Rozdział 3

Dotarli do Jökulsärgljüfur, najdzikszego z wąwozów Islandii, otchłani o trudnych do wyobrażenia rozmiarach. Miejscami wąwóz był szeroki, a z płaskiego dna sterczały wysokie, wąskie kolumny z kamienia, przypominające powbijane pale, miejscami zaś zwężał się w głębokie, ciasne rozpadliny. Tutaj rzeka Jökulsä a Fjöllum tworzyła największy wodospad Europy, Dettifoss, “spadającą wodę”.

Stali zapatrzeni w wodospad. Nero na wszelki wypadek cofnął się i skrył za Mórim, jak zawsze przekonany, że jego pan jest czymś na kształt Boga i potrafi także ujarzmiać siły natury.

Villemann, zamiłowany przyrodnik, w uniesieniu obserwował niezwykłe zjawisko. Brunatna od piachu woda przelewała się z niezmienną siłą dzień po dniu, rok po roku, tysiąclecie po tysiącleciu. Usiłował obliczyć, o jaką ilość wody może chodzić, ale tak naprawdę nie mieściło mu się to w głowie. Przechodziło jego pojęcie, że na sekundę przelewa się tędy dwieście ton wody. Z podziwem patrzył na wznoszące się po obu stronach wodospadu ściany z bazaltu, minerału przypominającego budowle z podłużnych wąskich, klocków.

U stóp grupki ludzi huczał wodospad. Stali wysoko na skałach, a mimo to na dłoniach i twarzach czuli unoszące się w powietrzu drobiny piany; wiedzieli, że jeśli wkrótce się nie odsuną, przemokną do suchej nitki.

Dolg całym ciałem wyczuwał życie wodospadu. Kiedyś jeden ze skaldów Islandii napisał o Dettifoss:

“Twarda skała pod tobą wibruje niczym źdźbło trawy, trącone chłodnym podmuchem nocnego wiatru”.

Z ruchu ust Tiril wyczytali, że woła:

– Musimy iść dalej!

Posuwali się na północ niezwykłą doliną rzeki Jökulsa i ze zdumieniem rozglądali się dokoła. Być może kiedyś była to piękna, zielona dolina, nic o tym nie wiedzieli. Jednak bliskość potężnych wulkanów: Viti (“Piekło”), Askja, Krafla i Herdhubreidh (“Szeroki w barach”) oraz okolic, gdzie z powstających na przestrzeni tysiącleci szczelin nagłe na ziemię wylewała się rozżarzona lawa, zniszczyły dolinę. Przywodziła teraz na myśl otchłań, do której w dniu Sądu Ostatecznego rozgniewani aniołowie będą strącać dusze skazane na potępienie. Ziemia poczerniała od popiołu i zastygłej lawy, kamienne słupy wznosiły się nad ponurymi tajemnicami.

Ponieważ dotarli daleko na północ, gdzie dzień prawie niczym nie różnił się od nocy, jechali dalej, chociaż nastała już pora wieczoru.

Nagle znaleźli się w labiryncie wysokich skał, w pogańskim pejzażu, na którego widok ciarki przebiegały im po plecach.

– Nie możemy się tu pogubić – rzekła Tiril półgłosem, a mimo to jej słowa odbiły się od skalnych ścian.

Dolg prędko odwrócił się do ojca.

– Czyżbyśmy byli na miejscu?

– Tak – odparł Móri. – To Hljödhaklettar.

Villemann z lekkim przerażeniem wypuścił powietrze z płuc.

– Uff! A mimo wszystko… pięknie tutaj!

– To prawda, uroda jałowej ziemi jest bardzo szczególna – zgodził się Móri. – Teraz musimy znaleźć miejsce, w którym jest najlepsze echo.

– Może przy tej wielkiej skale o fallicznym kształcie? – podsunęła Tiril.

– Wydaje się całkiem prawdopodobne. Nigdy wcześniej tu nie byłem, przypatrywałem się tylko skałom z daleka.

– Po której stronie powinniśmy stanąć? – zastanawiał się Villemann.

– Sprawdzimy. Rozejdziemy się, żeby znaleźć najlepsze echo.

– Przecież tutaj echo jest wszędzie – mruknął Villemann. – Strach nawet szepnąć!

Dolg nie spuszczał oka z samotnego kolosa z lawy, którego sobie upatrzyli.

– Z której strony? – cichym głosem zadał pytanie niewidzialnemu towarzyszowi.

– Sam się o tym przekonasz – odparł Cień.

– Marnujesz mój czas.

– Spróbuj pomyśleć!

Szybszy jednak okazał się Villemann.

– Już z nazwy tego miejsca wynika, że zasłynęło z echa. A to znaczy, że ludzie musieli je odwiedzać wcześniej. Poszukajmy ich śladów.

– Mądrze pomyślane – pochwalił syna Móri.

Villemann zachichotał:

– I ślepej kurze trafia się czasem ziarno. A raczej chodzi o koguta, o, tak, o koguta w każdym calu!

– Ślepej kurze trafia się kogut? – rzekł Dolg z uśmiechem. – O to chyba nie tak trudno?

Villemann podniósł ze skalnej kolumienki luźno leżący kamyk i rzucił nim w brata. Nie wcelował i kamyk uderzył w skałę. Zagrzmiało echo.

Móri zauważył wkrótce wąską ścieżynkę. Jej odnalezienie wymagało wielkiego skupienia, nieczęsto bowiem ktoś się zapuszczał na te pustkowia, odległe od ludzkich siedzib. Wiodła w dół do miejsca wydeptanego stopami człowieka.

– Tutaj! – oświadczył Móri. – Spróbujmy tutaj!

– Pozwólcie mnie pierwszemu – prosił Villemann.

Zrobili mu miejsce. Słońce zawisło nisko na niebie, oślepiające mocne słońce, przydające krajobrazowi osobliwej ostrości.

Villemann przyłożył dłonie do ust i zawołał:

– Jestem głupi czy mądry?

Mądry – odpowiedziały góry.

– Inteligentne skały – stwierdził Villemann. – Nie, Nero, tam nikogo nie ma. Wracaj! Oj, echo odpowiedziało i pies zawraca! Chodź!

– Potrafisz odpowiednio sformułować pytania – zauważył Móri. – Teraz moja kolej. Co nas czeka, przegrana czy zwycięstwo?

Zwycięstwo – rozległa się odpowiedź.

– Teraz ja – zaśmiała się Tiril. – Czy Villemann będzie nam pomocą, czy kłopotem?

Kłopotem.

Villemann natychmiast się odciął:

– Matka także?

Matka, także.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

W szerokiej, płaskiej dolinie poprzecinanej wieżami z lawy zapadła niezwykła cisza, jakby wszystko wokół wstrzymało oddech.

Dolg się wahał.

– Nie. Nie tutaj. Echo jest rzeczywiście wspaniałe, lecz ono nie wystarczy. To po prostu echo, a nie… głosy karłów!

Przez sposób, w jaki to powiedział, natychmiast zrozumieli, o co mu chodzi.

– Wydaje mi się… – zastanawiał się Dolg. – To chyba tam.

Wskazał na niewielki pagórek za ich plecami.

Villemann, teraz bardzo poważny, skinął głową.

– Myślę, że masz rację.

– Ja także to wyczułem – cicho powiedział do Dolga Móri. – Chcą żebyś tam poszedł.

“Chcą?” Kto taki? Jacy oni czy one?

Ale Dolg tylko przytaknął ojcu.

Doszedłszy na szczyt wzniesienia mieli pewność, że są we właściwym miejscu. Wiatr jakby wstrzymał oddech.

Konie, które zostawili u wejścia do labiryntu wietrzejących skał, parsknęły krótko i ucichły. Nero od łba do ogona nastroszył ciemną sierść i stał znieruchomiały, obserwując wszystko uważnie okrągłymi jak talarki ślepiami.

Ludzie ledwie śmieli oddychać. Nigdy jeszcze nie doświadczyli podobnego nastroju. Ktoś czekał… czekał…

Dolg, niezwykle spięty, pobielał na twarzy.

– Spróbuj ty, Villemannie!

Młodszy brat, dziewiętnastolatek, popatrzył na niego z wdzięcznością. Villemann wyrósł na wspaniałego człowieka, pomyślał wzruszony Dolg. Tylko on sam o tym nie wie. Czuje się rodzinnym błaznem, zwłaszcza przy nas, ojcu i mnie, obdarzonych nadprzyrodzonymi zdolnościami. A przecież Villemann i Taran mają tyle innych dobrych cech, radość życiu, głód wiedzy, energię i wytrwałość. I oboje są tak bardzo urodziwi! Villemann jedyny w rodzinie ma jasne włosy, przynajmniej czasami, bo często wydaje się, że błyszczą w nich wszystkie kolory tęczy. Kiedy był dzieckiem, słynął z tego, że włosy sterczały mu na wszystkie strony, podkreślając jeszcze żywiołowość bijącą z oczu. Teraz wiją się z większym dostojeństwem, ale trudno nazwać chłopaka dorosłym i poważnym! Nie przy tych błyszczących niebieskich oczach, które odziedziczył po matce, wesoło zadartym nosie i ustach, zawsze gotowych do śmiechu. Tak bardzo go kocham!

Villemann ułożył dłonie w tubę i zawołał:

– Hljödhaklettar! Dacie nam odpowiedź?

Rzeczywiście tym razem trafili we właściwe miejsce. Od zboczy doliny oderwał się jakby grzmot:

Odpowiedź.

Villemann bez słowa ustąpił miejsca Dolgowi.

Tiril bliska była wstrząsu, kiedy uświadomiła sobie, że to święta chwila! Hljödhaklettar spodziewały się jego przybycia, podobnie jak błędne ogniki na bagnach. Ta zlodowaciała cisza w powietrzu, ciężkie oczekiwanie przyrody…

Od stóp do głowy przeniknęło ją zimno.

Wreszcie przyszła kolej na Dolga. Przez chwilę zbierał się w sobie, wpatrując się w długie cienie rzucane przez skalne kolosy. Potem mocnym głosem krzyknął:

Zdradźcie, na czym polega moje zadanie. Czy kroczę właściwą drogą?

Wołanie odbiło się od niezliczonych skalnych ścian, w końcu się rozwiało, ale nie odezwało się echem. Słowa, których się spodziewali, “właściwa droga”, nie rozbrzmiały.

Zapadła chwila ciszy. Popatrzyli po sobie zdziwieni, nie mogli pojąć, co się stało.

Wreszcie rozległa się odpowiedź. Zwielokrotniona, grzmiąca, zaświszczała im w uszach, jakby napływała jednocześnie ze wszystkich stron. Bez trudu jednak zdołali rozróżnić słowa:

Karły i elfy Islandii pozdrawiają cię, Dolgu z rodu naszych czarnoksiężników.

Słuchali oniemiali ze zdumienia. Móri nauczył swoje dzieci islandzkiego na tyle, że obaj chłopcy rozumieli pradawny język:

Wielu na ciebie czeka, Dolgu. Czekają od tysięcy lat. Przed dziesięcioma laty na Islandii zjawili się nowi. I oni także cię wypatrują,

Dolg skinął głową. Błędne ogniki. Tego się spodziewał.

– Przybyłem! – zawołał. – Wskażcie mi drogę!

Karły wytłumiły odgłos jego wołania, więc i tym razem nie rozległo się echo słów Dolga. W odpowiedzi napłynęły jedynie dwa słowa, za to wyrzucone przez tysiące głosów. Zrazu grzmiące, stopniowo słabły, by wreszcie po dość długim czasie ucichnąć.

DO GJÄIN, DO GJÄIN, GJÄIN, GJÄIN… ÄIN… IN… INNN…

Zapadła cisza.

Czekali, ale nic więcej się nie wydarzyło. Wcześniej mieli wrażenie, jakby otaczały ich tysiące dusz, a teraz nagle poczuli się straszliwie samotni i opuszczeni.

Dolg popatrzył na Móriego.

– Gjäin? – powtórzył cicho. – Co to takiego? I gdzie? Co mamy tam począć?

– Wiem, gdzie leży Gjäin – odparł Móri. – Musimy skierować się na południe. Ale tylko one wiedzą, co cię tam spotka.

– Którędy się tam dostaniemy? – przytomnie spytał Villemann. – Przez Sprengisandur?

– Nie! – jęknął Móri. – Nie chcę jechać przez Sprengisandur! Z tym miejscem łączą mi się przykre wspomnienia, nie mogę tam wracać!

– Są pewnie jeszcze inne drogi – spokojnie stwierdził Dolg. – Czy stąd nie dotrzemy najszybciej przez okolicę Askja?

– Czyś ty postradał rozum, chłopcze? – obruszył się Móri. – Jeśli to miejsce, twoim zdaniem przypomina otchłań piekielną, to ciekawe, co powiesz o drodze przez Askja? Musielibyśmy minąć Drekagil, Smoczą Przełęcz. I Herdhubreidh, Odadahraun, czyli Lawę Zbrodni, Trölladyngja i Tungnafell. A i tak ostatni odcinek wiódłby przez Sprengisandur. O, nie, tam właśnie jest prawdziwa droga przez piekło, Dolgu! Konie tego nie wytrzymają, my także nie. Już raczej powinniśmy jechać przez Kjolur, chociaż aby tam się dostać, trzeba będzie odbić dość daleko na zachód.

Pozostali się nie odzywali. Nie znali Islandii tak dobrze jak Móri.

A on westchnął ciężko.

– Wiem, że opóźniam całą wyprawę, ale proszę, wybaczcie mi. Nie mogę znów jechać przez Sprengisandur.

Tiril znała historię, jaka się tam wydarzyła. Już wcześniej opowiadała ją dzieciom, wszyscy więc wiedzieli, że chodzi o ostatnią podróż, jaką Móri odbył ze swoją matką. Przez własną głupotę i bezmyślną brawurę naraził jej życie na niebezpieczeństwo. Po tym, co stało się na Sprengisandur, została osądzona za czary i zgładzona. Wcześniej jednak pomogła Móriemu uciec.

Wszyscy troje zrozumieli, że chociaż sama jazda przez Sprengisandur musiała być straszna, to jednak Móriego od tamtych okolic odstręczała przede wszystkim pamięć o tragicznych losach matki.

Dolg rzekł spokojnie:

– Oczywiście nie pojedziemy przez Sprengisandur, ojcze. Wskaż nam drogę przez Kjölur! Nawet jeśli stracimy kilka dni… to znacznie lepiej poznamy Islandię.

Móri rozjaśnił się.

– To prawda, będziemy jechać przez piękne okolice! W pobliżu jeziora Myvatn, doliną rzeki Oxna. I wiecie, co zobaczymy?

– Nie?

– Hraundrangi – Móri rozbłysnął jak słońce. – Szczyt, od którego pochodzi przydomek mego ojca. Prawdziwie boski widok.

– Doskonale! – uradował się Villemann.

– I ja się cieszę – przyznała Tiril, rozglądając się dokoła. – Ale teraz musimy spróbować znaleźć w tej opuszczonej przez Boga krainie jakieś miejsce na obozowisko.

Rozejrzeli się i zadrżeli. Cienie padające na skalne ściany tworzyły groteskowe wzory.

Villemann mruknął:

– Odejdźmy stąd!

Загрузка...