Rozdział 18

Falco zemścił się na Nibbiu, ale pozostawało jeszcze rozprawienie się z innymi.

– Żaden z was nie przyszedł mi z pomocą – oświadczył ponuro. – Nie zapomnę o tym. Zdobędziemy tutaj to, czego nam potrzeba, i pojedziemy dalej. Później przyjdzie kolej na was.

Pogróżki mogły okazać się ryzykowne, lecz Falco był pewien swej nieśmiertelności. Nikt nie zdoła go pokonać bez względu na to, jak jest przebiegły i żądny krwi.

Ruszyli ku spokojnemu, cichemu domostwu.

– Lupo! Sciacallo! – wydał rozkaz Falco. – Lupo, ty sprawdzisz w stajni, czy mają tu jakieś konie. A ty, Sciacallo, zobacz, czy w zagrodzie dla owiec są jakieś zwierzęta. Na początek zarżnij ze dwa jagnięta, posilimy się.

Obaj ruszyli we wskazanym kierunku. Pozostali trzej rycerze skierowali się do budynku mieszkalnego.

Natychmiast wyczuli zapach świeżego chleba. Rzucili się na bochny, nie zważając na przerażoną kobietę w progu sąsiedniej izby. Halla wiedziała, że duchy stoją przed nią i będą ją osłaniać, ale mimo wszystko przeraziło ją zachowanie mężczyzn. Szarpali chleby jak dzikie zwierzęta, zachłannie pili mleko prosto ze stojącego obok skopka, pochłaniali pożywienie.

W końcu odwrócili się do Halli. Z oczu wyzierała im dzikość.

– Masz jakieś konie, babo? – groźnym tonem spytał Tiburón.

– Tylko jednego. Nie, dwa – poprawiła się. Przecież Dolg przyprowadził drugiego konia.

– Dwa? Na drodze są ślady wielu wierzchowców…

A więc zauważyli odciski kopyt koni Móriego i jego towarzyszy. Villemann zaprowadził zwierzęta do stajni, aby odpoczęły po szaleńczej gonitwie, elfiej jeździe.

– To nie moje konie – broniła się Halla.

– Nie obchodzi nas, czyją są własnością – pogardliwie parsknął Tiburón. – Lupo się nimi zajmie.

Ale Lupo i Sciacallo napotkali przeszkody.

Sciacallo zbliżył się do zagrody dla owiec, wyjął z pochwy długi nóż i naostrzył go o cholewkę. Potem upatrzył sobie najbardziej odpowiednie jagnię.

Owce spojrzały na niego zdziwionymi, przerażonymi oczyma i nagle, jak na komendę, zaczęły uciekać, lecz Sciacallo był szybki. Błyskawicznie rzucił się na wybrane jagnię.

Nie zdołał go jednak pochwycić, chociaż wszystko wskazywało na to, że mu się uda. Nagle bowiem pojawił się przed nim wielki czarny pies i z wściekłością ruszył do ataku.

Pies czarnoksiężnika! To znaczy, że tu są, musi ostrzec innych!

Atakiem psa się nie przejął, trzymał wszak w ręku długi nóż.

Okazało się jednak, że nie może podnieść ręki. Pies przewrócił go na ziemię i nachylił się nad nim z obnażonymi zębami, warcząc groźnie. A ktoś stanął mu na ręku, na nadgarstku!

Poczuł, jak żołądek skręca mu się ze strachu i obrzydzenia. Najohydniejsza postać, jaką można sobie wyobrazić, wyłoniła się z nicości. Był to Duch Zgasłych Nadziei, najstraszniejszy chyba ze wszystkich duchów Móriego.

Istota zaśmiała się drwiąco.

– Nie możemy cię zabić, nikczemniku. Ale nic nie powstrzyma nas od rozerwania cię na kawałki, podczas gdy twoje serce wciąż będzie bić – głuchym głosem oświadczyła zjawa. – Wstawaj teraz i dołącz do innych. Dla własnego dobra, bo jeśli ośmielisz się tknąć te niewinne zwierzęta, zrobimy z tobą, co zechcemy. Zrozumiano?

Sciacallo gorliwie pokiwał głową. Puścili go, podniósł się prędko i co sił w nogach pognał do domu.

W tym czasie Lupo wszedł do stajni. Zadowolony upewnił się, że koni starczy dla wszystkich braci.

Zaraz jednak zrzedła mu mina.

Z głośnym szczekaniem podbiegł do niego nieduży piesek. Lupo wymierzył mu kopniaka, ale w pół ruchu coś schwyciło go za nogę i runął jak długi do tyłu.

W następnej chwili pochylił się nad nim potwór. Czy to ten psiak się przeobraził?

Nie, stanął obok i zainteresowaniem przyglądał się jego twarzy. Rycerza natomiast przygniatała do ziemi ohydna bestia, budzący grozę stwór. Lupo o mało nie udławił się własnym językiem.

Nieco dalej ujrzał tego, który złapał go za nogę.

Była to niesamowita istota. Na poły przezroczysta, jakby rozmyta, o długich kłach, odsłoniętych w jadowitym uśmiechu, kozich oczach, dłoniach i palcach tak długich, że zdawały się rozciągać w nieskończoność.

Nidhogg.

Ale o tym Lupo nie wiedział. Zdawał sobie jedynie sprawę, że to jeden z duchów czarnoksiężnika, co oznaczało, że i Móri jest tutaj.

– Nic… nic mi nie możecie zrobić – wydyszał, choć nie miał pewności, czy jakakolwiek rozmowa z ohydnymi stworami jest możliwa. – Jestem nietykalny.

– Wiemy o tym – rozległ się schrypnięty gruby głos. – Dołącz więc do innych, zanim zjedzą cały chleb!

Lupo poderwał się z ziemi i wybiegł ze stajni. Niech Falco się tym zajmie, on z czarami nie chciał mieć nic wspólnego.

Do domu dotarł jednocześnie ze Sciacallem. Przerażeni i podnieceni wpadli do środka.

– Czary! – wydusili z siebie w kuchni. – Czarnoksiężnik jest tutaj.

Falco, Serpente i Tiburon już wcześniej zorientowali się, że coś jest nie tak. Tiburon, morderca, usiłował złapać Halle, lecz nie mógł się do niej zbliżyć, jakby odgradzał ją od niego mur pustki.

I tak też właśnie było: Pustka spowiła Halle ochronną mgłą, która odebrała im odwagę.

Lupo i Sciacallo rzucili się na resztki chleba upieczonego przez Halle. Dostaną skrętu kiszek, pomyślała kobieta, ale dobrze im tak! Bezwzględni mężczyźni o lodowatym spojrzeniu przerażali ją do szaleństwa.

Dzięki Bogu, przyszedł Móri i jego synowie. Odsunęła się na bok, żeby umożliwić im wejście do kuchni. Dobrze, że nie przyprowadzili Bjarniego, tak bardzo się o niego bała. Został razem z Tiril.

Bracia zakonni także spostrzegli nadejście czarnoksiężnika. Kroczył obok swoich synów, niepodobnych do siebie jak dzień i noc. Jeden miał złocistobladą cerę i czarne jak węgiel oczy, drugi był jasnowłosy, niebieskooki, opalony na brąz.

Falco już miał rozkazać swoim ludziom, by rzucili się do ataku, kiedy zdumienie odjęło mu mowę. Zapatrzył się w to, co nieśli obaj bracia.

– Czyżbyście tego właśnie szukali? – spokojnie spytał Móri.

Rycerze skamienieli. W dłoniach młodego blondyna spoczywał ów owiany legendą niebieski szafir, jaśniał wieloma odcieniami błękitu, rozsyłając blaski po izbie. Przecież takie wielkie kamienie szlachetne nie istnieją, pomyśleli rycerze, czując, jak ogarnia ich niezłomna żądza posiadania cudownej kuli na wyłączną własność. Zapomnieli o Zakonie, o lojalności, do jakiej byli wobec niego zobowiązani, w głowie mieli tylko egoistyczne pragnienie.

Ale i tak wcale nie błękitny szafir przykuł ich uwagę, lecz kamień trzymany w dłoniach czarnowłosego syna.

Rozgorączkowany Sciacallo telepatycznie przesłał myśl bratu Lorenzo: “Oni mają czerwony kamień! Znaleźli drugiego z towarzyszy Świętego Słońca! Zaraz odbierzemy im obie kule. Czarnoksiężnik i jego rodzina dali się złapać w pułapkę, wrócimy z obydwoma kamieniami. Cóż za triumf!”

W bastionie Zakonu Świętego Słońca w Burgos trwało właśnie spotkanie. Brat Lorenzo otrzymał sygnały przesłane z Islandii.

Wstał z wysokiego krzesła wielkiego mistrza i przekazał wiadomość:

– Na wszystkich bogów, nasi ludzie na Islandii znaleźli nie tylko niebieski, ale także czerwony kamień!

Bracia zakonni poderwali się z miejsc.

– Co takiego? Czerwony również? Jesteśmy blisko celu! – wołało jeden przez drugiego jedenastu braci, tylu ich bowiem pozostało.

Brat Lorenzo podniósł dłoń.

– Zaczekajcie! Kamienie wciąż są w rękach synów czarnoksiężnika, to oni je znaleźli. Ale wpadli w pułapkę, nasi ludzie już ich atakują, tak mówi moje źródło, brat Sciacallo.

– Doskonale się spisali – przyznał brat James. – Słyszałem jednak, że straciliśmy brata Ghiottone.

– Niestety – z ponurą miną potwierdził Lorenzo. – I co więcej, zginął także brat Nibbio.

Nie powiedział im prawdy: że brata Nibbio zabił inny spośród rycerzy, Falco.

Tak być nie powinno! Przeprowadzi poważną rozmowę z Falconem, kiedy wysłannicy wrócą do domu.

Z obydwoma szlachetnymi kamieniami!

Rycerze jak zaklęci wpatrywali się w cudowne kule. W obszernej kuchni Halli zapadła niesamowita cisza.

Bracia zakonni przerwali ją równocześnie. Skoczyli w przód, by wyrwać kamienie, zamierzając przy tym zgładzić wszystkich, którzy ośmieliliby się stanąć im na drodze.

Na środku kuchni napotkali jednak niewidzialny mur, odbili się od niego z taką siłą, że niemal przykleili się do przeciwległej ściany. W przerażającej wizji ujrzeli nagle, co ich powstrzymało.

Falco zobaczył jak przez mgłę starszego człowieka o olbrzymiej głowie i potwornych rysach. Nauczyciela. Sciacallo wzroku oderwać nie mógł od tego, który dopadł go przy zagrodzie dla owiec. Ducha Zgasłych Nadziei. Brata Lupo pilnował Nidhogg, a Serpente miał naprzeciw siebie mężczyznę o szlachetnej twarzy i oczach jarzących się złowrogim blaskiem: Hraundrangi – Móriego. Tiburón, najokrutniejszy z nich wszystkich, stawić musiał czoło niezwykłemu, jakby utkanemu z cienia człowiekowi o oczach takich samych, jakie miał jeden z synów czarnoksiężnika: Cieniowi.

Wokół rozpościerała się melancholijna Pustka, niewidoczna, lecz boleśnie wyczuwalna. Villemann prędko schował niebieski szafir, cudowny kamień nie mógł pozostawać wystawiony na oddziaływanie zła bijącego od pięciu rycerzy.

Falco prychnął, nie miał zamiaru poddawać się tak łatwo.

– Czary! Ale daleko z nimi nie zajdziecie w walce z rycerzami Słońca!

– Nie, tym razem nie ma mowy o czarach – twardym głosem odrzekł Nauczyciel. – Jesteśmy rzeczywiści, podobnie jak rzeczywisty jest strach i ludzkie słabości. Ale masz rację, człowieku o zimnym spojrzeniu, nie możemy was unicestwić. Możemy natomiast was dręczyć, póki nie zostawicie w spokoju Móriego i jego najbliższych.

– Oddajcie nam kamienie, a nic wam się nie stanie.

– Żeby Zakon zdobył władzę nad światem? Abyście zniszczyli ich cudowną moc i obrócili ją w zło? Czy zdajecie sobie sprawę, jak niebezpieczny może być czerwony kamień, jeśli wpadnie w niepowołane ręce?

Rycerze milczeli. Bardzo chcieli dowiedzieć się czegoś więcej na temat czerwonego kamienia, lecz uważali, że wszelkie pytania uwłaczają ich godności.

– Rozumiem, że pragniecie posiąść szafir, który może dodać siły ciału i duchowi. Nie znacie jednak mocy czerwonego kamienia. Wracajcie do domu, do swego kraju na Południu i ogłoście Zakonowi, że rezygnujecie z walki o Święte Słońce i jego dwóch współbraci.

– Nigdy!

Do rozmowy włączył się Dolg:

– Sami będziecie sobie winni.

Tiburón wyciągnął z pochwy sztylet i rzucił nim w Dolga, ale nóż w połowie drogi złapała piękna kobieta, która nagle się wyłoniła nie wiadomo skąd. Serpente wymierzył kopniaka Teiturowi, obwąchującemu mu buty, lecz poczuł potwornie bolesne ugryzienie kolejnej bestii.

– Niezłe łotry ci towarzyszą, Móri – warknął Falco. – Ale to w niczym ci nie pomoże. Potrafimy znieść ból, zresztą nic nie możecie nam zrobić. Nie zdołacie nas tknąć.

– Wiemy o tym – powiedział Dolg. – Nie powinniśmy także krzywdzić was w tym domu, należącym do dobrej kobiety. Po raz ostatni proszę was: wracajcie do swej ojczyzny bez łupu!

Odpowiedzią był pogardliwy śmiech.

Cień odwrócił się i popatrzył na Dolga.

– Możemy ich zatrzymać, dręczyć i okaleczyć. Ale to do niczego nie doprowadzi, Dolgu. Zrób to, co musisz, a wtedy zabierzemy ich stąd i skończymy z nimi z dala od tego domu.

– Puste słowa – prychnął Serpente, a inni mu zawtórowali.

– Myślicie, że tak łatwo damy się przestraszyć?

Dolg musiał działać.

Gwałtownym ruchem wzniósł nad głowę czerwoną kulę i zawołał donośnie:

– Obrona już nie wystarcza, szlachetny kamieniu z czasów dawnego ludu. Uczyń to, co konieczne!

Bracia zakonni ze zdumieniem wpatrywali się w wielką, ciemnoczerwoną kulę. Bijący od niej płomienny blask wypełnił całą izbę. Potem promienie skoncentrowały się na pięciu rycerzach pod ścianą.

Zanieśli się krzykiem, kiedy promienie padły na znaki Słońca na ich piersiach. Czerwone światło przeniknęło przez płótno koszul i stopiło znaki w rozżarzone bryłki.

Gdy zwęglone symbole wraz z łańcuchami opadły na ziemię, na piersiach mężczyzn ukazały się ślady dotkliwych oparzeń.

Ognisty blask przygasł. Sparaliżowani rycerze poczuli, jak ramiona straszliwych upiorów dźwigają ich z ziemi i wynoszą z domu. Nie mogli się opierać, w żołądkach dodatkowo ciążył im świeży chleb Halli…

Pani powietrza opuszczając kuchnię oznajmiła ludziom łagodnym, miękkim głosem:

– Nigdy więcej już ich nie ujrzycie. Zabierzemy ich daleko stąd i zniszczymy, wszystkich pięciu. Zajmiemy się także tym szóstym, martwym.

Ludzie nie odezwali się ani słowem. Nie mieli nic do powiedzenia.

Żadne z nich nie wiedziało, jaki los spotkał rycerzy. Tylko wielki mistrz Zakonu, brat Lorenzo, wychwycił słaby sygnał, dobiegające z oddali wołanie o pomoc, przekazane mu myślą przez brata Sciacallo.

“Umieramy”, rozległ się krzyk w głowie brata Lorenzo. “Wrzucają nas do krateru wulkanu, wymieniają nazwę Viti, Piekło. Spadamy, spadamy, nie mamy już znaków Słońca…”

Wołanie zamarło, rozpłynęło się w otchłani, położonej daleko od lochów w Burgos i słonecznych ulic Genui.

Загрузка...