Rozdział 6

Móri, Tiril i Dolg uznali, że prześladowcy już im nie grożą, i natychmiast się zatrzymali, żeby zaczekać na Villemanna.

– Czy nie mieliśmy się spotkać przy Wielkim Gejzerze? – zastanawiał się Dolg.

– Najpóźniej przy Wielkim Gejzerze – poprawił go Móri. – A do Gejzeru jeszcze daleko.

Dolg kiwnął głową.

– Wobec tego zaczekamy tutaj. Masz rację, konie powinny wypocząć. Ale bardzo chciałbym wrócić, żeby pomóc Villemannowi.

– Ja także – smętnym głosem zawtórowała mu Tiril.

– I ja – przyznał Móri. – Musimy zaufać duchom. Villemann okazał bohaterstwo i nie możemy mu tego odbierać.

Pokiwali głowami, znali wszak kompleks młodszego brata, z którym Villemann nie bardzo umiał sobie poradzić. Teraz natomiast stał przed szansą wykazania się odwagą.

– Usiądźmy tu na zboczu – zaproponował Móri. – Będziemy mieć stąd widok na drogę i sami trochę odpoczniemy.

Tiril rozdzieliła prowiant. Jedząc podziwiali piękno przyrody, co chwila jednak zerkali w stronę Hveravellir. Zajechali wprawdzie na tyle daleko, że nie widzieli tamtych okolic, ale gęste chmury mgły na północy wskazywały, gdzie szukać Hveravellir.

– Nie możemy się go jeszcze spodziewać – oświadczył Móri dość niepewnym głosem. – Powinien długo ukrywać się w ziemiance, żeby się ich pozbyć.

– Oczywiście – odparł Dolg niewyraźnie.

Siedzieli zamyśleni, obserwując, jak Hofsjokuli z wolna kryje się w chmurach.

Matka jest zmęczona, pomyślał Dolg. Nie chce tego pokazać, ale widać, że uciążliwa jest dla niej ta podróż.

Kochana mama, zawsze była dla nas opoką, zawsze na miejscu, gotowa wspierać nas, szaleńców. Jakaż rodzina jej się trafiła! Ale mówiła kiedyś, że nie zamieniłaby się z nikim na świecie. Wie, że mogłaby wydać Taran za mąż za kogoś z najwyższych sfer, ale wybór pozostawia mojej siostrze. Mam nadzieję, że Taran nie zawiedzie pokładanego w niej zaufania i nie przyprowadzi do domu jakiegoś szarlatana czy złoczyńcy w charakterze narzeczonego. Villemannowi pozwalano wprowadzać w czyn najdziksze pomysły i wykonywać szalone eksperymenty, oczywiście w pewnych ściśle wyznaczonych granicach, lecz bez upominania i ciągłego grożenia palcem. A ja… Muszę być źródłem jej wiecznego smutku i niepokoju.

Najwspanialsze jednak jest to wzajemne zaufanie ojca i matki, ich oddanie, lojalność i troska. I poczucie humoru.

Nie chciałbym, żeby mama tak się męczyła. Boi się, jak wytrzyma dalszą część tej wyprawy. Akurat teraz najbardziej oczywiście lęka się o Villemanna, ale brakuje jej śmiałości, która zawsze ją cechowała.

A mimo to postanowiła za wszelką cenę jechać na Islandię.

Może nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo ta wyprawa może okazać się męcząca.

Jej uśmiech nie jest radosny, nie płynie z głębi duszy. Stara się nas rozweselić i dodać nam otuchy.

A przecież sama tego najbardziej potrzebuje!

– Czy nie powinniśmy jednak wrócić? – ostrożnie spytała Tiril. – Już teraz?

– Oczywiście – jednogłośnie odpowiedzieli mężczyźni i natychmiast wstali.

Wspaniale, że podjęli jakąś decyzję.

Ale Móri powstrzymał Dolga.

– Nie… ty nie pojedziesz. Wyruszysz dalej w stronę Wielkiego Gejzeru, nie możemy narażać cię na dodatkowe niebezpieczeństwo. Tiril i ja sami sobie poradzimy.

Gwałtowne protesty Dolga w niczym nie pomogły, chociaż próbował się opierać. To on miał na Islandii wypełnić zadanie, pozostali tylko mu towarzyszyli.

– Potrzebne mi twoje wsparcie, ojcze.

– Do Gjäin i tak masz jechać sam – odparł Móri.

– Skąd wiesz?

– Wczoraj wieczorem powiedział mi o tym Nauczyciel. Jedź teraz dalej. Możesz na nas zaczekać w okolicy Gejzeru, byle niezbyt długo. Jeśli nie przybędziemy za… powiedzmy, za dwa dni, wyruszysz sam do Gjäin.

– Dręczony niepokojem o wasz los?

– Nauczyciel tak sobie życzył.

– Skąd będę wiedział, gdzie szukać Gjäin?

– Od Gejzeru w Haukadalur do Gjäin w Thjorsardalur nie jest strasznie daleko. Zapytasz ludzi w pobliżu Gejzeru. Wskażą ci drogę.

Dolgowi z oczu sypały się iskry, lecz rodzice pozostali niewzruszeni.

– Zabierzemy Nera – stwierdziła Tiril. – Może nam się przydać w walce z niecnymi rycerzami.

Dolg tylko kiwnął w milczeniu głową, przygnębiony. Kąciki ust opadły mu w dół. Dotknął dłonią skórzanej sakiewki z olbrzymią szafirową kulą. Akurat w tej chwili szczerze jej nienawidził. Jego najbliżsi narażali się na wielkie niebezpieczeństwo, a on nie mógł im pomóc tylko ze względu na ten niemądry kamień.

Jakiś głos rozbrzmiewający w jego głowie ostrzegł, że nie wolno mu narażać kamienia na nienawiść ani też nazywać go niemądrym. Dolg wiedział, że to Cień zaprotestował.

Dolg przeszedł na drugą stronę drogi, by wodą ze strumienia napełnić skórzany bukłak. Nie znał Kjólur, nie wiedział, czy to obszar suchej, niemal pozbawionej wszelkiej roślinności kamiennej pustyni jak Sprengisandur. I jemu, i koniowi być może przydadzą się później zapasy wody.

Strumień spływał w ciągnącą się wzdłuż drogi głęboką dolinę. Dolg z miejsca, w którym stał, nie widział jej dna, zorientował się jedynie, że zbocze najpewniej niemal pionowo opada w dół.

Przykucnął, żeby nabrać do worka przejrzystej wody z lodowca. Podziwiał taniec lśniących kropli na kamieniach, kiedy usłyszał dochodzący z oddali okrzyk.

Wstał.

– To Villemann! – zawołał z radością.

Rodzice, już gotowi do odjazdu, niepomiernie się uradowali.

A więc wszystko skończyło się szczęśliwie. Znów nikogo nie brakuje.

Villemann jednak sprawiał wrażenie niezwykle wzburzonego. Pędził konno, krzycząc i wymachując rękami.

Wreszcie usłyszeli słowa:

– Uważajcie! Uważajcie!

Kątem oka dostrzegli jakiś ruch, Dolg krzyknął zdumiony.

W dół zbocza, tuż za plecami rodziców, podążało czterech jeźdźców w kolorowych aksamitnych szatach.

Dwaj wyminęli Tiril i Móriego, odcinając Dolgowi drogę do nich. Dwaj pozostali zaatakowali rodziców.

Dolg usłyszał wściekłe ujadanie Nera, ale przede wszystkim musiał myśleć o sobie.

Cofnął się w stronę doliny, gorączkowo myśląc, co powinien zrobić. Obaj mężczyźni – jeden wyglądał na szlachcica (był to Falco), drugi zaś przypominał szlachetnego drapieżnika (Lupo) – mieli w oczach mord. Nikogo nie zamierzali wypuścić z rąk żywego.

A już z całą pewnością nie teraz, kiedy zorientowali się, kto przed nimi stoi. Oto ten z synów, którego przez cały czas pragnęli schwytać, ten o przerażająco pięknej, lecz nieludzkiej twarzy, ten, który przechowywał niebieski szafir. Drugi z młodzieńców, ścigany przez nich na równinie, nie miał właściwie znaczenia.

Ale to właśnie on spieszył konno na ratunek rodzicom! Jak to możliwe? W jaki sposób zdołał się wymknąć z pułapki Sciacalla, Serpente i Tiburona? I co się stało z nimi?

Dolg na twarzach obu rycerzy wyczytał zaskoczenie.

Obaj, Falco i Lupo, dosiadali koni. W dłoniach trzymali podniesione miecze, gotowe do zadania ciosu. Jeden, ten w ciemnozielonym płaszczu zdobionym złotem, wyraźnie się szykował do ataku na Dolga.

Dolg zdawał sobie sprawę, że obaj napastnicy noszą znak Słońca, a on jest nie uzbrojony.

Miał jednak znak Słońca potężniejszy od ich talizmanów.

Rycerze chcieli zdobyć szafir, a on nie mógł dopuścić, by kula dostała się w ich ręce!

Posiadłszy niezwykły kamień Zakon Świętego Słońca stałby się śmiertelnie niebezpieczny, a jego potęga nie miałaby granic.

Przez mgnienie oka Dolg zobaczył, że Villemann dołączył do Tiril i Móriego, ujrzał, jak Nero zatapia zęby w nodze jednego z jeźdźców i ściąga go z grzbietu wierzchowca. Móriego, który za wszelką cenę starał się osłonić Tiril, drugi jeździec zaskoczył od tyłu.

Więcej Dolg zobaczyć nie zdążył, bo przeciwnicy popchnęli go na krawędź urwiska, a miecz błysnął nad jego głową.

Nie miał czasu na nic, na żadne zaklęcia, żadne czarnoksięskie rytuały, nawet na to, by wezwać na pomoc duchy. Musiał zaufać swemu znakowi Słońca, szafirowi i magicznej sile, jaką obdarzał go przez lata.

I ochronie, której przy chrzcie udzieliły mu duchy.

Z ciężkim workiem z wodą, wciąż przewieszonym przez ramię, Dolg rzucił się tyłem z urwiska.

W tym upatrywał swój jedyny ratunek, chociaż wiedział, że szansę na przeżycie ma niezwykle małą.

Spadał bardzo długo. Bukłak, myślał, na zmianę tocząc się i odbijając od porośniętych mchem zboczy. Ściąga mnie w dół, jednocześnie dając mi ochronę. Zbocze nie wszędzie porastała trawa czy mech, gdzieniegdzie wyłaniała się goła chropowata lawa, która boleśnie go raniła. Uparcie jednak trzymał worek z wodą przed sobą, by osłaniać siebie i szafir.

W końcu nastąpiło to, czego najbardziej się obawiał: upadek z dużej wysokości. Przez moment dostrzegł dno doliny, niebezpiecznie bliskie, porośnięte brzozami, dołem płynęła rzeka. Stromizna nie była jednak tak wysoka, jak przypuszczał.

Leciał ku gałęziom drzew, poczuł ból, przekraczający granicę tego, co da się wytrzymać, i stracił przytomność. Ciało miał wolne od ran jedynie w tym miejscu, gdzie osłaniał je bukłak.

Przez cały jednak straszny, długi czas spadania nie zdążył zatrwożyć się o własne życie. Myślał głównie o tych, którzy pozostali na górze. W jaki sposób ta trójka wraz z Nerem zdoła poradzić sobie z żądnymi krwi braćmi zakonnymi? Czy Móri zdąży wezwać na pomoc duchy?

Najstraszniejsze koszmary Tiril znów stały się rzeczywistością. Zakon Świętego Słońca zaatakował po raz kolejny.

Tiril nie zauważyła upadku Dolga, całą swą uwagę bowiem skierowała na mężczyznę, który napadł na Móriego. Villemann i Nero zajęci byli drugim z rycerzy, nie mogli więc pospieszyć Móriemu z pomocą.

Długie miesiące upokorzeń na należącym do Zakonu zamku w Pirenejach stanęły Tiril przed oczami jak żywe. Nienawiść, jaką odczuwała na widok tych, którzy, jak wtedy sądziła, zabili Móriego i Erlinga.

Wszystko to powróciło teraz ze wzmożoną siłą. Tiril nie krzyczała, tylko przeciągle zawodziła, kiedy opętana szaleńczym gniewem rzuciła się na atakującego. Był to Ghiottone, Rosomak, który swoim zwyczajem uciekł się do podstępu, od tyłu podkradając się do swej ofiary. Tiril widziała tylko jego plecy w czarnej opończy przybranej zdobieniami w kolorze miedzi.

Tiril nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi, wszystkie myśli uleciały z jej głowy. Powodowały nią wyłącznie nienawiść i lęk o rodzinę, szczególnie o znajdującego się w bardzo trudnym położeniu Móriego. Zdołał się wprawdzie odwrócić i próbował odepchnąć Ghiottone, ale ten mocno go trzymał i nie wypuścił z uścisku, nawet kiedy Móri upadł na ziemię.

Dwoma mocnymi szarpnięciami Tiril zerwała z szyi napastnika znak Słońca, bo dopóki miał go na sobie, nic nie mogło mu zagrozić, a przynajmniej nie w takim stopniu, jak sobie teraz z całego serca życzyła. Potem odruchowo sięgnęła po pistolet. Obiecała sobie kiedyś, że nigdy nie użyje broni, lecz Móri nalegał, by nosiła ją przy sobie naładowaną, zwłaszcza ostatnio, kiedy zrozumieli, że i na Islandii nie uciekną od prześladowań.

Przez moment patrzyła na zwróconą do niej śmiertelnie przerażoną twarz. Ghiottone zdążył jedynie zrozumieć, że stracił swój znak Słońca.

Krew trysnęła na Móriego, a Tiril osunęła się na ziemię. Zemdlała.

Móri poderwał się akurat w porę, by zobaczyć, że Villemann ma kłopoty, a jeszcze dwaj rycerze zbliżają się od strony drogi.

Dolg? Gdzie Dolg?

Ku jego zdumieniu Villemann zawołał:

– Dziadku, pomocy, co mamy robić?

Rozległ się wyraźny głos Hraundrangi – Móriego:

– Spokojnie, chłopcze, postąpimy tak jak ostatnio. Twój ojciec sprawia wrażenie zajętego, czy mam wezwać resztę naszej gromadki?

– Tak, tak! – zawołał niecierpliwie Villemann.

– Doskonale! A więc zaczynamy.

Pierwszą rzeczą, jaką odczuli nadciągający rycerze, było to, że ich wierzchowce stanęły dęba i zrzuciły ich na ziemię. Jeźdźcy nie mieli żadnych szans na utrzymanie się w siodłach. Konie, rżąc dziko, ruszyły na południe razem z końmi Nibbia i Ghiottone.

– Do czarta! – zaklął Falco. – Ale mamy jeszcze konie tej bandy czarnoksiężnika. Przejmiemy je później. Potrzebna ci pomoc, Nibbio?

Podniósł miecz, żeby ciąć nim psa, szarpiącego Nibbia za nogę i przeszkadzającego mu w ostatecznym rozprawieniu się z chłopakiem.

Ale ściskany w ręku miecz w jednej chwili zrobił się miękki tak, że nawet muchy nie dałoby się nim skrzywdzić.

– To omamy! – wrzasnął Falco. – Nie zwracajcie na to uwagi!

Móri tuż przy uchu usłyszał glos Nauczyciela:

– Wsadź Tiril i chłopca na konie i odjeżdżajcie stąd jak najprędzej! Natychmiast! Ze względu na znaki Słońca nie możemy ich zabić, a długo nie zdołamy ich zatrzymać! Prędko! My pomożemy Villemannowi!

Móri usłuchał bez wahania. Nie zwracał już uwagi na atakujących rycerzy, pozwolił, by zajęły się nimi duchy. Sam pomógł wsiąść na konia Tiril, która zaczęła odzyskiwać przytomność. Kątem oka dostrzegł, jak przerażający potwór, cuchnący siarką i dołem kloacznym smok, zagrodził drogę szykującym się do ataku na Villemanna. Zastanawiał się tylko, który z duchów uruchomił takie rezerwy. Patrzył, jak Villemann dosiada swego wierzchowca, a jednocześnie jakaś niewidzialna siła przytrzymała tych z rycerzy, którzy usiłowali ściągnąć na ziemię jego i Tiril. Coś od tyłu złapało w kleszcze ręce oprawców, a ich gniewne wrzaski na nic się nie zdały.

– Chodź, Nero – polecił Móri, chwytając za uzdę wierzchowca Dolga. Tiril zabrała płaszcz Villemanna, który Dolg zostawił na trawie.

Co koń wyskoczy ruszyli na południe, podczas gdy trzej bracia zakonni zostali na wietrznym Kjölur.

A Ghiottone, który już jako dziecko wywoływał awantury w portowych dzielnicach Genui, a i później nie wyrósł na użytecznego dla społeczeństwa człowieka, leżał bez ducha na wyżynnej równinie Islandii z dala od słonecznej, pulsującej życiem Genui.

Z pewnością nie takiej śmierci się spodziewał.

– Dolg? – zdenerwował się Móri. – Gdzie on jest? Musimy go znaleźć.

– Rzucił się z urwiska – wyjaśnił Villemann. – Trzeba ruszyć w dół.

Dotarli na samą krawędź stromizny.

– Ach, Boże – szepnęła Tiril.

– Tędy nie zjedziemy – ponuro stwierdził Móri. – Ale nie bójcie się, Dolg przeżyje. Nosi wszak prastary znak Słońca.

– Nie możemy przecież po prostu ot, tak…

– Oczywiście, że nie! Na pewno jakoś się tam dostaniemy, ale wygląda na to, że musimy jechać jeszcze dalej, żeby znaleźć drogę prowadzącą w dół.

– Racja – przyznał Villemann, rozejrzawszy się po wzgórzach. – W każdym razie, Nero, dzięki ci za odwagę. Uratowałeś nas. I wam, duchy, dziękujemy, jeśli wciąż przy nas trwacie.

– Owszem – odparł Nauczyciel. – Wdzięczni jesteśmy za tę odświeżającą walkę, chociaż okazała się żałośnie krótka. Już myśleliśmy, że nigdy nas nie wezwiecie. Jedynie Hraundrangi – Móri miał nieco więcej rozrywki.

– Kto wywołał tego cuchnącego, plującego ogniem smoka?

– Ja – odparł z dumą Nauczyciel. – Popisowa sztuczka. Bardzo chciałem ją wypróbować, dziękuję, że daliście mi taką szansę. A o Dolga się nie bójcie, pozwólcie, żeby doszedł do siebie. Teraz odpowiedzialny jest za niego Cień, nie wy. Jedźcie do Wielkiego Gejzeru i tam czekajcie. Na południe od Gejzeru znajduje się duża zagroda, gdzie przyjmują podróżnych. My zatrzymamy siedmiu rycerzy…

– Sześciu – poprawił go Villemann. Tiril zadrżała.

– No tak, sześciu – przyznał Nauczyciel. – Nie starajcie się odnaleźć Dolga, zmarnujecie tylko czas. Dolg przybędzie, kiedy nabierze dość sił.

Tiril nie mogła się z tym pogodzić.

– Czy on nie pomyśli, że go opuściliśmy? Nie będzie się o nas niepokoił?

– Spokojnie, tylko spokojnie! Teraz, kiedy jesteśmy już tak blisko Gjäin, z pewnością pojawi się Cień. Będzie go informował, co się z wami dzieje.

Tiril kiwnęła głową. Zrobiło jej się trochę lżej na sercu.

– Postąpimy, jak radzicie.

– To zawsze jest mądre.

Cóż, pomyślała Tiril. Miała w pamięci sytuacje, kiedy trudno było zastosować się do rad duchów. Teraz jednak, gdy przed ludźmi i duchami stało wspólne zadanie, powinna raczej im zaufać. Nie wolno być małostkową!

– Ale czy on żyje? – spróbowała po raz ostatni.

– Tak należy założyć.

Nie była to jednoznaczna odpowiedź.

Nauczyciel dodał jednak:

– Dolg już mniej więcej od dziesięciu lat nie rozstawał się z życiodajnym szafirem.

– Prawda – szepnęła Tiril bezgłośnie.

Ruszyli w dalszą drogę. Godzinę później z daleka ujrzeli siedem osiodłanych koni na równinie po prawej stronie.

– Nie mogą się tak wałęsać samopas – stwierdził Móri. – To wierzchowce braci zakonnych. Schwytajmy je i zaprowadźmy do ludzi.

Islandzkie koniki potrafiły doskonale radzić sobie same, ale siodła i uprzęże utrudniały im ruchy, dlatego należało się nimi zająć.

Móri i cała jego rodzina zawsze umieli szybko nawiązać kontakt ze zwierzętami, dlatego też konie od razu zareagowały na gwizd.

Dużo później znajdujący się po drodze do Gejzeru wodospad Gullfoss, nad którym unosił się tęczowy blask, minęła spora grupa: troje ludzi, pies i jedenaście koni.

Wyglądało to doprawdy imponująco, ale ludzie czuli się zmęczeni i przygnębieni. Tak ogromnie brakowało im Dolga!

Загрузка...