W nocnej ciszy statek zawinął do portu Seydhisfjördhur na wschodnim wybrzeżu Islandii. Zaledwie garstka mieszkańców maleńkiego portu rybackiego jeszcze nie spała i zobaczyła, kto schodzi na ląd.
Pokład statku opuściło siedmiu mężczyzn w barwnych opończach. Szli w milczeniu, ponurzy, budzący grozę. Islandczycy z lękiem patrzyli na jaśniejące w mroku blade twarze i niezwykłe, błyszczące jak słońce znaki widniejące na piersiach przybyszów.
Obcy nie znoszącym sprzeciwu tonem zażądali miejsca na nocleg i sprowadzenia koni, które rano powinny już czekać. Jeden z nich władał islandzkim na tyle, by móc się porozumieć z tutejszymi ludźmi.
Właśnie on, wysoki mężczyzna o kamiennej twarzy, zwrócił się do starszego rybaka:
– Czy ostatnio przypłynął tu jakiś statek?
– Nie dalej jak wczoraj przybiła szkuta z Bergen – oznajmił rybak.
– Byli na niej obcy?
– Owszem – niczego nie podejrzewając odparł Islandczyk. – Kilkoro ludzi, towarzyszył im wielki pies.
Zauważył spojrzenia, jakie ukradkiem posłali sobie nieznajomi, i bardzo mu się one nie spodobały.
– Opisz ich!
Rybak zaczął niechętnie:
– Małżeństwo w średnim wieku i dwaj młodzieńcy, chyba synowie.
– Dokąd się wybierali?
Rybak, zaniepokojony wrogą postawą mężczyzn i mający świeżo w pamięci życzliwość, jaką poprzedniego dnia okazali mu Móri i jego rodzina, postanowił uważać na to, co mówi.
– Nie wiem – skłamał. – Nie widziałem też, w którą stronę pojechali. Najczęściej jednak podróżni udają się na południe, ku Hofn.
Grupka Móriego z całą pewnością nie wyruszyła w tamtym kierunku, ale czyż można mieć pretensję o to, że nie śledzi się poczynań wszystkich obcych, którzy się pojawiają?
Nie miał ochoty gościć ponurych przybyszów u siebie nawet przez jedną noc, wysłał więc ich do gospodarstwa, gdzie zwykle przyjmowano podróżnych przypływających do Seydhisfjördhur. Nigdy więcej ich już nie spotkał i, prawdę mówiąc, bardzo się z tego cieszył.
Siedmiu mężczyzn przybyło na Islandię z rozkazu brata Lorenzo, który nareszcie mógł samodzielnie rządzić Zakonem Świętego Słońca.
Osobiście wybrał ludzi wysłanych potem w pościg za Mórim i Dolgiem. Tym razem w grę nie wchodził żaden pompatyczny brat Johannes, lekko rozhisteryzowany kardynał von Graben czy też żółtodziób z Danii, Rasmus Finkelborg.
Ten zastęp został specjalnie wyszkolony przez Lorenza. Zaledwie dwaj jego członkowie należeli do Zakonu jeszcze za czasów kardynała, pozostałych pięciu Lorenzo wprowadził natychmiast po śmierci Wielkiego Mistrza.
Móri i jego duchy przetrzebili gromadę rycerzy, lecz trudno powiedzieć, czy wyszło im to na dobre.
Owych siedmiu mężczyzn oznaczało śmierć.
O swych prawdziwych imionach zapomnieli już dawno temu. Od dzieciństwa ich wychowaniem zajmował się brat Lorenzo, nosili także imiona, które on dla nich wybrał: Falco i Nibbio, Sokół i Jastrząb, dwaj dumni mężczyźni w pełni zasługujący na miano drapieżnych ptaków. Dalej byli Lupo i Ghiottone, Wilk i Rosomak, przebiegli, umiejący sprytnie podkraść się do zdobyczy. Kolejni, Sciacallo i Serpente, Szakal i Wąż, obaj z taką chytrością w oczach, tak podstępni, że brat Lorenzo, przywitawszy się z nimi, zwykle liczył palce, sprawdzając, czy żadnego nie brakuje. Ostatnim z grupy był Hiszpan Tiburon, Rekin; Lorenzo wzdragał się na myśl o pozostaniu z tym człowiekiem sam na sam.
Upatrzył ich sobie, gdy jeszcze byli rozbisurmanionymi smarkaczami z portowej dzielnicy Genui, wszyscy oprócz Falcona, młodzieńca szlachetnego rodu, lecz odrzuconego przez najbliższych. Falco jednak nigdy nie zapomniał o swym pochodzeniu.
Lorenzo, za plecami własnej rodziny, zajął się wychowaniem młodzieńców. Bez trudu udało mu się włączyć Falcona i Nibbia do Zakonu, na członkostwo pozostałych za życia kardynała nigdy by się nie zgodzono.
Ale kiedy tylko von Graben zginął, zaszlachtowany przez Sigiliona, Lorenzo jak najspieszniej przedstawił pozostałym rycerzom kolejnych pięciu swych protegowanych. Bez skrupułów nadal im wspaniałe tytuły szlacheckie i roztoczył przed innymi braćmi wizje ich bogactwa. A przecież młodzieńcy żyli na łasce Lorenza.
Nauczył ich, jak mają walczyć, atakować i zabijać. Jako wielki mistrz Zakonu Świętego Słońca uzyskał dostęp do magicznych środków. Na jego rozkaz siedmiu najmłodszych braci wykąpano w ochronnych olejach i wywarach z ziół, poddano działaniu zaklęć i znaku Słońca, należącego niegdyś do kardynała. Teraz ów znak, jeden z dwóch oryginalnych, posiadających potężną moc, przypadł bratu Lorenzo, a jego podopieczni otrzymali każdy swój talizman, hartowany pod wpływem mocy oryginału.
Drugi z prastarych znaków miał Dolg.
Protegowani Lorenza byli teraz w sile wieku, liczyli od trzydziestu pięciu do czterdziestu pięciu lat. Ich przygotowanie dobiegło końca. Sam Lorenzo nie towarzyszył im w wyprawie na Islandię, uznał, że jest na to za stary.
Oczywistym przywódcą grupy był Falco, ale to Nibbio mówił trochę po islandzku. Lorenzo niemal na samym początku zlecił pewnemu uczonemu, by dał chłopcu podstawy wielu języków, Nibbio bowiem odznaczał się niemal przerażającą inteligencją. Kontynuował naukę nawet po uśmierceniu swego nauczyciela; zabił w obawie, że ten zdradzi jakąś jego tajemnicę. Nibbio nie był najlepszym synem swej matki i gdyby Zakon dowiedział się o jego zbrodniczych skłonnościach, Lorenzo mógłby mieć kłopoty.
Zbrodnicze skłonności? Jakby Zakon Świętego Słońca sam pod tym względem nie miał nic na sumieniu! Ale tajemnicze poczynania Nibbia były do tego stopnia ohydne, że podobać się mogły chyba jedynie kardynałowi.
Właśnie z niosącym śmierć Nibbiem, Jastrzębiem, rozmawiał rybak z Seydhisfjördhur.
Siedmiu rycerzy przenocowało we wskazanym domostwie, z niecierpliwością wyczekując wyruszenia w dalszą drogę. Wszyscy obrali sobie ten sam cel: odnaleźć Święte Słońce i posiąść wszelkie korzyści, jakie się z nim łączą.
Od brata Lorenzo otrzymali zdecydowany rozkaz: Odszukać czarnoksiężnika i jego syna, zabić ich i wrócić z niebieskim szafirem!
Bratu z Danii, Rasmusowi, i Robertowi ze Szwecji nie udało się pojmać Taran jako zakładniczki i wymienić jej na kamień. Sciacallo, Szakal, dzięki bratu Lorenzo rozwinął zdolność przekazywania myśli i dobroczyńca zdołał przekazać mu wieści tuż przed zejściem na ląd na Islandii. Wprawdzie siedmioosobowy oddział wysłano z poleceniem odebrania wrogowi szafiru, lecz właściwie traktowano to jako działania ubezpieczające. – Ostatnie wieści jednak donosiły, że na braci z Danii i ze Szwecji już nie można liczyć, obaj zginęli, uśmierceni przez przypominającego ogromną jaszczurkę potwora, do którego nikt nie powinien się zbliżać. Teraz więc jedyną nadzieją brata Lorenzo pozostawała grupa wysłana na Islandię.
W porannej mgle wyruszyli z Seydhisfjördhur w głąb lądu. Z początku sprawiało im kłopoty zapanowanie nad islandzkimi konikami, ale kiedy poddali się rytmowi tyltu, ich szczególnego kroku, doszli do wniosku, że jest on wspaniały. Posuwali się naprzód niczym ponure mroczne upiory, konie, zdawało się, ledwie dotykały kopytami ziemi, a opończe wydymały się od pędu powietrza.
Sciacallo nosił kobaltowoniebieski płaszcz, bogato zdobiony szamerunkiem o skomplikowanym wzorze, a jego przyjaciel Serpente ciemnofioletową opończę, również przybraną złoceniami.
Chudy Nibbio nie miał na głowie ani jednego włosa i ani śladu brwi, co tym bardziej podkreślało jego upiorny wygląd. Kiedy się do tego dodało czarne oczy, jako że był Włochem, i szerokie usta wyrażające bezwzględność, makabryczne wrażenie jeszcze się potęgowało. Nibbio okrył się granatowym płaszczem, przybranym srebrem.
Serpente, Wąż, miał jasnoszare oczy patrzące tak lodowato, że zdawało się, iż jego samego spowija welon mrozu. Lupo, Wilk, był potężniejszy, bardziej opanowany, ponura postać, na której twarzy nigdy nie zagościł cień uśmiechu. Przywdział opończę z aksamitu w kolorze mchu, z haftowanymi złotem brzegami.
Ghiottone, Rosomak, zawsze trzymał się z boku, by nie rzucać się w oczy. Ludzie zwykle nie zwracali na niego uwagi, co dla tych, którzy wzbudzili jego gniew, okazywało się śmiertelnym błędem. Jego płaszcz był niemal czarny ze zdobieniami w kolorze miedzi.
Siódmy w grupie, Tiburon, Rekin, z pogardą traktował cały świat, w tym również swoich towarzyszy. Pozostali zdawali sobie sprawę, że kiedy Tiburon przestanie ich potrzebować, bez skrupułów podetnie im gardła. Tiburon nosił brunatną opończę, ozdobioną złotem, Falco zaś purpurową ze srebrnymi zdobieniami.
Wespół stanowili zaiste przerażający oddział. Jechali w milczeniu, słychać było jedynie lekkie uderzenia kopyt o miękką ziemię.
Musieli posuwać się spory kawałek wzdłuż linii fiordu, gdyż wąski Seydhisfjördhur wcinał się głęboko w ląd i nawet kiedy pozostawili już za sobą morze, wciąż jechali dnem ciasnej doliny.
Samotny jeździec zmierzający w stronę morza usłyszał, jak nadciągają. Usunął się z drogi.
Na widok oddziału ze zdumienia szeroko otworzył oczy. Czyżby to jeźdźcy Apokalipsy? A może orszak diabelski? Te powiewające strojne szaty, skryte w cieniu kapturów blade twarze, na których malowała się śmiertelna powaga…
Upiorny widok przyprawił go o wstrząs, długo nie mógł się przemóc, by skierować konia z powrotem na drogę.
Dziękował niebiosom, że w porę zdołał się wycofać i że wierzchowiec nie zarżał, wyczuwając obecność pobratymców. Prawdę powiedziawszy, także koń sprawiał wrażenie wylęknionego tym spotkaniem.
Jeździec zdążył zauważyć, że na piersiach potwornych rycerzy błysnęły zawieszone na łańcuchu jakieś znaki.
Na ich wspomnienie przeszył go dreszcz. Takie znaki zwiastowały niebezpieczeństwo, zło, śmierć.
Siedmiu wybrańców Lorenza dotarło do Egilsstadhir, skąd rozchodziły się drogi na północ, północny wschód i południe.
Bez wahania ruszyli w kierunku południowym, zwłaszcza że ta droga wydawała się także najszersza.
Nie mieli czasu do stracenia. Zwierzyna, którą ścigali, wyprzedziła ich o dobę, postanowili więc nie zatrzymywać się w Egilsstadhir.
Tej decyzji przyszło im żałować.