Halla, samotna wdowa z Rünarstadhir, wcześnie udała się na spoczynek. Nie miała po co dłużej siedzieć. Obrządziła zwierzęta, zakończyła wszystkie codzienne prace. Wieczorem często napływały przykre myśli, lepiej wobec tego wstać z samego rana.
Zasnęła, gdy tylko przyłożyła głowę do poduszki. Długie noce przepojone smutkiem i lękiem o to, co ją czeka, należały już do przeszłości. Teraz chodziło już tylko o przeżycie.
Prawie od razu coś zaczęło jej się śnić.
Niezwykły sen.
Twarz skryta w cieniu kaptura mnisiej opończy coraz bardziej się przybliżała. Wielkie, całkiem czarne oczy wpatrywały się w nią bez mrugnięcia.
Surowa twarz. Piękna, choć niemłoda już i nie całkiem ludzka. Te oczy…
Nie poruszała się we śnie, chociaż odczuwała chęć ucieczki. Nie podobał jej się ten sen, wszystko wskazywało na to, że może przerodzić się w koszmar.
Głos… Spostrzegła, że wargi mężczyzny się poruszają, ale wydobywające się spomiędzy nich słowa były niewyraźne. Upłynęła chwila, zanim dotarły do jej świadomości:
“W brzozowym lasku leży ranny mężczyzna. Za oborą dla owiec, pod urwiskiem”.
“To daleko”, odpowiedziała w myślach.
“Zdążysz dojść jeszcze dziś wieczorem. On może liczyć tylko na ciebie”.
Twarz zniknęła. Gdzieś w domu rozległ się hałas, pies poderwał się z ujadaniem. Halla się obudziła.
Nie mogła spać długo, bo słońce stało dokładnie w tym samym miejscu co wtedy, gdy się kładła.
Sen wciąż wydawał jej się rzeczywisty.
Muszę go zapamiętać, postanowiła zaniepokojona. Nie mogę zapomnieć…
Co też ten człowiek, czy raczej ta istota, powiedziała? Kto pojawił się we śnie?
Gdyby nie był tak mocnej budowy, podejrzewałaby, że to elf. One jednak zwykle przedstawiały się jako bardziej ulotne.
Ech, to tylko sen!
Nie.
“Pod urwiskiem leży ranny mężczyzna”. Czy tak mówił? A raczej: “W brzozowym lasku”.
Właściwie to jedno i to samo.
We śnie zaprotestowała przeciw tak dalekiej wyprawie i teraz w myślach także się oburzyła.
Usiadła jednak, spuściła nogi na chłodną podłogę.
Ranny mężczyzna?
Przekleństwo, nie mogła tego tak zostawić. Niemądrze, przecież to tylko sen, ale poruszył jej sumienie. Narzucił obowiązek.
Nie umiała się od niego wykręcić.
– Musimy iść, Teitur – westchnęła, zwracając się do psa, i zaczęła się ubierać.
Teitur, czyli Wesołek, w pełni zasługiwał na takie imię, nieduży, ruchliwy, o brunatnej sierści, gotów za swą panią skoczyć w wodę i ogień, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Samotna Halla bardzo sobie ceniła jego towarzystwo.
Gdy wyszli na dwór w letni wieczór, słońce wciąż jasno świeciło. W blasku jego promieni Hofsjökull lśnił mnogością barw. Miejsce to zostało starannie wybrane, słońce docierało tu prawie zawsze, tylko wysoka góra za domem czasami sprawiała ponure wrażenie, lecz poza tym położenie zagrody było wprost idealne.
Halla zadrżała. Nie przywykła wychodzić z domu o tak późnej porze. Inni ludzie uznaliby, że jest jeszcze dość wcześnie, ale ona mieszkała całkiem sama w zagrodzie, którą zbudował jej mąż Runar. Runar był taki uparty, nie chciał, by ojciec nim komenderował, dlatego postanowił się przenieść do tej odległej doliny na pustkowiu.
Samotne zagrody nie były na Islandii niczym niezwykłym. Osiedlano się tam, gdzie owce i inne zwierzęta domowe znajdowały pastwiska. Przy tak wielkich przestrzeniach, którymi zawiadywali pojedynczy ludzie, sąsiedzkie spory należały do rzadkości.
Runar zmarł przed dwoma laty i od tej pory Halla próbowała radzić sobie sama, nie miała bowiem dokąd się przenieść.
Samotność jednak czasami bardzo jej doskwierała. Ciążyła odpowiedzialność, strach przed ostrymi zimami i tęsknota za tym, którego utraciła.
Poza tym nie miała na co narzekać. Wygodny dom, wody pod dostatkiem, dobre pastwiska.
– Weźmiemy konia – oświadczyła psu, bo zawsze przemawiała do niego jak do człowieka. – Lepiej żebyśmy jak najszybciej uporali się z tymi głupstwami i spokój nie położyli się spać.
Teitur okazywał wielkie zadowolenie z nieoczekiwanej wycieczki. Węsząc biegł przodem przed koniem, jak zwykle robią to psy.
Halla widziała z daleka niewielki fragment brzozowego lasku w odległym krańcu doliny, tam gdzie zakręcała rzeka.
Ranny mężczyzna pod urwiskiem? Widać odezwało się dawne wspomnienie z dzieciństwa i objawiło pod postacią snu. Pewien człowiek z zagrody, z której pochodziła, spadł ze szczytu góry, zabijając się na miejscu. Nie pozwolono jej go oglądać, lecz wypadek i tak wywarł na niej ogromne wrażenie. Z pewnością to właśnie zdarzenie powróciło w pamięci, chociaż nie przypominała sobie, aby wtedy ktokolwiek wypowiedział przy niej akurat te słowa.
“On może liczyć tylko na ciebie”.
To właśnie zdanie zdecydowało, że postanowiła sprawdzić, jak się sprawy mają.
Minęli wielką oborę dla owiec. Zagrodę zostawili daleko za sobą, bliżej teraz było do urwiska.
Kiedy dotarli do niskich, powykręcanych górskich brzóz, Halla zsiadła z konia. Zbocze było tu strome, a las miejscami bardzo gęsty, przywiązała więc konia do drzewa.
– Chodź, Teitur, dalej pójdziemy sami. Zobacz, czy czegoś nie znajdziesz! Szukaj!
Teitur nie przywykł do odnajdywania ludzi, zwykle szukał owiec i tym razem także uznał, że o nie chodzi. Pobiegł między drzewa.
– Nie, powinniśmy iść w górę! – zawołała Halla. – Ku urwisku!
Pies natychmiast zmienił kierunek.
Musieli się wspinać. Halla zatrzymała się na otwartej polanie i popatrzyła na płynącą dołem rzekę. Za jakiś czas jej wody dotrą do przepięknego wodospadu Gullfoss i spadną tęczową kaskadą.
– Ale wy o tym nie wiecie, kropelki – uśmiechając się mruknęła pod nosem. – Co ja tu robię w środku nocy?
Do północy pozostawało jeszcze kilka godzin, ale Halla niezwyczajna była wychodzić o tak późnej porze.
Złościła się na siebie za to, że usłuchała postaci ze snu, i wiedziona koniecznością wypełnienia obowiązku wobec bliźniego wypuściła się tak daleko.
Nagle usłyszała ujadanie Teitura.
Nie było to zwyczajne szczekanie, którym oznajmiał: “Znalazłem owcę”. Brzmiał w nim jakiś ton zaskoczenia, niepewności. Przypominał raczej odgłosy, jakie wydawał z siebie, kiedy nocą coś mu się przywidziało.
– Już idę, Teitur! – krzyknęła. – Zostań na miejscu!
Ale pies nie mógł dłużej czekać, musiał ją sprowadzić. Ruszyła za nim, pokonując ostatni odcinek pod górę, aż wreszcie znalazła się bezpośrednio pod urwiskiem.
Teitur pomknął dalej wzdłuż zbocza, poszła za nim.
I wtedy go zobaczyła.
– Dobry Boże – szepnęła. – Co mam zrobić?
Ledwie śmiała podejść, przekonana, że ten człowiek nie żyje, tak strasznie był pokrwawiony i poobijany. Obok leżał pęknięty skórzany worek, woda wyciekła z niego już dawno.
On nie może żyć, pomyślała. Stąpała niemal śmiesznie niepewnie.
Widziała, że to dorosły mężczyzna. Leżał na boku, Halla uklękła przy nim, poruszała się tak wolno, jakby chciała się wycofać. Nie potrzebowała już więcej zmarłych.
Delikatnie obróciła go na plecy.
Dech zaparło jej w piersiach, jęknęła cicho w uniesieniu.
Nigdy nie widziała kogoś tak nieziemsko pięknego, tak w pewnym sensie obcego. Kruczoczarne włosy, pełne teraz ziemi i mchu, falami okalały twarz o cerze barwy kości słoniowej. Widać było, że to twarz o idealnych rysach, chociaż teraz pokrywała je zakrzepła krew. Doskonała w kształcie dłoń bezwładnie leżała na trawie.
Człowiek ten okazał się jednak zaledwie młodzieńcem, liczącym, jak przypuszczała, około dwudziestu lat, a już na pewno nie więcej niż dwadzieścia pięć.
Och, nie, on nie może nie żyć. Tak boska uroda nie może się zmarnować.
Również Halla dostrzegła osobliwą eteryczność leżącej przy niej postaci. Jakby wywodził się z ludu elfów, pomyślała już po raz drugi tego wieczoru. Jednak człowiek, którego ujrzała we śnie, sprawiał wrażenie o wiele potężniejszego niż ten chłopak, mimo że i on miał szerokie ramiona i męskie rysy.
A jednak ta niesamowita delikatność…
Przyłożyła dłoń do piersi rannego i gdy wyczuła oddech, głęboko westchnęła z ulgą.
– Cóż, mój piękny przyjacielu – szepnęła. – Teraz wszystko zależy ode mnie.
Teitur obwąchiwał twarz chłopaka.
– Przestań – cicho poleciła psu. – Musimy go przenieść do domu, dopiero tam będę mogła opatrzyć mu rany. Ale jak mam sobie z tym poradzić? Nie przyprowadzę konia tu na górę, zresztą to by w niczym nie pomogło, bo i tak nie wsadziłabym rannego na koński grzbiet. Nie zdążę też wrócić do zagrody po sanie, których zresztą nie mam, bo zeszłaby mi na tym cala noc. Muszę go ciągnąć, Teitur, a nie mam do tego serca. Przecież on jest ranny.
Wydawało się jednak, że to jedyne rozwiązanie. Halla bardzo nie chciała w tak niegodny sposób potraktować tej szlachetnej istoty, nic innego jednak jej nie pozostawało.
Porwany bukłak przydał się jeszcze raz. Przymocowała go do barków i karku chłopca, aby chronił go przy zetknięciu z ziemią. Potem stanęła tyłem do nieznajomego, prawą ręką uniosła prawą nogę, a lewą – lewą i zaczęła go ciągnąć w dół. Od czasu do czasu odwracała się, żeby sprawdzić, czy nieprzytomny bardzo się nie rani, ale wyglądało na to, że wszystko idzie dobrze. Tylko włosami zaczepiał niekiedy o gałązki, a ręce wlokły się bezwładnie po ziemi. Nie potrafiła jednak wyjaśnić, jak to możliwe, że nagle wydał się jej taki lekki. Przecież wiedziała, że waży swoje, poczuła to, kiedy próbowała go podnieść z ziemi. Tymczasem odnosiła wrażenie, jakby… jakby coś niewidzialnego pomagało jej go dźwigać.
Oczywiście, to niemożliwe.
Dotarli do miejsca, gdzie czekał przywiązany koń.
– Teraz najgorsze, Teitur – mruknęła. – Jak, na miłość boską, zdołam go przerzucić przez siodło?
Wtedy stało się coś niesłychanego. Koń zastrzygł uszami, potem cofnął się odrobinę i…
Halla nie wierzyła własnym oczom. Koń nigdy dotąd tak się nie zachowywał. Nie pamiętała, by w ogóle widziała jakiegokolwiek konia klękającego najpierw na przednie nogi, potem na tylne, by pomóc jeźdźcowi się dosiąść.
Halla oniemiała, ale nie straciła całkiem głowy. Najprędzej jak mogła przełożyła rannego przez siodło i ostrożnie usiadła za nim.
Koń zaraz się podniósł.
– Dziękuję, kochany przyjacielu! – Poklepała go po grzywie. – Wieź nas teraz do domu.
Ruszyli. Teitur biegł obok konia, bezustannie próbując zerkać na obcego, którego jego pani wiozła przed sobą. Od czasu do czasu pies podskakiwał, żeby obwąchać zwisające bezwładnie ręce mężczyzny, ale wtedy Halla przywoływała go do porządku.
Ale jakież to ekscytujące przeżycie dla małego psiaka z odludnej doliny na pustkowiu! Przecież to on znalazł obcego, on też czuł się za niego odpowiedzialny.
Halla podprowadziła konia aż do drzwi wejściowych. Obawiała się, że nie zdoła przenieść mężczyzny dalej, ale i tym razem nie mogła pozbyć się wrażenia, że ktoś jej w tym pomaga.
Halla mieszkała na pustkowiu od dwóch lat. To dostatecznie długi czas, by nauczyć się żyć w zgodzie z naturą. Dlatego też kobieta nie odrzucała jednoznacznie myśli, że wokół niej znajdują się ukryte siły. Tak namacalnie jednak jak tej nocy nigdy jeszcze ich nie odczuła, chociaż często zdarzało jej się kątem oka dostrzec jakiś ruch między zabudowaniami.
Teraz było inaczej, jak gdyby nieznajome moce bezpośrednio włączyły się w jej życie.
Ułożyła rannego na łóżku, na tej połowie, która dawniej należała do Runara. Ostrożnie ściągnęła mu z nóg zniszczone, lecz kiedyś zapewne drogie buty.
Wcześniej już zauważyła, że do paska przymocowaną miał dziwaczną, ciężką skórzaną sakiewkę. Zastanawiała się, co też może w niej być. Musiała ją teraz odwiązać, żeby zdjąć chłopcu pasek i sweter.
Zdumiona pomacała wielką kulę, którą najwyraźniej skrywała sakiewka. Nie miała jednak czasu jej oglądać, odłożyła ją na stołek wraz z paskiem. Potem spróbowała ściągnąć rannemu zniszczony sweter, sztywny od zakrzepłej krwi wszędzie, z wyjątkiem przodu, gdzie chłopak najwyraźniej przyciskał do ciała bukłak z wodą. Niezły pomysł, uznała z podziwem.
Nie mogła jednak oprzeć się wrażeniu, że chłopiec przede wszystkim pragnął osłonić dziwaczną sakiewkę.
Nie chciała rozcinać jego ubrania. Ponieważ ranny i tak był nieprzytomny, uniosła go trochę i jednym ruchem ściągnęła sweter przez głowę.
Cofnęła się na widok wielkiego znaku promienistego słońca, który nosił na piersi. Wydał jej się w pewnym sensie… boski.
Ale nie, to chyba nie było właściwe słowo. Magiczny? Tak, teraz lepiej.
Z paleniska przyniosła kociołek z gorącą wodą i zaczęła czyścić rany. Zorientowała się, że są to przede wszystkim otarcia, ale młodzieniec mógł odnieść także wewnętrzne obrażenia. Podczas spadania obijał się zapewne często i mocno, zwłaszcza ostatni upadek z wysoka mógł się okazać tragiczny w skutkach.
Musiał runąć z samej góry. Niesamowite, że w ogóle przeżył.
Nagle drgnęła. Nie zauważyła, że się ocknął i przygląda jej się badawczo, z powagą.
– Takie same oczy! – wyrwało jej się.
– Jak co? – spytał cicho.
– Jak we śnie – odparła.
Miała wrażenie, że te oczy ją hipnotyzują. Takie fascynujące, podłużne, skośne, ogromne i całkiem czarne.
Przyszło jej do głowy, że ma do czynienia z nieziemską istotą.
– Takie same jak u tego, którego widziałam we śnie.
– U Cienia – stwierdził. – Mego opiekuna. Gdzie jestem?
– Chyba spadłeś z urwiska – odparła. – Znajdujesz się teraz w mojej zagrodzie w dolinie, kawałek od tamtej stromizny. Ten, którego ujrzałam we śnie, prosił, bym poszukała rannego mężczyzny. Czy masz jakieś wewnętrzne obrażenia?
Niezwykły człowiek przymknął oczy, a Halla z tego powodu odczuła jednocześnie ulgę i rozczarowanie.
– Nie wiem – odpowiedział szeptem. – Mam wrażenie, jakby przepuszczono mnie przez prasę do kamieni.
– Obawiam się, że mocno uderzyłeś się w głowę – westchnęła Halla. – Lepiej będzie, jak przez kilka dni poleżysz w łóżku.
– Ale ja…
Urwał.
– Nie, nic – dokończył po chwili.
– Co chciałeś powiedzieć?
Widziała, jak bardzo jest wycieńczony.
– Chciałem powiedzieć, że… moi rodzice… bardzo się o mnie niepokoją. Ale otrzymałem informację… od Cienia… że wiedzą… że mam się… Oni także…
Głos chłopca zamarł, ale Halla miała nadzieję, że zamierzał powiedzieć “mam się dobrze”. U niej.
Z jakiej części świata przybywasz? zastanawiała się w duchu. A może raczej z jakiej części wszechświata?
Czyżby jednak nawiązała kontakt z elfami?
Nie, miała do czynienia z innymi istotami. Ale z jakimi?
Zabrała się z powrotem do opatrywania jego ran i Dolg znów się ocknął. Popatrzył na kobietę, która nie zauważyła, że odzyskał przytomność, rozejrzał się po izbie.
Na pięknej szafie w ścianie przeczytał napis: “Halla córka Egila 1732”.
Czy to mogła być ona? Nie wyglądała ani na młodą, ani na starą. Oceniał jej wiek na jakieś trzydzieści siedem lat, z pewnością nie przekroczyła jeszcze czterdziestki. Miała twarz ani ładną, ani brzydką, włosy ciemnoblond, niebieskie oczy, tak mu się przynajmniej wydawało, niełatwo było to ocenić przy skąpym świetle w izdebce.
Sprawiała jednak wrażenie, że nosi w sobie wielki spokój i imponującą wewnętrzną siłę. Tu, na takim pustkowiu, z pewnością bardzo się to jej przydawało. A mimo wszystko dostrzegał w niej jakąś bezbronność, zauważył to już, kiedy pierwszy raz wrócił do przytomności. Jak gdyby potrzeba wymusiła w niej tę siłę. Z pozoru jednak wydawała się bardzo spokojna i zaradna.
Natychmiast wyczuł, że jest osobą, której można ufać bez zastrzeżeń.
W jaki sposób tutaj trafiła? Mieszkała tu najwidoczniej całkiem sama.
– Jak się nazywasz? – spytał.
Poderwała się przestraszona, o mało nie wypuszczając z rąk ściereczki, którą obmywała mu łokieć.
– Nie wiedziałam, że… – zająknęła się. – Mam na imię Halla.
A więc to jednak ona. Dolg wiedział, że podwójne “l” na Islandii wymawia się jak “dl”. Tego nauczył go ojciec. Dawno też się przekonał, że potrafi się porozumiewać z Islandczykami. Brakujące słowa można przecież zastąpić gestami.
Ciało bolało okropnie. W tyle głowy pulsowało, a kiedy Halla dotknęła jego boku, jęknął, prawie krzyknął z bólu.
– Tutaj cię boli? – spytała, dotykając punktu na plecach poniżej łopatki.
Dolg mógł jedynie skinąć głową.
– Być może masz złamane żebro – stwierdziła. – A jak ty się nazywasz?
– Dolg.
Popatrzyła na niego, przez moment zdumiona osobliwym imieniem, ale on już do tego przywykł. Potem dalej czyściła rany.
Dolg nie miał zbyt wiele do czynienia z kobietami. Nie wiedział, co pocznie, jeśli ona posunie się niżej. Musiałaby też zdjąć mu spodnie. Zakłopotał się już na samą myśl; zdziwiło go to, bo nie podejrzewał się o taką nieśmiałość.
Ale taki właśnie był.
Być może i ona wyczuła jego zaniepokojenie, a może sama czuła się zakłopotana.
– Wydaje się, że… dalej już nie masz skaleczeń – powiedziała niezręcznie. – Bukłak dobrze cię osłaniał. Ale kolana są poharatane.
Dolg kiwnął głową. Czuł, że tak jest, nie musiał wcale patrzeć na podarte i zakrwawione nogawki.
– Mogę zdjąć spodnie – rzekł niepewnie.
– A ja cię okryję – dopowiedziała z ulgą.
Nie przypuszczał, że ruch sprawi mu tak potworny ból. Uparł się jednak, że sam sobie z tym poradzi. Parę razy bliski był utraty przytomności. Halla odwróciła się plecami i zajęła przygotowaniem jedzenia, wreszcie jednak spodnie leżały na podłodze, a on sam naciągnął nakrycie. Potem był już całkiem wycieńczony.
Teraz Halla mogła się zająć zranieniami na kolanach i stopach.
Sądząc po tym, jak wyglądał Dolg, kiedy zakończyła zabiegi, musiała chyba zużyć całe swoje zapasy płótna. Dolg jednak poczuł się o wiele lepiej i czyściej. Nie był w stanie jeść samodzielnie, kiedy pił, podtrzymywała mu głowę, a dłoń z łyżką drżała mu tak, że musiała go także karmić.
W końcu powiedziała “dobranoc”, zabrała psa i opuściła izbę.
Dolg był zbyt zmęczony, by się nad tym zastanawiać.
Halla poszła do stodoły, zwinęła się na sianie i okryła skórą. Teitur dotrzymywał jej towarzystwa, wtulony w zgięcie kolan.
Nie potrafiła ot, tak po prostu, położyć się na tym samym łóżku co ów mężczyzna. Wydawało jej się to profanacją.
Ale modlitwa, jaką odmówiła tego wieczoru, była nieco inna niż zwykle. Z lekkim uśmiechem na wargach wyszeptała:
– Dzięki Ci, dobry Boże, że sprowadziłeś go w moją samotność! Dzięki, że pozwoliłeś go uratować. Daj mi siłę, bym mogła mu pomóc w odpowiedni sposób, tak aby jego życie stało się łatwiejsze przynajmniej przez tę chwilę, przez jaką dane mi będzie go zatrzymać.
Z doliny dobiegał szum rzeki, poza tym żaden odgłos nie zakłócał spokoju nocy. Przez okienko widziała zielone łąki, kilka brzóz rosnących przy domu. Widok w nocnym świetle zdawał się dziwnie płaski i wyraźny, jakby patrzyła na obraz. Po raz pierwszy od wielu miesięcy zauważyła, jak bardzo samotna jest jej dolina.
Westchnęła z uniesieniem. Życie w jednej chwili stało się takie ekscytujące.
Uczyni wszystko, co w jej mocy, aby przywrócić temu młodemu człowiekowi zdrowie i siły.
Dolg?
Halla nie znała żadnego języka poza islandzkim, ale zrozumiała, że Dolg nie jest Islandczykiem. Jego imię musiało więc wywodzić się z jakiejś obcej mowy, zdawała sobie z tego sprawę, a mimo to uznawała je za osobliwe. Nie brzmiało jak człowiecze imię.
Dolg po islandzku? Takie słowo nie istniało. Najbliższe, z czym jej się kojarzyło, to Duł. Tajemnica.
Poczuła, że rozumuje właściwie.