Mówi się, że kiedy we wschodniej Islandii pada, na północy jest piękna pogoda i odwrotnie. Bez względu na to, jak jest naprawdę, grupka Móriego przez wiele dni podróżowała w nieustającym deszczu. Oczywiście pogarszało to humory, a Móri wciąż sobie wyrzucał, że nie chciał skrócić drogi, przeprawiając się przez Sprengisandur.
Dostrzegali jednak kilka jaśniejszych punktów: bracia zakonni nie mogli ich tu znaleźć, a poza tym mieli świadomość, że z czasem dotrą do ludzi mieszkających w zagubionych dolinach, do samotnych zagród, gdzie przyjmą ich gościnnie, pozwolą się ogrzać i odpocząć. Potrzebowali nabrać sił przed dalszym etapem podróży.
Dlaczego się na to zdecydowałam? wielokrotnie podczas długiej jazdy zastanawiała się Tiril. Dlaczego nalegałam, aby zabrali mnie na Islandię? Czego się spodziewałam? Wycieczki w słońcu, gościny w eleganckich domach, do jakich się przyzwyczailiśmy jako członkowie bocznej linii rodziny cesarskiej?
Nie, przecież wiedziałam, jak rzadko zaludniona jest Islandia. Znałam surowe życie tutejszego ludu. Chyba po prostu wydawało mi się, że jestem młodsza niż w rzeczywistości.
Nie skarżyła się jednak, bez względu na to, jak była zmęczona i przemoknięta, bez sił. Żałowała tylko, że nie pokaże synom szczytu Hraundrangi. Nie mogli jechać tamtędy, a i tak deszczowe chmury wisiały zbyt nisko.
Dotarli wreszcie do Kjölur, wyżynnej drogi łączącej północ z południem, jednej z niewielu tras wiodących na przestrzał przez wyspę. Okolica ta nie była równie surowa jak równoległe do niej Sprengisandur. Okazała się jaśniejsza, w niektórych miejscach bardziej zielona, gdzieniegdzie nawet zdarzały się ludzkie siedziby. Ale i tutaj przyszło im godzinami jechać przez takie same pola lawy i kamieni, przez piaszczyste pustynie jak w Sprengisandur.
Niewątpliwa zaleta Kjölur polegała na tym, że droga ta była znacznie mniej znana niż inne trakty, zarówno te ciągnące się dalej na wschodzie, jak i bardziej odległe zachodnie. Szeroka, “wygodna” droga znajdowała się daleko stąd na zachód, miejscami nawet docierała do wybrzeża. Tamtędy właśnie jechała Tiril przed blisko dwudziestu pięciu laty w poszukiwaniu Móriego. Nie spodziewała się, że jazda w sercu lądu może być o tyle trudniejsza.
Mieli jednak przekonanie, że tutaj nie grożą im prześladowcy, i to było najważniejsze. Czekało ich ważne zadanie, nie mogli marnować czasu na starcia z Zakonem Świętego Słońca.
Villemannowi wyprawa jawiła się baśnią. Uczestniczył w poczynaniach rodziny, liczono się z nim. Jakie znaczenie w takiej sytuacji miał deszcz, chłód i głód?
Trzeciego dnia jazdy przez Kjölur, a znajdowali się wówczas mniej więcej w połowie drogi, powróciło słońce. W jednej chwili wszystko pojaśniało, niebo, humory i widoki na przyszłość.
Zatrzymali się przy Hveravellir, wyżynie rozciągającej się między lodowcami Langj okuli i Hofsj okuli. Urządzili sobie kąpiel w gorących źródłach, spotkali innych wędrowców, z którymi mogli porozmawiać, poświęcili trochę czasu na to, aby naprawdę wypocząć.
Bardzo się im spodobało to miejsce i postanowili tutaj przenocować.
Chłopcy bawili się na zboczach wymytych do białości przez wodę wypływającą ze źródeł. Podziwiali kotły, jamy w ziemi wypełnione wrzącą wodą, odwiedzili też miejsce wręcz święte dla Islandczyków, a mianowicie ziemiankę, w której schronił się słynny wyjęty spod prawa człowiek. Przezimował w niej i tutaj przeżył największą tragedię swego życia.
W ziemiance wysłuchali opowieści Móriego o wyjętym spod prawa i jego ukochanej żonie, a potem w milczeniu przeszli z powrotem nad gorące źródła. Wcześniej Tiril i Móri z radością i pewnym zdumieniem obserwowali, jak Dolg śmieje się, rozbawiony igraszkami z Villemannem w rejonie gorących źródeł. Powiedzieli sobie, że wprost nie poznają swego zawsze tak poważnego syna.
Teraz Dolg powrócił do swego zwykłego nastroju. Opowieść ojca wprawiła go w zadumę, co Tiril, której też zakręciły się łzy w oczach, doskonale rozumiała.
Długa chwila upłynęła, zanim zdołali się otrząsnąć z żalu nad tragicznym ludzkim losem. Potem pod osłoną wysokich formacji lawy przygotowali prymitywne posłania i położyli się do łóżek, jeśli można tak określić rozpostarte na ziemi skóry, w które się owinęli.
Deszcz w każdym razie ustał. Skóry i wełniana odzież nareszcie wyschły.
Wszystko wydawało się łatwiejsze. Połowa drogi przez Kjölur była za nimi i wkrótce mieli dotrzeć do zamieszkanych dolin.
Bardzo się z tego cieszyli.
A mimo wszystko, myślał Villemann leżąc i czując chłód ciągnący od wielkich lodowców wokół Hveravellir, mimo wszystko ta podróż jest prawdziwą rozkoszą. Piękno dzikich okolic, poczucie więzi z dziką, nieugładzoną przyrodą, nawet zmęczenie, kiedy całodzienna jazda dawała się we znaki. Tu stawało się w obliczu odwiecznej zagadki czasu i przestrzeni. Kiedy się to wszystko zaczęło? Jak się rozpoczęło i jak się skończy? Co jest na zewnątrz wszechświata? A co jeszcze dalej? Co nastąpi po Tamtym Świecie?
Zastanawianie się nad tymi niebywale trudnymi kwestiami doprowadziło do szaleństwa wielu ludzi. Villemann postanowił z tego zrezygnować. Potrzebował rozumu, jeśli miał pomóc Dolgowi wypełnić jego zadanie.
Ciekawe, na czym będzie ono polegać. No tak, domyślali się, ale i tak czekało ich zaskoczenie.
Villemann zwinął się w kłębek na boku i zapatrzył w parujące źródła, spływające ze zboczy. Postanowił, że rano jeszcze raz się wykąpie, pławienie się w gorącej wodzie uważał za jedno z najprzyjemniejszych doznań.
Woda wypływająca z wapiennych skał lśniła w blasku nocnego słońca, choć dotarli nieco dalej na południe i światło w nocy nie było tak intensywne.
Villemann zasnął ostatni. Na pół we śnie strącił ze swej piersi łapę Nera, bo pies ułożywszy się między swoim państwem wyciągnął się jak długi.
Nero brał udział w każdej ich szaleńczej wyprawie. Akceptował wszystko, co robili jego ukochani, a jego obowiązkiem było pilnować ich i chronić.
I właśnie Nero następnego dnia uświadomił im nadciągające niebezpieczeństwo.
Tego ranka, co było dość niezwykłe, postanowili się nie spieszyć. Wszyscy czuli, że dotarli do takiego etapu podróży, kiedy powinni zwolnić, pozwolić ciałom nabrać sił, a umysłom się uspokoić.
Odświeżeni po kąpieli, posiliwszy się dosiedli koni i odjechali z pięknego Hveravellir.
Właśnie wtedy Nero dał znak.
Dostrzegł coś za ich plecami i cicho warknął.
Natychmiast wstrzymali konie. Zawsze ufali Nerowi.
Dzień był słoneczny, tu i ówdzie na niebie pokazywały się chmury, równiny odrobinę przesłaniała mgiełka. Przy lodowcach unosiły się obłoki, a raczej skondensowane welony mgły.
Daleko, po drugiej stronie parującego obszaru Hveravellir, ukazała się grupa ciemno ubranych jeźdźców.
– To oni – oznajmił Móri z powagą.
– Co zrobimy? – spytała Tiril. – Odjedziemy stąd?
– A jaki mamy wybór? Widzieli nas, można to poznać po tym, jak gwałtownie wymachują rękami.
Villemann podjął odważną decyzję:
– Dolg, zamień się ze mną na płaszcze!
– Co to ma znaczyć?
– Nie dopytuj się, prędko, zanim się zorientują, co robimy!
– Ale…
– Najważniejsze, abyś ty dotarł do Gjäin. Pospiesz się!
Dolg wciąż się wahał, więc Móri, przyjrzawszy się uważnie synom, powiedział;
– Villemann ma rację. Daj mu swój płaszcz, Dolgu!
Dolg niechętnie zdjął swą ciemną opończę i wziął od Villemanna jego jasne okrycie.
– Duchy – szepnął przygnębiony Móri. – Udzielcie memu młodszemu synowi wszelkiej pomocy, jaka tylko może mu być potrzebna.
– Wyznaczyliśmy już jednego spośród nas, który będzie mu towarzyszyć – rozległ się głos Nauczyciela. – Nie bójcie się, wesprzemy go!
Villemann zaczął się niecierpliwić.
– Jedźcie więc już, żebym nie musiał poświęcać się na próżno!
– Zaczekamy na ciebie najpóźniej przy Wielkim Gejzerze – zapowiedział Móri. – Nie możesz go przeoczyć.
– Dziękuję, Villemannie – zawołał Dolg, popędzając konia. – Jesteś najlepszym bratem, jakiego mam!
– Co do tego nie mam wątpliwości – cierpko odparł Villemann. – Nie, Nero, biegnij za nimi!
Patrzyli, gdzie ma zamiar się skryć: w ziemiance wyjętego spod prawa.
– Przecież oni widzą, dokąd on zmierza – przestraszyła się Tiril.
– Owszem, znają kierunek – przyznał Móri. – Ale spójrz tylko na obłoki mgły! Nadciągają tutaj. Duchy już przystąpiły do dzieła.
– Dzięki – szepnęła Tiril. – Ach, mój biedny chłopczyk!
– Oni nie wiedzą o istnieniu ziemianki – doszedł do wniosku Móri. – Przypuszczam, że nigdy nie słyszeli o wyjętym spod prawa.
– Dobrze, że Villemann będzie mógł się czymś wykazać – stwierdził Dolg.” – Obaj cierpieliśmy z tego powodu, że on zawsze stoi z boku.
– No cóż, mimo wszystko… – westchnęła Tiril.
Co koń wyskoczy i ile wytrzymają strzemiona pędzili na południe.
Gdy zobaczyła, w jakim tempie nadciągają gęste zwały mgły, nieco się uspokoiła.
Ale nie do końca. Villemann, który skręcił w prawo od drogi, wciąż pozostawał widoczny.
A prześladowcy dotarli już do Hveravellir, wzgórz gorących źródeł.
– Mamy ich! – syknął przez zęby Falco. – Nareszcie ich dopadniemy.
Rycerzy nie opuszczał zły humor, ponieważ musieli dzień po dniu w siąpiącym deszczu przemierzać wzgórza Islandii. Nie mogli natrafić na ślad tych, których ścigali, od czasu spotkania pewnego człowieka między Hljödhaklettar a Reykjahlidh nad Myvatn.
Od tamtej pory wszelkie ślady się urywały. Nie, nie było obcych w Reykjahlidh ani w okolicach Akureyri, ani też w żadnej innej miejscowości po drodze.
Rycerze bliscy już byli rezygnacji, kiedy przypadkiem usłyszeli rozmowę dwóch wieśniaków w Silfrastadhir. Nibbio, rozumiejący co nieco po islandzku, wyłapał komentarz: “Okropnie wielu obcych ostatnio tędy przejeżdża!”
Zmusił ich, by wytłumaczyli się ze swych słów, i dowiedział się, że niedawno pewna rodzina, której towarzyszył pies, pytała o drogę na Kjólur. Obcy wyjaśniali, że przybyli zza wzgórz, ale musieli przejechać kawałek główną drogą, by dotrzeć do traktu prowadzącego do Kjólur.
Czy było to dawno? dopytywał się Nibbio.
Zaledwie dzień wcześniej.
Rycerze, otrzymawszy dokładne wskazówki, w jaki sposób mogą dostać się do Kjólur, ruszyli w drogę.
– Spójrzcie! – zawołał Serpente. – Jeden się odłączył!
– Spostrzegli nas – doszedł do wniosku Lupo. – To musi być on, syn czarnoksiężnika, ten który ma szafir.
– Bez wątpienia – mruknął Falco. – Wydaje mu się, że nam ujdzie? Tutaj? Na otwartej tundrze?
No cóż, tundry w okolicach Kjólur nie było, ale Falco lubił używać obcych słów.
– Gonimy go? – spytał Sciacallo z lodowatym uśmiechem.
– Oczywiście! Tamci się nie liczą, zajmiemy się nimi później. Ruszamy na wzgórza!
Wszyscy skierowali się na porośnięte trawą pole lawy w pościg za zbiegiem.
Nie zwrócili uwagi na nadciągającą mgłę, tak byli podekscytowani. Rekin, Hiszpan Tiburon, poczuł, jak w ciele budzi się żądza na samą myśl o zabijaniu, podbrzusze przeszył prąd. Ghiottone, Rosomak, nie był do tego stopnia ograniczony. Dla niego liczyło się przede wszystkim przechytrzenie wroga, pojmanie go w jak najbardziej wyrafinowany sposób. Wolałby być teraz sam, nie dzielić się ściganą zwierzyną z sześcioma innymi.
– Patrzcie! – zawołał Sciacallo. – On zeskakuje z konia! Czy można być aż takim durniem?
Zobaczyli, że domniemany Dolg odsyła konia jak najdalej od prześladowców i biegnie w kierunku wzniesienia, nad które nasuwały się obłoki mgły.
– Do stu… – zaczął Falco. – Brać go, prędko!
– Skąd się wzięła ta mgła? – pytał zdenerwowany Nibbio. – Jeszcze przed chwilą widoczność był doskonała!
– Nad horyzontem już się kłębiło – przypomniał Lupo. – Ale że nadciągnie tak szybko… Nigdy bym nie przypuszczał.
Zmusili wierzchowce do przyspieszenia kroku.
– Nie mógł dotrzeć daleko – zawołał Ghiottone.
Właśnie wjechali we mgłę.
– Rozdzielmy się! – krzyknął Falco. – Jeśli któryś go zobaczy, niech zabija, natychmiast, bez wahania. Nie dawajcie mu czasu na nic!
– Nie ma szansy na ucieczkę – z niezachwianą pewnością oświadczył Rekin. – Pokaż no się, szatański pomiocie!
Ale we mgle słychać było jedynie tętent końskich kopyt.
Villemann, ukryty w ziemiance, słyszał prześladowców. Zejście do kryjówki było bardzo ciasne, prawie niewidoczne, po części ukryte pod kamieniem.
Rozmawiają po włosku? No, czemu nie, skądś przecież członkowie strasznego zakonu musieli pochodzić. Rekrutowali się zwykle z różnych krajów, nic więc dziwnego, że nie porozumiewali się w żadnym z języków skandynawskich.
Ale aż tylu z tego samego kraju? Nigdy dotąd o czymś podobnym nie słyszał.
Oddalili się, zapadła cisza. Ale Villemann wietrzył w tym podstęp.
Na plecach czuł wilgoć bijącą od ścian ziemianki. A więc tutaj mieszkał ów człowiek wyjęty spod prawa.
Villemanna ogromnie wzruszył jego los. Ów człowiek został skazany na wygnanie, a dziewczynie, którą pokochał, ojciec nie pozwolił go poślubić. Mimo to jednak ona wyruszyła za ukochanym w góry, udało im się też znaleźć księdza, który ich połączył.
Żyli ścigani, przenosili się z miejsca na miejsce. Kiedy na świat przyszedł ich synek, osiedlili się w tej ziemiance.
W mroźną zimę kobieta zachorowała. Wyjęty spod prawa wśród śnieżnej zamieci wyprawił się do zagrody jej ojca, by prosić o trochę jedzenia dla żony i dla dziecka. Po czterech czy pięciu dniach musiał jednak zawrócić, burza śnieżna i dojmujące zimno nie pozwoliły mu dotrzeć do ludzi.
Powróciwszy do ziemianki i on się rozchorował, a kiedy leżał trawiony gorączką, żona ze strachu o niego i dziecko postradała zmysły. Postanowiła szukać pomocy.
Mężczyzna, odzyskawszy przytomność, wyruszył na poszukiwania. Znalazł ją w pobliżu ziemianki, zamarzniętą.
Gdy tylko zawieja się uspokoiła, zarzucił na plecy worek ze wszystkim, co posiadał, ciało zmarłej żony założył na barki, a dziecko wziął na ręce. Razem z psem zszedł do zagrody teścia, tam zostawił chłopca i poprosił o godny pogrzeb dla kobiety. Sam wyruszył przez pustkowia na nie kończącą się wędrówkę bez celu, mając u boku tylko psa i niosąc swoje rzeczy w węzełku na plecach.
Villemann znów poczuł ściskanie w gardle, a przecież nie miał czasu na wzruszenia. Musiał zachować czujność, otaczali go rycerze wrogiego zakonu!
Usłyszał, że znów się zbliżają.
Niemożliwe, aby mnie nie znaleźli, pomyślał.
W tej samej chwili uświadomił sobie, że nie jest w ziemiance sam.
Ale przecież nikt tu nie wchodził, gotów był przysiąc.
Ciarki przeszły mu po plecach.
Wyjęty spod prawa?
Duchy nie były mu obce, lecz nie bardzo wiedział, jak powinien się odnieść do upiorów. Zwykle chadzały własnymi drogami, nie zajmując się żywymi, lecz takie, które miały wiele na sumieniu, mogły okazać się kłopotliwe.
Ojciec i Dolg potrafili uwolnić nieszczęsne zatracone dusze od ich przepojonego rozpaczą istnienia. Villemann tego nie umiał.
– Spokojnie – rozległ się głęboki głos tuż przy nim. – Wyjęty spod prawa wciąż żyje.
– Co takiego? – szepnął Villemann. – Jeszcze żyje?
– Tak, ale nie tutaj. Prawie się z nim spotkaliście, gdy przejeżdżaliście przez wzgórza północno – wschodniej Islandii. Mieszka w jednej z tamtejszych dolin.
– Kim więc… jesteście wy?
Nikogo nie widział, a więc nie mogła to być żywa istota.
– Jestem twoim dziadkiem, Villemannie – w głosie dał się słyszeć uśmiech.
– Hraundrangi – Móri? Ojej!
Duchy Móriego nigdy nie zaszczyciły Villemanna bezpośrednią rozmową. Teraz szacunek niemal odebrał chłopakowi mowę.
Poczuł także niepomierną ulgę.
– Dziękuję, że przybyliście, dziadku!
– Możesz się zwracać do mnie na ty, jak to jest w zwyczaju na Islandii. Twój postępek był niezwykle ofiarny, chociaż niemądry, dlatego uznaliśmy, że potrzebne ci wsparcie.
– Niemądry?
– Wobec samego siebie. Ale ocaliłeś resztę rodziny, muszę więc przyznać, że jestem ogromnie dumny z mego młodszego wnuka.
– Ojej! – wykrzyknął Villemann.
– Zresztą dumny z ciebie byłem zawsze – ciągnął dziad. – Ale teraz złoczyńcy znów się zbliżają. Bądź cicho, poradzimy sobie z tym.
Ktoś wrzasnął:
– Musimy pojmać także pozostałych! Sciacallo! Serpente! Tiburon! Wy zajmiecie się nim, a reszta wraz ze mną pojedzie po tamtych.
Villemann mocniej przylgnął do ściany. Kroki braci zakonnych dudniły o ziemię nad jego głową.
– Nie zorientowali się, że jesteś w pobliżu – szepnął mu do ucha Hraundrangi – Móri. – Prędzej czy później odkryją tę ziemiankę, dlatego musimy się stąd wydostać.
– Ojej – westchnął jeszcze raz Villemann, widać nie potrafił znaleźć bardziej odpowiednich słów.
– Zostaw to mnie, chłopcze.
– Ale oni noszą znak Słońca. Nie można ich zaatakować!
– Rzeczywiście, można za to zająć się ich końmi.
– Ach, nie, koniom krzywdy wyrządzać nie wolno!
Jak wszyscy w rodzinie Villemann głębokim uczuciem darzył zwierzęta. A miłe, nieduże islandzkie koniki… Wszystkie, które spotkał, traktował jak przyjaciół.
– Nie bój się, koniom nic złego się nie stanie. Chodź! Owinę cię w swoją pelerynę, żeby cię nie zobaczyli. Pospiesz się, akurat teraz w pobliżu nie ma nikogo.
– Zauważą mnie, jak będę się wyczołgiwał.
– Mgła jest dostatecznie gęsta. Prędko!
Villemann nie wahał się już ani chwili. Błyskawicznie wydostał się z ziemianki. Poczuł ramię Hraundrangi – Móriego, owijające go połami szerokiego płaszcza, bliskość dziwnego, pozbawionego substancji ciała. Ramię zmusiło go, by schował głowę pod opończę.
Ruszyli przez równinę. Z mgły wyłonili się nagle zdyszani, zniecierpliwieni rycerze.
Jeden z nich stanął jak wryty.
– Spójrz – szepnął ochryple, wskazując na ziemię. Nosił ciemnofioletowy płaszcz przybrany złotem.
Drugi złapał towarzysza za ramię.
– Para butów, które same idą? – mruknął pozieleniały na twarzy. Jego płaszcz był kobaltowoniebieski ze złotymi brzegami.
Villemann poczuł, że jakaś siła podnosi go w górę, i dzięki temu opończa dziadka zasłoniła buty. Sam także pomógł, podkurczając nogi. W taki oto sposób, zawieszony w powietrzu między niebem a ziemią, dźwigany przez niewidzialną postać, posuwał się naprzód.
Trzej rycerze zebrali się za ich plecami we mgle. Do Villemanna docierały podniecone, mówiące po włosku głosy. Nikt nie potrafi mówić tak dużo, tak głośno i tak prędko jak wzburzeni Włosi.
Przypomniał sobie dwie twarze, które spostrzegł ponad jaśniejącymi znakami Słońca. Twarde, okrutne oblicza, bez odrobiny litości. Ponadto w oczach jednego z mężczyzn dawało się wyczytać jakąś nieprawdopodobną wprost przebiegłość. Nie zdawał sobie sprawy, że patrzy na Serpente, ale bezwiednie nasunęło mu się skojarzenie z wężem.
– A teraz ich konie – szepnął Hraundrangi – Móri. – Są, wszystkie trzy. Stój spokojnie, Villemannie, muszę mieć swobodne ręce.
Chłopiec usłyszał, jak dziad odmawia długie, zawiłe zaklęcia, z jakiegoś powodu sprawiające wrażenie prastarych.
– Co robisz? – spytał korzystając z chwili, kiedy głos dziadka na chwilę umilkł.
– Zaklinam konie, aby żaden z nich nie zechciał nosić na swym grzbiecie żadnego z tych trzech niegodziwców. Zaklinam też, aby żadnego z wierzchowców nie dosięgła ich zemsta.
Villemann ledwie słyszalnie odetchnął z ulgą.
– Wspaniale, dziadku! Czy mógłbyś w podobny sposób zaczarować pozostałe cztery konie?
– Niestety, stąd nie potrafię do nich dotrzeć, są już zbyt daleko. Ale uczyniłbym to z przyjemnością.
Hraundrangi – Móri wypowiedział jeszcze kilka słów i wszystkie trzy koniki ruszyły w tę samą stronę, w którą pojechali Dolg, Tiril i Móri.
– Skierowałem je tak, aby ominęły tamtych czterech rycerzy, znajdujących się teraz między nami a twoimi rodzicami, Villemannie – poinformował chłopaka Hraundrangi – Móri.
– Doskonale!
Wciąż utrzymywała się gęsta mgła.
– Co to za odgłosy? – zawołał nagle jeden z mężczyzn. – Stukot kopyt? Konie, nasze konie!
– Łapać je!
– Gdzie one są?
Wszyscy trzej przebiegli obok Villemanna i jego opiekuna, wcale ich nie widząc. Villemann i Hraundrangi – Móri musieli wręcz uskoczyć, aby rozwścieczeni bracia zakonni na nich nie wpadli.
– A teraz twój wierzchowiec – powiedział Hraundrangi – Móri.
– Zostawiłem go daleko! – zafrasował się Villemann.
– Nie martw się, gwizdnę na niego tak wysokim tonem, że ci nędznicy nic nie usłyszą.
Do uszu Villemanna gwizd także nie dotarł, ale koń wyłonił się z mgły! Chłopak przywitał go z radością.
– Czy pozwolisz, że usiądę za tobą? – ze śmiechem zapytał Hraundrangi – Móri.
Villemann wahał się zaledwie przez ułamek chwili.
– Oczywiście!
– Postaramy się ominąć tamtych czterech, abyśmy mogli uprzedzić naszych przyjaciół.
– Dobrze – zgodził się Villemann.
Wraz ze swym niewidzialnym dziadkiem dosiadł konia i wzorowym tyltem pomknęli drogą na południe.
Za plecami słyszeli wściekłe wrzaski zakonnych braci. Nie mogli odnaleźć swoich wierzchowców, po omacku błądzili we mgle, zesłanej przez panie wody i powietrza, i w poczuciu bezsiły przysłuchiwali się tętentowi jeszcze jednego konia, który coraz bardziej się od nich oddalał.
Villemann jednak nie był spokojny.
Trzej rycerze wprawdzie chwilowo zostali wyeliminowani z gry, ale z pewnością przystąpią do ataku, choćby miało im to zabrać dużo czasu.
Pozostali jednak jeszcze czterej inni, którzy szalonym pędem gnali za niczego nieświadomymi Dolgiem i rodzicami.
Villemann popędził wiernego konika.