i zjechał na dół. Ciągle jeszcze padało. Postawił więc kołnierz i pognał przez dziedziniec do drugiego skrzydła. Deszcz był ulewny, toteż zanim dobiegł do marmurowego holu, przemókł do suchej nitki. Czy naprawdę nie można było zrobić przejścia wewnątrz, pomyślał rozdrażniony — to przecież jeden budynek. Cały dywan zapaskudzę. Ale widok ochroniarzy z automatami podziałał nań uspokajająco. Jeden ochroniarz ze skorpionem na ramieniu czekał przy windzie, bawiąc się kluczykiem na łańcuszku.

W sekretariacie Azadowskiego siedział Morkowin. Na widok mokrego Tatarskiego roześmiał się zadowolony:

— Co, przyszykowałeś już nos? Nic z tego. Lonia wyjechał, tak że dzisiaj z pszczelarstwa nici.

Tatarski poczuł, że w sekretariacie czegoś brakuje. Rozejrzał się i zauważył, że ze ściany zniknęło okrągłe lustro i złota maska.

— Dokąd pojechał?

— Do Bagdadu.

— Po co?

— W pobliżu są ruiny Babilonu. Coś go przypiliło, żeby wejść na tę wieżę, która tam ocalała. Pokazywał mi zdjęcie — prawdziwy odlot.

Tatarski nie pokazał po sobie, jakie wrażenie zrobiła na nim ta wiadomość. Starając się zachowywać jak najbardziej naturalnie, wziął z biurka papierosy i zapalił.

— Dlaczego on się tym tak interesuje? — zapytał.

— Mówi, że jego dusza domaga się wyżyn. Coś ty taki blady?

— Dwa dni nie paliłem — odparł Tatarski. — Chciałem rzucić.

— Kup sobie plaster nikotynowy.

Tatarski już się uspokoił.

— Wiesz co? — powiedział. — Wczoraj znowu widziałem Azadowskiego w telewizji. Widzę go za każdym razem, jak włączam odbiornik. Albo tańczy w corps de ballet, albo przedstawia prognozę pogody. Co to wszystko ma znaczyć? Dlaczego tak często? Lubi występować?

— Tak — odrzekł Morkowin. — Ma taką słabostkę. Coś ci poradzę — na razie nie wtykaj w to nosa. Może później czegoś się dowiesz. Stoi?

— Dobra.

— No to do rzeczy. Co słychać w sprawie scenariusza do karabinów Kałasznikowa? Dopiero co ktoś od nich dzwonił.

— Nic nowego. Ciągle to samo: dwóch dziadów zestrzeliwuje Batmana nad Bazarem Moskworieckim. Batman spada na grill do szaszłyków i trzepocze w kurzu błoniastym skrzydłem, a potem zasłania go korowód bab w sarafanach.

— A dlaczego dwóch dziadów?

— Jeden ma krótkiego, a drugi normalnego. Prosili przecież o całą gamę modeli.

Morkowin zastanawiał się przez chwilę.

— Lepiej chyba dać nie dwóch dziadów, ale ojca i syna. Ojciec miałby normalnego, a syn krótkiego. I wtedy można dać nie tylko Batmana, ale od razu i Spawna, i Nightmana, i całą tę ich chujozę. Budżet jest ogromny, trzeba to zrobić.

— Na logikę — powiedział Tatarski — to syn powinien mieć normalnego, a ojciec krótszego.

Morkowin znów się zamyślił.

— Słusznie — przytaknął. — Dobry jesteś w te klocki. Tylko nie dawaj matki z nasadką na lufę, bo przefajnujesz. A zresztą nie po to cię wezwałem. Mam dobre wiadomości — tajemniczo zawiesił głos.

— Jakie? — zapytał Tatarski z ospałym entuzjazmem.

— Pierwszy wydział nareszcie cię sprawdził. No i idziesz w górę — Azadowski kazał cię we wszystko wprowadzić. Co też zaraz uczynię.

W bufecie było pusto i cicho. W kącie wisiał na metalowym pręcie wielki telewizor, w którym leciały wiadomości. Dźwięk był wyłączony. Morkowin wskazał Tatarskiemu stolik przy telewizorze, a sam podszedł do kontuaru. Wrócił z dwiema szklankami i butelką wódki Smirnoff citrus twist.

— Napijmy się. Zmokłeś, jeszcze się przeziębisz.

Usiadł przy stoliku, w jakiś szczególny sposób wstrząsnął butelką i długo obserwował wirujące w płynie drobne pęcherzyki.

— Coś podobnego — powiedział ze zdumieniem. — Rozumiem, że na ulicznym straganie… Ale nawet tutaj podróbka. Ani chybi bimber z Polski… O, jak podryguje! Oto co znaczy up-grade…

Tatarski uznał, że ostatnie słowa odnoszą się nie do wódki, ale do telewizora, i przeniósł wzrok z mętnego od bąbelków alkoholu na ekran, gdzie rumiany, zaśmiewający się Jelcyn raz za razem szybko przecinał powietrze bezpalcą dłonią i zachłystując się, coś mówił.

Up-grade? — zapytał. — Co to, taki stymulator?

— No i kto rozpuszcza takie głupoty? — Morkowin pokręcił głową. — Skądże! Po prostu zwiększyli częstotliwość do sześciuset megaherców. Nawiasem mówiąc, mocno ryzykujemy.

— Znowu nic nie rozumiem — powiedział Tatarski.

— Dawniej na taki numer potrzebowaliśmy trzech dni. A teraz robimy w jedną noc. Dlatego możemy animować i więcej gestów, i mimiki.

— Ale co animujemy?

— A no właśnie jego — odparł Morkowin, wskazując na telewizor. -1 wszystkich pozostałych też. Trójwymiar.

— Trójwymiar?

— Naukowo to się nazywa model 3D. A chłopaki mówią na to „trój— wysraj”.

Tatarski zagapił się na kolegę, usiłując dociec, czy ten żartuje, czy mówi poważnie. Morkowin w milczeniu wytrzymał jego wzrok.

— Co ty mi tu opowiadasz?

— To, co mi kazał Azadowski. Wprowadzam cię, żebyś był w kursie.

Tatarski popatrzył na ekran. Teraz pokazywano mównicę w Dumie.

Stał na niej ponury mówca, który wyglądał, jakby się przed chwilą wynurzył z odmętu rozbestwionej tłuszczy. Nagle Tatarskiemu wydało się, że poseł rzeczywiście jest martwy — jego ciało było całkowicie nieruchome, poruszały się tylko wargi i od czasu do czasu powieki.

— I ten też — odezwał się Morkowin. — Tylko że jego animuje się z grubsza, takich jak on jest zbyt wielu. To postać epizodyczna. Półbobok.

— Co?

— Tak nazywamy trójwymiarowców z Dumy. Dynamiczna wideopła— skorzeźba — ten rodzaj opracowuje się pod jednym kątem. Technologia ta sama, ale roboty dwa razy mniej. Występują tam dwa typy — bobok i półbobok. Widzisz, porusza ustami i oczami? Znaczy, że to półbobok. A tamten, który śpi nad gazetą, to bobok. Taki to w ogóle nadaje się do odstrzału. A właśnie, nasz wydział władzy ustawodawczej niedawno dostał nagrodę. Azadowski oglądał wieczorem wiadomości, a tam posłowie mówili o telewizji: że sprzedajna, kurewska i tak dalej. Azadowski naturalnie się wściekł, chciał zrobić awanturę, nawet podniósł słuchawkę. Już wykręcał numer, kiedy nagle pomyślał: a komuż tu robić awanturę? Nie, to znaczy, że dobrze pracujemy, skoro nas samych to bierze.

— To co, oni wszyscy są — tego?

— Wszyscy bez wyjątku.

— Dobra, dobra, nie wstawiaj kitu — niepewnie rzekł Tatarski. — Przecież tyle ludzi codziennie ich ogląda.

— Gdzie?

— W telewizji… A, no tak… To znaczy, w jaki sposób… Ale przecież są ludzie, którzy się z nimi codziennie spotykają.

— A ty tych ludzi widziałeś?

— Oczywiście.

— A gdzie?

Tatarski zamyślił się.

— W telewizji — powiedział wreszcie.

— No to rozumiesz, do czego zmierzam?

— Zaczynam rozumieć — odrzekł Tatarski.

— Tak w ogóle, to czysto teoretycznie możesz spotkać człowieka, który ci powie, że sam ich widział albo nawet ich zna. Istnieje specjalna służba, Narodna Wola. Ponad stu ludzi, dawni kagiebiści, wszyscy opłacani przez Azadowskiego. Ich praca polega na tym, że chodzą i opowiadają, że dopiero co widzieli naszych przywódców. Jednego przy dwupiętrowej willi, innego z nieletnią kurewką, jeszcze innego w żółtym lamborghini na Szosie Rublowskiej. Ale Narodna Wola działa głównie w piwiarniach i na dworcach, a tam nie bywasz.

— Mówisz prawdę? — zapytał Tatarski.

— Prawdę, prawdę.

— Ale to przecież potworne robienie z ludzi balona.

— Oj — skrzywił się Morkowin. — Tylko bez takich tekstów. Im większego zrobimy balona, tym głośniej pęknie. Zresztą o co ci chodzi? Każdy polityk ze swej natury jest po prostu przekazem telewizyjnym. Ale powiedzmy, że posadzimy przed kamerą żywego człowieka. To i tak przemówienia będzie mu pisać ekipa speachwriterów, marynarki dobierać — grupa stylistów, a podejmować decyzje — Komitet Między— bankowy. A jak nagle szlag go trafi i kopnie w kalendarz — to co, cały ten pic zaczynać od nowa?

— No dobrze — powiedział Tatarski. — Ale jak to można robić na taką skalę?

— Interesuje cię technologia? Mogę ci to przedstawić w ogólnych zarysach. Najpierw potrzebny jest model wyjściowy. Figura woskowa albo człowiek. Najpierw zdejmuje się z niego ciało obłoczne. Wiesz, co to jest ciało obłoczne?

— Coś w stylu ciała astralnego?

— Nie. Jakieś palanty namąciły ci w głowie. Ciało obłoczne to hologram. Po prostu obłok punktów. Zdejmuje się je albo sondą, albo laserowym skanerem. Potem te punkty się łączy, nakładając na nie cyfrową siatkę, i łata się szczeliny. Stosuje się kilka zabiegów naraz — stitching, clean-up i tak dalej.

— A czym się łata?

— Cyframi. Jedne cyfry łata się innymi. Tak w ogóle, to ja też nie do końca wszystko rozumiem — jestem humanistą, sam wiesz. Krótko mówiąc, kiedy wszystko jest już połączone i wygładzone, otrzymujemy model. Są modele dwóch rodzajów — wielokątne i tak zwane nurbs patch. Wielokątne składają się z trójkątów, a nurbs — z krzywych, to supernowoczesna technologia, stosowana do ważnych trójwymia— rowców. Posłowie do Dumy wszyscy są wielokątni — mniej zachodu i gęby bardziej buraczane. No i kiedy model jest gotowy, wstawia się do niego szkielet. Też cyfrowy. Są to jak gdyby patyczki na zawiasach — rzeczywiście, przypomina to na monitorze szkielet, tylko bez żeber. No i ten szkielet się animuje jak film rysunkowy — rączka tu, nóżka tam. Co prawda, ręcznie już tego nie robimy. Mamy specjalnych ludzi, którzy pracują na sylwetkach.

— Na sylwetkach?

— Teraz akurat kręcą w trzecim pawilonie. Chodź, popatrzymy. Bo inaczej musiałbym ci tłumaczyć do samego wieczora.

Pomieszczenie, do którego kilka minut później Tatarski nieśmiało wszedł w ślad za Morkowinem, przypominało pracownię artysty kon— ceptualisty, który otrzymał spory grant na prace w dykcie. Była to sala wysokości chyba dwóch pięter, zastawiona mnóstwem konstrukcji ze sklejki, różnych kształtów i o niezbyt jasnym przeznaczeniu: były tu i prowadzące donikąd schody, i niedokończone trybuny, i płaszczyzny, nachylone do podłogi pod różnymi kątami, i nawet długa limuzyna. Ani kamery, ani jupiterów Tatarski nie dostrzegł — za to pod ścianą stłoczono całe mnóstwo sprzętu elektronicznego, jakichś pudeł, przypominających aparaturę muzyczną. Wokół siedzieli na krzesłach czterej mężczyźni, z wyglądu inżynierowie. Na podłodze obok nich stała na pół opróżniona butelka wódki i zatrzęsienie puszek z piwem. Jeden z inżynierów, w słuchawkach na uszach, patrzył w monitor. Pozostali pomachali Morkowinowi na powitanie, ale żaden nie oderwał się od pracy.

— E, Arkasza! — zawołał facet w słuchawkach. — Uśmiejesz się, ale trzeba będzie powtórzyć.

— Co? — rozległ się ochrypły głos ze środka sali.

Tatarski spojrzał w tym kierunku i zobaczył dziwne urządzenie — górkę z dykty w rodzaju tych, które ustawia się na dziecięcych placach zabaw, tylko wyższą. Stok górki urywał się nad hamakiem zawieszonym na drewnianych słupkach, a na jej szczyt wiodła aluminiowa drabinka. Obok hamaka siedział na podłodze niemłody, zażywny mężczyzna o twarzy weterana milicji. Miał na sobie spodnie treningowe i koszulkę z napisem „Sick my duck”. Napis wydał się Tatarskiemu zbyt sentymentalny, a ortografia niezbyt poprawna.

— Tak, Arkasza, niestety. Zaczynaj jeszcze raz.

— Ileż można — wymamrotał Arkasza. — Już mi się w głowie kręci.

— To walnij jeszcze lufę. Bo wychodzi ci to jakoś tak, jakbyś był spięty. Poważnie, walnij.

— Jeszcze poprzednia lufa do mnie nie dotarła — odparł Arkasza, podniósł się z podłogi i powlókł w stronę inżynierów.

Tatarski, spostrzegł, że na nadgarstkach, łokciach, kolanach i kostkach ma przymocowane niewielkie krążki z czarnego plastiku. Takie same miał też na ciele — Tatarski naliczył ich czternaście.

— Kto to jest? — zapytał szeptem.

— To Arkasza Korżakow. Nie, nie, nie ten. Po prostu zbieżność nazwisk. Pracuje z sylwetką Jelcyna. Ta sama waga, te same gabaryty.

A w dodatku to aktor — kiedyś grał role szekspirowskie w Teatrze Młodego Widza.

— A co on robi?

— Zaraz zobaczysz. Chcesz piwa?

Tatarski kiwnął głową. Morkowin przyniósł dwie puszki tuborga i jakąś fotografię. Z dziwnym uczuciem Tatarski zobaczył na puszce znajomego mężczyznę w białej koszuli — Tuborgman wciąż tak samo ocierał chustką pot z czoła, bojąc się podjąć na nowo swą ostateczną marszrutę.

Arkasza wypił wódkę, wrócił do swojej górki, wdrapał się po drabince na szczyt i znieruchomiał nad dyktowym zboczem.

— Zaczynać? — spytał.

— Zaczekaj — odpowiedział ten w słuchawkach. — Zaraz puścimy od początku.

Arkasza kucnął, przytrzymując się brzegu pomostu; wyglądał teraz jak olbrzymi tłusty gołąb.

— Co to za krążki, które on ma na sobie? — zapytał Tatarski.

— To są nadajniki — odparł Morkowin. — Technologia Motion Capture. Ma je w tych miejscach, gdzie w sylwetce są zawiasy. Kiedy Arkasza się porusza, filmujemy ich trajektorię. Potem ją trochę filtrujemy, nakładamy na model i automat wszystko liczy. To nowy system Star Trek. Najlepszy na rynku. Bez przewodów, trzydzieści dwa nadajniki, działa, gdzie chcesz, ale kosztuje — sam rozumiesz…

Facet w słuchawkach oderwał się od monitora.

— Gotowe — powiedział. — A więc powtarzam kolejność. Najpierw obejmujesz, potem namawiasz do zejścia na dół, potem się potykasz. Tylko jak będziesz pokazywał ręką w dół, to bardziej władczo i wolniej. A jak się będziesz przewracał, to idź na całość, wal się jak wór. Jasne?

— Jasne — odburknął Arkasza i ostrożnie wstał. Lekko się zataczał.

— Jazda.

Arkasza obrócił się w lewo, rozpostarł ręce i wolno objął nimi pustkę. Tatarski był wstrząśnięty — gesty Arkaszy natychmiast nabrały mocarstwowego majestatu i imperialnej powolności. Najpierw Tatarskiemu przyszła na myśl metoda aktorska Stanisławskiego, ale zaraz się zorientował, że Arkasza po prostu z trudem balansuje na maleńkim podeście wysoko nad podłogą, ze wszystkich sił starając się nie spaść. Następnie ten rozluźnił uścisk, szerokim gestem wskazał swemu niewidzialnemu towarzyszowi zbocze, postąpił o krok, zachwiał się na skraju sklejkowej przepaści i bezwładnie runął w dół. W czasie upadku dwa razy przekoziołkował i gdyby nie hamak, w którym wylądowało jego ciężkie cielsko, nie obeszłoby się bez urazów kończyn. Arkasza po upadku nadal leżał w hamaku, trzymając się za głowę. Inżynierowie stłoczyli się przy monitorze i zaczęli się cicho coś spierać.

— Co to ma być? — zapytał Tatarski.

Morkowin bez słowa wręczył mu fotografię. Tatarski zobaczył jakąś kremlowską salę z malachitowymi kolumnami, ku której opadały szerokie marmurowe schody, wyłożone czerwonym chodnikiem.

— Zaraz, ale dlaczego pokazują go nawalonego, skoro jest wirtualny?

— W ten sposób podwyższamy oglądalność.

— Z tego powodu rośnie mu oglądalność?

— Ależ nie jemu. Jaką oglądalność może mieć fala elektromagnetyczna? Rośnie oglądalność danego kanału. Dlaczego w wiadomościach, w najlepszym czasie antenowym, minuta kosztuje czterdzieści tysięcy? Wiedziałeś o tym?

— Teraz już wiem. A od dawna go… tego?

— Od kiedy tańczył w Rostowie. I zleciał ze sceny. Trzeba było to kodować w trybie awaryjnym. Pamiętasz, jak dawali dodatkową planszę? W czasie obróbki cyfrowej wszyscy pracowali już w respiratorach. No od tej pory zaczęliśmy stosować dyktę.

— A jak się robi twarz? — zapytał Tatarski. — Gesty, mimikę?

— Tak samo. Tyle że nie systemem magnetycznym, ale optycznym, Adaptive Optics. A do rąk mamy rękawiczki Cyber Glove. Odcięliśmy dwa palce i wszystko gra.

— Ej, panowie — odezwał się któryś z inżynierów. — Moglibyście się uciszyć? Arkasza znów ma skakać. Niech najpierw odpocznie.

— Co? — zapytał Arkasza, podnosząc się nieco w hamaku. — Całkiem wam już odbiło?

— Chodźmy — rzucił Morkowin.

Następne pomieszczenie, do którego Morkowin zaprowadził Tatarskiego, zwało się studiem wirtualnym. Mimo tej nazwy stały tam kamery i reflektory, które przyjemnie grzały. Studio było wielkim pokojem o zielonych ścianach i podłodze; kręcono w nim scenę z udziałem kilku facetów w modnej rustykalnej odzieży. Stojąc kręgiem wokół pustej przestrzeni, mężczyźni rzeczowo kiwali głowami, a jeden rozcierał w palcach dojrzały pszeniczny kłos. Morkowin objaśnił, że są to zamożni farmerzy i że taniej wypada nakręcenie ich na kodaku niż animacja.

— Mówimy im, gdzie mniej więcej mają patrzeć — powiedział — i kiedy zadawać pytania. Potem można ich zmontować, z kim się chce. Widziałeś Starship troopers? Gdzie desant kosmiczny walczy z żukami?

— Widziałem.

— To to samo. Tylko zamiast komandosów są farmerzy albo jakaś tam mała przedsiębiorczość, zamiast automatów — chleb i sól, a zamiast żuka — Ziuganow albo Lebiedź. Potem to łączymy, na tło dajemy Świątynię Chrystusa Zbawiciela albo kosmodrom Bajkonur, montujemy — i na antenę… Chodź, zajrzymy jeszcze do animacji komputerowej.

Studio animacji komputerowej, do którego prowadziły drzwi z wymyślnym napisem „Hala maszyn”, nie zrobiło na Tatarskim szczególnego wrażenia. Wrażenie zrobili natomiast dwaj mężczyźni z automatami, strzegący wejścia. Pomieszczenie wyglądało nieciekawie — był to pokój ze skrzypiącym parkietem i zakurzonymi tapetami w zielone gladiolusy, wyraźnie pamiętającymi jeszcze radzieckie czasy. Żadnych mebli tam nie było; na jednej ścianie wisiała kolorowa fotografia Gagarina z gołębiem w rękach, a pod drugą stały metalowe stelaże z mnóstwem jednakowych niebieskich pudeł, których jedyną ozdobą był przypominający płatek śniegu emblemat Silicon Graphics. Zewnętrznie pudła te niezbyt się różniły od aparatu, jaki Tatarski widział kiedyś w Draft Podium. Żadnych interesujących światełek czy wskaźników na nich nie było — tak samo mogła wyglądać jakaś banalna podstacja transformatorowa. Ale Morkowin zachowywał się niezwykle uroczyście.

— Azadowski mi mówił, że lubisz, jak życie ma wielkie cycki — powiedział. — No to tu masz największy. I jeżeli on cię na razie nie kręci, to tylko dlatego, że jesteś nieprzygotowany.

— Co to jest?

— Render-serwer 100/400. Silicon Graphics produkuje je specjalnie do tego celu — high end. Jak na amerykańskie standardy, w zasadzie są już przestarzałe, ale dla nas wystarczające. Zresztą cała Europa na takich zasuwa. Umożliwia to animację stu głównych polityków i czterystu pomniejszych.

— Odlotowy komputer — bez entuzjazmu powiedział Tatarski.

— To właściwie nie jest komputer. To sieć dwudziestu czterech komputerów, które obsługuje się jedną klawiaturą. W każdym są po cztery procesory, częstotliwość osiemset megaherców. Każdy blok po kolei liczy kadry, a cały system działa mniej więcej tak, jak bateria przeciwlotnicza z obrotowymi lufami. Amerykanie zdarli z nas nieprawdopodobną kupę szmalu. Ale co robić — kiedy się to wszystko zaczynało, nie mieliśmy takiego sprzętu. A teraz, jak sam rozumiesz, nigdy już mieć nie będziemy. A nawiasem mówiąc, Amerykanie to właśnie nasz główny problem. Robią z nami, co chcą.

— Jak to?

— Chodzi o megaherce. Najpierw z powodu Czeczenii obniżyli nam — dwieście. A tak naprawdę, oczywiście, z powodu ropociągu, sam rozumiesz. Potem za to, że ukradliśmy kredyt. I tak pod byle pretekstem. My, rzecz jasna, zwiększamy częstotliwość w nocy, ale oni w ambasadzie też oglądają telewizję. I jak tylko my ciut-ciut zwiększymy częstotliwość, oni ją odcinają albo przysyłają inspekcję. Krótko mówiąc, wstyd — hańba. Taki wielki kraj, a siedzimy na czterystu megahercach. A i to nie na naszych.

Morkowin podszedł do półki, wysunął z niej wąskie niebieskie pudełko i podniósł jego pokrywę; ukazał się ciekłokrystaliczny monitor oraz klawiatura z track ballem.

— Tą klawiaturą się obsługuje? — zapytał Tatarski.

— Coś ty! — machnął ręką Morkowin. — Żeby wejść do systemu, potrzebny jest dostęp. Wszystkie terminale są na górze. To po prostu monitor kontrolny — chcę zobaczyć, co animujemy.

Nacisnął kilka klawiszy i w dolnej części monitora ukazało się okno z migającym wskaźnikiem postępu i kilkoma dość zagadkowymi napisami: memory used 5184MB, time elapsed 23:11:12 i jeszcze coś drobnym drukiem. Potem wyskoczyła wydrukowana dużą czcionką ścieżka dostępu: C:/oligarchs/berezka/excesses/vo_pole/slalom.prg.

— Jasne — powiedział Morkowin. — To Bieriezowski w Szwajcarii.

Na ekranie zaczęły się ukazywać kwadraty z fragmentami kolorowego obrazu, jakby ktoś układał puzzle. Po kilku sekundach Tatarski ujrzał znajomą twarz, w której czerniało kilka dziur, gdzie jeszcze brakowało pikseli — szczególnie poruszyła go szalona radość, jaką promieniało prawe, już wypełnione pikselami oko.

— Na nartach sobie jeździ, sukinsyn — powiedział Morkowin. — A my tutaj wdychamy kurz.

— A dlaczego katalog „excesses”? Czy jazda na nartach to coś złego?

— Bo według scenariusza, zamiast tyczek z chorągiewkami na jego trasie stoją gołe tancerki — odparł Morkowin. — Jedne mają niebieskie kokardy, a inne czerwone. Dziewuchy filmowano na kodaku bezpośrednio na trasie. Zadowolone były jak cholera — to nie byle co, taki wyjazd do Szwajcarii za darmochę. Dwie do tej pory tam siedzą.

Wyłączył monitor, zamknął go i wsunął blok kontrolny na miejsce. Tatarskiemu przyszła do głowy niepokojąca myśl.

— Słuchaj — zapytał — w Ameryce jest to samo?

— Jasne. I zaczęło się o wiele wcześniej. Reagan był animowany już od drugiej kadencji. A Bush… Pamiętasz, jak stał przy śmigłowcu i pożyczka na łysinie ciągle mu się podnosiła na wietrze i powiewała? Po prostu arcydzieło. Uważam, że w grafice komputerowej nic się z tym nie da porównać. Ameryka…

— Czy to prawda, że u nas w polityce pracują ich copywriterzy?

— A to akurat bujda. Oni nawet dla siebie nie są w stanie wymyślić nic porządnego. Umiejętności analityczne, liczba punktów, efekty specjalne — tak. Ale to kraj pozbawiony duszy. Kreatorzy, którzy u nich robią w polityce, to zupełne gówno. Kandydatów na prezydenta dwóch, a zespół scenarzystów jeden. I pracują w nim tylko ci, których wywalono z Madison Avenue, bo szmal w polityce nędzny. Niedawno przeglądałem ich materiały przedwyborcze — włos się jeży. Jak jeden zacznie mówić o moście w przeszłość, to dwa dni później drugi na pewno powie o moście w przyszłość. Dla Boba Dole’a przerobiono po prostu reklamowe hasło Nike — z Just do it na Just dorit do it. A nic pozytywnego nie potrafią wymyślić oprócz loda w Gabinecie Oralnym… Nie, nasi scenarzyści biją ich na głowę. Tylko popatrz, jakie wyraziste charaktery. Jelcyn, Ziuganow, Lebiedź. Czechow. Trzy siostry. Tak że niech wszyscy, którzy mówią, że Rosja nie ma własnych brandów, udławią się tymi słowami. Mamy takie talenty, że nie powstydzimy się przed nikim. O, na przykład to, widzisz?

Wskazał na fotografię Gagarina. Tatarski przyjrzał się jej uważniej i zorientował się, że widnieje na niej nie Gagarin, ale generał Lebiedź w galowym mundurze, i że w rękach trzyma nie gołębia, ale białego królika z położonymi po sobie uszami. Fotografia do tego stopnia przypominała zdjęcie-pierwowzór, że wywoływała szczególne złudzenie optyczne: królik w rękach Lebiedzia w pierwszej chwili wydawał się nieprzyzwoicie utuczonym gołębiem.

— Zrobił to jeden młody górnik — powiedział Morkowin. — Na okładkę „Playboya”. A hasło do tego — „Rosja będzie piękna i tłusta”. Dla ubogich regionów jest to strzał w dziesiątkę. Przedtem ten chłopak jadał czasem tylko co drugi dzień, a teraz jest jednym z głównych kreatorów. Choć, co prawda, wszystko u niego kręci się wokół jedzenia… Pamiętasz, u Achmatowej: „Gdybyż się kiedyś ktoś chciał zaciekawić, z jakiego śmiecia…”.

— Zaczekaj — przerwał Tatarski. — Mam świetny pomysł. Zaraz go zanotuję.

Wyjął z kieszeni notes i zapisał:

Silicon Graphics/wielkie cycki — nowy emblemat.

Zamiast płatka śniegu — zarys ogromnego cycka, jakby rozdętego silikonem (niedbale przekreślony piórem, bo graphics). W spocie z cycka wypełza krzemoorganiczny robak i wygina się w kształt $ (model-species II). Do przemyślenia.

— Silny przypływ natchnienia? — zapytał Morkowin. — Zazdroszczę ci. No dobra, koniec wycieczki. Chodźmy do bufetu.

W bufecie nadal było pusto. Wciąż chodził telewizor bez fonii, a na stole pod nim stała niedopita butelka Smirnoff citrus twist i dwie szklanki. Morkowin napełnił je, w milczeniu trącił się z Tatarskim i wypił. Tatarski po wycieczce odczuwał jakiś niejasny niepokój.

— Jednej rzeczy tu nie rozumiem — powiedział. — Powiedzmy, że co— pywriterzy piszą im wszystkim teksty. Ale kto za te teksty odpowiada? Skąd bierzemy tematy i w jaki sposób ustalamy, jaki kierunek przybierze jutro polityka narodowościowa?

— Wielki.biznes — zwięźle odparł Morkowin. — Słyszałeś o oligarchach?

— Aha. I co, oni się zbierają i decydują? A może przysyłają koncepcje na piśmie?

Morkowin zatkał kciukiem szyjkę butelki, potrząsnął nią i zaczął się wpatrywać w bąbelki — widocznie coś go fascynowało w tym widoku. Tatarski w milczeniu czekał na odpowiedź.

— No, jak oni mogą się gdzieś zbierać — przemówił wreszcie Morkowin — skoro ich wszystkich produkuje się piętro wyżej? Sam przecież dopiero co widziałeś Bieriezowskiego.

— Aha — z namysłem odrzekł Tatarski. — No tak, oczywiście. A kto pisze scenariusze do oligarchów?

— Copywriterzy. Wszystko tak samo, tylko na innym piętrze.

— Aha. A jak my wybieramy, co ci oligarchowie postanowią?

— Na podstawie sytuacji politycznej. To się przecież tylko tak mówi: „wybieramy”. W rzeczywistości specjalnego wyboru nie ma. Wszędzie tylko żelazna konieczność. I dla tych, i dla tamtych. Zresztą dla mnie i dla ciebie też.

— To co, żadnych oligarchów też nie ma? Ale przecież mamy na dole tablicę — „Komitet Międzybankowy”…

— To po to, żeby nas gliny szanowały — odparł Morkowin — i nie pchały się ze swoją ochroną. Jesteśmy komitetem międzybankowym, fakt, ale wszystkie te banki są międzykomitetowe. Tak to jest.

— Rozumiem — powiedział Tatarski. — Chyba rozumiem… To znaczy zaraz, zaczekaj… Z tego wynika, że tamci decydują o tych, a ci… Ci decydują o tamtych. Ale wobec tego jak… Chwileczkę… To na czym się opierają wszyscy?

Nie zdążywszy dokończyć zdania, zawył z bólu — Morkowin z całej siły uszczypnął go w dłoń — tak mocno, że nawet zdarł kawałeczek skóry.

— A o tym — powiedział, pochylając się nad stołem i zaglądając Tatarskiemu w oczy mrocznym spojrzeniem — nigdy nawet nie myśl. Nigdy, rozumiesz?

— Ale jak? — zapytał Tatarski, czując, że ból właśnie odepchnął go znad skraju jakiejś głębokiej i ciemnej przepaści. — Jak można o tym nie myśleć?

— Jest taka technika — powiedział Morkowin. — Uświadamiasz sobie jak gdyby, że za chwilę przyjdzie ci do głowy ta myśl, i natychmiast się szczypiesz albo kłujesz czymś ostrym. W rękę, w nogę — nieważne. Najlepiej tam, gdzie jest więcej zakończeń nerwowych. Tak jak pływak szczypie się w łydkę, kiedy chwyci go skurcz. Żeby nie utonąć. I później stopniowo wokół tej myśli wytworzy ci się jakby odcisk i będziesz mógł bez szczególnych problemów omijać ją z daleka. I powoli się przyzwyczaisz. Siódme piętro opiera się na szóstym, szóste opiera się na siódmym, i wszędzie, w każdym konkretnym punkcie i w każdym konkretnym momencie, istnieje określona wytrzymałość. A jak ci się nawali kupa spraw — powąchasz sobie koki i przez cały dzień będziesz problemy konkretne rozwiązywał w biegu. Na problemy abstrakcyjne nie zostanie ci czasu.

Tatarski jednym haustem wypił resztkę wódki i kilka razy uszczypnął się w udo. Morkowin uśmiechnął się smutno.

— Taki Azadowski — powiedział. — Dlaczego on trzęsie całym tym interesem? A dlatego, że nawet mu do głowy nie przyjdzie, że w tym wszystkim jest coś dziwnego. Tacy ludzie rodzą się raz na sto lat. A on, można powiedzieć, ma wyczucie życia na skalę międzynarodową…

— Dobrze — rzekł Tatarski i jeszcze raz uszczypnął się w nogę. — Ale przecież z pewnością nie wystarczy tylko wszystkim trząść, trzeba jeszcze regulować, prawda? Przecież społeczeństwo to rzecz skomplikowana. Czy przy regulowaniu stosuje się jakieś zasady?

— Zasada jest bardzo prosta — odparł Morkowin. — Żeby wszystko w społeczeństwie przebiegało normalnie, musimy tylko regulować wielkość masy pieniężnej, która jest w naszym posiadaniu. A wtedy cała reszta automatycznie potoczy się właściwym trybem. Dlatego też do niczego nie wolno się wtrącać.

— Jak się tę wielkość reguluje?

— Żebyśmy ją mieli maksymalną.

— I to wszystko?

— Oczywiście. Jeżeli masa pieniędzy jest maksymalna, to znaczy, że wszystko potoczyło się utartym torem.

— Tak — powiedział Tatarski. — To logiczne. Ale ktoś przecież musi tym dowodzić, prawda?

— Dziwnie ci się śpieszy, żeby wszystko zrozumieć — nachmurzył się Morkowin. — Mówiłem ci, zaczekaj. To jest, bracie, wielki problem — zrozumieć, kto tym dowodzi. Na razie powiem ci tak: światem rządzi nie „ktoś”, ale „coś”. Określone czynniki i bodźce, do których poznania jeszcze nie dorosłeś. Chociaż, Wawan, nie wiedzieć o nich po prostu nie możesz. Widzisz, co za paradoks…

Morkowin umilkł i nad czymś się zadumał. Tatarski zapalił papierosa — nie chciało mu się więcej rozmawiać. Tymczasem w bufecie zjawił się nowy gość, którego Tatarski od razu poznał — był to znany komentator telewizyjny Farsuk Sejful-Farsiejkin. W naturze wyglądał o wiele starzej niż na ekranie. Najwyraźniej wracał z nagrania; twarz pokrywały mu grube krople potu, a słynne pince-nez tkwiło na nosie jakoś krzywo. Tatarski pomyślał, że Farsiejkin od razu rzuci się do bufetu i zamówi wódkę, ale ten podszedł do ich stolika.

— Można włączyć fonię? — zapytał, wskazując na telewizor. — Ten klip robił mój synek. A ja go jeszcze nie widziałem.

Tatarski podniósł wzrok. Na ekranie działo się coś dziwnie znanego: na polanie wśród brzozowego zagajnika stał chór marynarzy o nieco podejrzanym wyglądzie (Tatarski od razu rozpoznał Azadowskiego — znajdował się w samym środku grupy i tylko na jego szyi błyszczał medalik). Marynarze, objęci za ramiona, kołysząc się z boku na bok, niedosłyszalnie wtórowali żółtowłosemu soliście, wyglądającemu jak Jesienin do sześcianu. Początkowo Tatarski sądził, że solista stoi na pniu gigantycznej brzozy, ale widząc idealnie cylindryczny kształt owego pnia i namalowane na nim małe cytrynki, domyślił się, że to wielokrotnie powiększona puszka soft-drinka, pomalowana a la brzoza, a może a la zebra. Wylizane do blasku szczegóły świadczyły o tym, że spot jest bardzo kosztowny.

„Bom-bom-bom” — nucili głucho rozkołysani marynarze. Solista wyciągnął rękę od serca do kamery i zaśpiewał:

Szczodrze poiła Mnie ojczyzna Brzozowym spriteem, Brzozowym spriteem!

Tatarski gwałtownym ruchem rozgniótł papierosa w popielniczce.

— Dranie — powiedział.

— Kto? — zapytał Morkowin.

— Żebym to ja wiedział… Słuchaj, do jakiego działu chcą mnie skierować?

— Masz być starszym kreatorem w wydziale „kompromatów” — materiałów kompromitacyjnych. A poza tym będziesz pod ręką w razie pilnych spraw. Tak że teraz musimy się nawzajem wspierać. Jak ci tutaj marynarze. Ramię w ramię… Przepraszam, stary, że cię w to wplątałem. Bo przecież zwykły zjadacz chleba ma lżejsze życie, każdy to wie. Taki zjadacz chleba to nawet myśli, że są różne kanały telewizyjne, jakieś tam telekompanie… No, ale dlatego właśnie jest zwykłym zjadaczem chleba.

Загрузка...