Dziewięć Dash przy łożu boleści

Donowi Kaymanowi nie podobała się pora, ale nie miał wyboru — musiał iść do krawca. Na nieszczęście jego krawiec znajdował się na Merritt Island u wybrzeży Florydy, w Atlantyckim Ośrodku Doświadczalnym. Odlatywał tam zmartwiony i wylądował zmartwiony. Nie tylko tym, co stało się z Rogerem Torrawayem. To wydawało się opanowane, za co chwała Bogu miłosiernemu, chociaż Kayman nie mógł się oprzeć uczuciu, że o mały włos nie stracili Rogera i że ktoś popełnił gruby błąd nie przygotowując go na ten ostatni,,maleńki retuszyk”. Prawdopodobnie — uważał w swoim miłosierdziu — stało się tak dlatego, że Brad był chory. Ale z pewnością byli o włos od zawalenia całego programu. Gnębiło go jeszcze jedno: nie mógł się pozbyć poczucia winy wywołanego tym, że w głębi duszy pragnął zawalenia programu. Spędził smutną godzinę z siostrą Klotyldą po tym, jak prawdopodobieństwo jego podróży na Marsa obróciło się nagle w brutalną pewność rozkazów. Czy powinni się przedtem pobrać? Nie. Nie powinni z pragmatycznych, praktycznych względów: chociaż nie było najmniejszej wątpliwości, że oboje mogą poprosić i mają szansę uzyskać dyspensę z Rzymu, to również nie było nadziei na uzyskanie jej szybsze niż za pół roku. Może gdyby wystąpili wcześniej… Ale nie wystąpili, a przecież wiedzieli, że bez dyspensy nie tylko się nie pobiorą, ale nawet nie zaczną ze sobą sypiać bez sakramentu. Przynajmniej — powiedziała pod koniec Klotyldą siląc się na uśmiech — nie musisz się martwić o moją wierność. Skoro nie łamię dla ciebie ślubów, wątpię, żebym złamała je dla innego.

— Wcale się nie martwiłem — odparł, ale teraz, pod roziskrzonym niebem Florydy, podnosząc oczy na wieże startowe wychodzące na spotkanie białym, pierzastym obłokom, teraz się martwił.

Pułkownik piechoty, który zaofiarował się oprowadzić Kaymana, wyczuwał, że jest on zatroskany, ale nie miał pojęcia, jakie mogły być tego przyczyny.

— To całkiem bezpieczne — powiedział na chybił trafił. — Ja bym się nie przejmował wprowadzeniem na niską orbitę spotkaniową.

— To wyrwało Kaymana z zadumy.

— Zapewniam pana, że się nie przejmowałem. Nawet nie wiem, co pan ma na myśli.

— Och. No więc, rzecz w tym, że wypuszczamy pański balonik i obie rakiety pomocnicze na orbitę niższą niż zwykle: dwieście dwadzieścia kilometrów zamiast czterystu. To politykierstwo, rzecz jasna. Nie cierpię, jak urzędasy mówią nam, co mamy robić, ale w tym przypadku to jest naprawdę bez znaczenia.

Kayman zerknął na zegarek. Miał jeszcze godzinę do ostatecznej przymiarki skafandrów marsjańskiego i kosmicznego i nie chciał poddawać się chandrze. Oceniał trafnie, że pułkownik należy do tych szczęściarzy, co to o niczym nie lubią tak rozprawiać, jak o swojej pracy, i że wystarczy tylko od czasu do czasu chrząknąć, aby pułkownik dalej objaśniał wszystko, co da się objaśnić. Chrząknął.

— No więc, ojcze — powiedział wylewnie pułkownik — podstawiamy panu wielki statek, rozumie pan. Zbyt wielki, żeby go wystrzelić w jednym kawałku. Wypuszczamy więc trzy baloniki i spotkacie się na orbicie — dwieście dwadzieścia na dwieście trzydzieści pięć, najlepiej — i spodziewam się, że wygramy w tej gonitwie… no i…

Kayman kiwnął głową, właściwie nie słuchając. Znał już plan lotu na pamięć, wszystko było w instrukcjach. Otwarta pozostawała jedynie sprawa wyznaczenia dwóch pozostałych pasażerów marsjańskiego „balonika”, ale jej rozstrzygnięcie było już tylko kwestią dni. Jeden musiał być pilotem, który pozostanie na orbicie, podczas gdy trzej pozostali wcisną się do marsjańskiego ładownika i opuszczą na powierzchnię planety. Ideałem tego czwartego byłby ktoś, kto mógłby pełnić funkcję rezerwowego pilota, aerologa i cyborga, lecz taka osoba nie istniała, rzecz jasna. Wszelako nadszedł już czas na podjęcie decyzji.

Trzy istoty ludzkie, trzy nie odmienione istoty ludzkie — poprawił się — nie posiadały zdolności Rogera przeżycia nago na powierzchni Marsa. Musiałyby przejść przez te same przymiarki, które on teraz przechodził, a potem przećwiczyć postępowanie w różnych sytuacjach jako ostatni szlif, wszystkim zresztą potrzebny, nawet Rogerowi. A do startu pozostało zaledwie trzydzieści trzy dni.

Pułkownik skończył z manewrami cumowania i ponownego montażu i zabierał się do naszkicowania kalendarza wydarzeń dzień po dniu w czasie długich miesięcy podróży na Marsa.

— Chwileczkę, panie pułkowniku. Niezbyt jasne są dla mnie te względy polityczne. Co polityka ma wspólnego z tym, jak my startujemy?

— To te cholerne ekologiczne pierdolce — z odrazą warknął pułkownik — każdemu zajdą za skórę. Te rakiety nośne Teksaskie Bliźniaki nie są małe. Ciąg ze dwudziestu „Saturnów”. Stąd masa spalin. Będzie tego jakieś dwadzieścia pięć ton metrycznych pary wodnej na sekundę, razy trzy takie baloniki — od cholery pary wodnej. Mówiąc szczerze, istnieje jakieś tam ryzyko, że para wodna… no więc nie, nie ma się co czarować… wiemy cholernie dobrze… przepraszam, ojcze… że na wysokościach normalnego wprowadzenia na orbitę cała ta para wodna zwiąże wolne elektrony w wielkiej połaci nieba. Odkryli to dawno temu, zaraz, chyba to było w siedemdziesiątym trzecim lub siedemdziesiątym czwartym roku, gdy wprowadzono na orbitę pierwsze laboratorium orbitalne. Związane zostały elektrony w obszarze atmosfery ciągnącym się od Illinois po Labrador, jak później zmierzono. A to, rzecz jasna, właśnie elektrony swobodne pilnują, żebyśmy się zbytnio nie opalili na słońcu. Między innymi. Biorą udział w odfiltrowywaniu promieniowania nadfioletowego słońca. Rak skóry, oparzenia, zniszczenie flory — no cóż, to są rzeczy realne, mogą się przydarzyć. Ale Dashowi nie idzie tu o naszych rodaków! To chodzi o NLA, oto co go gryzie. Dali mu ultimatum, że jeśli nasz start naruszy ich niebo, uznają to za „wrogi akt”. Wrogi akt! A jak u diabła nazwać ich defiladę w pięć nuklearnych okrętów podwodnych wokół Cape May w New Jersey? Utrzymują, że to statki oceanograficzne, ale kto używa podwodnych tropicieli krążowników do badań oceanograficznych, w każdym razie nie nasza marynarka wojenna…

— W każdym razie — pułkownik z uśmiechem przypomniał sobie o gościu — dla nas nie ma sprawy. Po prostu wprowadzimy was na orbitę spotkaniową nieco niżej, poza warstwą elektronów swobodnych. Oznacza to większe zużycie paliwa. I w rezultacie większe skażenie, tak jak ja to widzę. Lecz zachowujemy w nietkniętym stanie ich bezcenne wolne elektrony, co wcale nie znaczy, że one mają realną szansę przetrwania za Atlantykiem, w Afryce, nie mówiąc już o Azji…

— Bardzo to interesujące, panie pułkowniku — powiedział uprzejmie Kayman. — Niestety, chyba już na mnie czas.


Czekali na niego z przymiarką.

— Proszę wskoczyć w to na chwileczkę — fizykoterapeuta ekipy wyszczerzył zęby w uśmiechu.

„Wskoczenie” w kombinezon kosmiczny było to dwadzieścia minut ciężkiej harówki, nawet z pomocą całej ekipy. Kayman uparł się, że zrobi to sam. W statku kosmicznym nie będzie miał nikogo do pomocy prócz pozostałych członków załogi, zajętych własnymi sprawami, a w nagłym wypadku w ogóle nikogo. Chciał być przygotowany na nagły wypadek. Zajęło mu to godzinę i jeszcze dodatkowe dziesięć minut na wyskoczenie, jak już sprawdzili wszelkie parametry i uznali, że wszystko gra, po czym zaprezentowano mu do przymiarki pozostałe skafandry. Kiedy skończył, na dworze była już ciemna, ciepła jesienna florydzka noc. Spojrzał na wyłożoną na stołach kolekcję ubiorów i uśmiechnął się. Wskazując kolejno na wstążkę anteny radiowej zwisającą z jednego mankietu, na płaszcz antyradiacyjny do zakładania w okresach rozbłysku chromosfery Słońca oraz trykot pod kombinezony, powiedział:

— Aleście mnie wyekwipowali. Mam i manipularz, i ornat, i nawet komżę. Jeszcze parę drobiazgów i mogę śmiało odprawiać mszę.

W rzeczywistości Kayman umieścił pełny komplet szat liturgicznych w przyznanym mu limicie bagażu, poważnie uszczuplając miejsce na książki, taśmy z muzyką i zdjęcia siostry Klotyldy. Nie zamierzał jednak o tym dyskutować z tymi świeckimi ludźmi. Przeciągnął się i westchnął.

— Gdzie tu w pobliżu można dobrze zjeść? — zapytał. — Jakiś befsztyk albo rybkę — coś z tych waszych sławetnych Lucjanów czerwonych, a potem do łóżka…

Podpierający ścianę od dwóch godzin żandarm sił powietrznych zerknął na zegarek i wystąpił naprzód.

— Przepraszam, ojcze — powiedział. — W tej chwili oczekują pana zupełnie gdzie indziej i mamy tam być — jak widzę — za jakieś dwadzieścia minut.

— Gdzie znowu mamy być? Mnie czeka jutro długi lot…

— Przepraszam, sir. Mam rozkaz doprowadzić pana do budynku Dowództwa Bazy Sił Powietrznych im. Patricka. Spodziewam się, że tam powiedzą panu, o co chodzi.

Ksiądz wyprostował się z godnością.

— Kapralu — rzekł — ja nie podlegam waszej jurysdykcji. Proponuję, żebyście mi powiedzieli, o co tu chodzi.

— Nie, sir — zgodził się żandarm. — Nie podlega pan. Ale mam rozkaz doprowadzić pana i, z całym należytym szacunkiem, sir, ten rozkaz wykonam.

Fizykoterapeuta dotknął ramienia Kaymana.

— Ruszaj, Don — powiedział. — Przeczucie mówi mi, że już zawędrowałeś bardzo wysoko.

Sarkając Kayman dał się wyprowadzić i zapakować do poduszkowca terenowego. Kierowca spieszył się. Nie zawracał sobie głowy drogami, tylko skierował pojazd w przybrzeżne fale, sprawdził, ile ma czasu i jaki dystans, i doliną fali wyprysnął w morze. Po czym skręciwszy na południe dał gaz do dechy — w dziesięć sekund robili już przynajmniej sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Nawet na wysokim ciągu, trzy metry w powietrzu ponad średnią wysokością wody, kołysanie i wiry kotłujących się pod pojazdem fal tak nimi rzucały, że Kayman przełykał ślinę rozglądając się za torebką higieniczną w razie wysoce prawdopodobnej potrzeby. Próbował nakłonić kaprala, żeby zwolnił.

— Przepraszam, sir.

Było to ulubione wyrażenie żandarma, jak się zdawało. Udało im się jednak dotrzeć do plaży w bazie Patricka, zanim Kayman się porzygał, wróciwszy zaś na ląd kierowca zwolnił do rozsądnej prędkości.

Kayman wygramolił się i stał pośród parnej, upojnej nocy do momentu, aż uprzedzeni przez radio o jego przybyciu dwaj inni żandarmi zasalutowali i odprowadzili go do otynkowanego na biało budynku. Nie upłynęło dziesięć minut, jak został rozebrany do naga i obszukany, co mu uświadomiło, jak rzeczywiście wysoko zawędrował.


Samolot prezydencki wylądował w bazie Patricka o godzinie 04.00. Z nogami okrytymi pledem Kayman drzemał na leżaku; obudzono go uprzejmym potrząsaniem i doprowadzono do schodków wejściowych, przy których obsługa cysterny uzupełniała już do pełna zbiorniki w skrzydłach wśród dziwnie niesamowitej ciszy. Bez żadnych rozmów, bez trzaskania mosiężnymi końcówkami węży o aluminiowe kapsle wlewów, jedynie przy akompaniamencie mruczenia pomp cysterny. Ktoś bardzo ważny zażywał snu. Kayman z całego serca żałował, że to nie on. Doprowadzono go na fotel z odchylanym oparciem, zapięto pasami i zostawiono; zanim jeszcze stewardesa z Korpusu Kobiecego opuściła go, samolot zaczął kołować na pas startowy. Kayman usiłował przysnąć, lecz nie zdążyli nawet wspiąć się na wysokość przelotu, jak przyszedł kamerdyner prezydenta i oznajmił:

— Prezydent pana oczekuje.

W pozycji siedzącej, świeżo wygolony wokół swej koziej bródki, prezydent Deshatine wyglądał jak portret własny Gilberta Stuarta. Spoczywał niedbale w skórzanym fotelu, roztargnionymi oczami wyglądając przez okno prezydenckiego odrzutowca i jednocześnie słuchając jakiejś taśmy przez słuchawki. Kawa parowała z filiżanki przy jego łokciu, druga pusta filiżanka stała przy srebrnym dzbanku. Obok tej filiżanki leżało podłużne puzderko z czerwonej skóry, na której wytłoczony był srebrny krzyż. Dash nie kazał mu czekać. Obejrzał się, uśmiechnął, ściągnął słuchawki i powiedział:

— Dziękuję, ojcze Kaymanie, że dałeś się porwać. Siadaj, proszę. Poczęstuj się kawą, jeśli masz ochotę.

— Dziękuję.

Kamerdyner doskoczył, napełnił filiżankę i wycofawszy się stanął za plecami Dona Kaymana. Ksiądz nie oglądał się, wiedząc, że kamerdyner będzie obserwował najmniejsze drgnienie jego mięśni, wolał więc unikać gwałtownych ruchów. Prezydent rzekł:

— Przez ostatnie czterdzieści osiem godzin byłem w tak wielu strefach czasowych, że zapomniałem, jak to jest na bożym świecie. Monachium, Berlin, Rzym. Dorwałem Verna Scanyona w Rzymie, gdy doszły mnie słuchy o kłopotach z Rogerem Torrawayem. Mało w portki nie zrobiłem ze strachu, ojcze. Prawieście go stracili, co?

— Jestem — powiedział Kayman — aerologiem, panie prezydencie. Nie ja za to odpowiadałem.

— Daj spokój, ojcze. Nie szukam kozła ofiarnego; winnego się zawsze znajdzie, jak dobrze poszukać. Chcę się dowiedzieć, co to było.

— Jestem przekonany, że generał Scanyon mógł panu powiedzieć więcej niż ja, panie prezydencie — rzekł sztywno Kayman.

— Gdybym zadowolił się wersją Scanyona — cierpliwie odparł prezydent — nie lądowałbym po ciebie. Ty tam byłeś. Nie on. On siedział daleko w Watykanie na Konferencji Pacem in Excelsis.

Kayman szybko pociągnął łyk z filiżanki.

— Cóż, mało brakowało. Uważam, że z powodu panującej epidemii grypy Roger nie został odpowiednio przygotowany na to, co go czekało. Brakowało nam personelu. Nie było Brada.

— Nie pierwszy raz — zauważył prezydent.

Kayman wzruszył ramionami i nie podjął wątku.

— Wykastrowali go, panie prezydencie. Zrobili mu to, co sułtanowie zwykli nazywać kastracją doskonałą: członek i reszta. Jemu to niepotrzebne, gdyż proces spalania jest w nim już tak znikomy, że wszystko wydala odbytnicze, więc to było tylko słabe miejsce. Nie ulega kwestii, że musiało do tego dojść, panie prezydencie.

— A co z wycięciem — jak jej tam — prostaty? Czy ona też była słabym miejscem?

— Doprawdy powinien pan spytać o to któregoś z lekarzy, panie prezydencie.

— Pytam ciebie. Scanyon mówił coś o „księżej chorobie”, a ty jesteś księdzem.

Kayman uśmiechnął się.

— To stary termin, z czasów, gdy księży obowiązywał celibat. Ale owszem, mogę to panu wyjaśnić, sporo się o tym mówiło w seminarium. Prostata wytwarza spermę — niedużo, parę kropli dziennie. Jeśli mężczyzna nie ma wytrysków, w większości uchodzi ona z moczem, lecz w przypadku podniecenia seksualnego jest tego więcej i nie wszystko ulega wydaleniu. Nadmiar zbiera się, a taki zastój prowadzi do kłopotów.

— A więc wycięli mu i prostatę.

— I wszczepili sterydową kapsułkę, panie prezydencie. Nie zniewieścieje. Fizycznie nie różni się on obecnie niczym od kompletnego samowystarczalnego kapłona w… Och. Chcę powiedzieć kapłana, żyjącego w celibacie.

Prezydent pokiwał głową.

— To się nazywa przejęzyczenie freudowskie.

Kayman wzruszył ramionami.

— A skoro ty tak to widzisz — naciskał prezydent — to myślisz, że jak, do diabła, patrzy na to Torraway?

— Wiem, że nie jest mu z tym lekko, panie prezydencie.

— O ile się orientuję — ciągnął Dash — nie jesteś jedynie aerologiem, Don, jesteś również konsultantem małżeńskim. I nie najlepiej ci to idzie, zgadza się? Ta mała puszczalska. żona naszego chłopaka, daje mu popalić.

— Dorka ma wiele problemów.

— Nie, Dorka ma jeden problem. Taki sam jak my wszyscy. Ona rozpieprza nasz program marsjański, a nam nie wolno do tego dopuścić. Możesz ją ustawić?

— Nie.

— Cóż, nie idzie mi o zrobienie z niej wzoru cnót. Daj spokój, Don! Spróbuj ją zmusić, żeby go chociaż na tyle uspokoiła, żeby nie dostał już nigdy szoku. Niech mu da całusa, obieca więcej, wyśle list miłosny na Marsa; Torraway nie oczekuje, Bóg mi świadkiem, niczego więcej. Ale przynajmniej tyle mu się należy.

— Mogę spróbować — rzekł Kayman bezradnie.

— A ja pogadam z Bradem — rzekł ponuro prezydent. — Mówiłem ci, mówiłem wam wszystkim: ten program musi się powieść. Nie obchodzi mnie, że jednemu zimno w głowę, a drugiej gorąco w majtkach, chcę, aby Torraway był na Marsie, i chcę, żeby był tam szczęśliwy.

Samolot przechylił się w wirażu biorąc nowy kurs, tak żeby ominąć ruch wokół Nowego Orleanu, i blask porannego słońca odbił się od mazistej, oleisto-śliskiej powierzchni zatoki. Prezydent zezował na nią z góry ze złością.

— Pozwolisz, że powiem ci, ojcze Kaymanie, o czym myślałem. Pomyślałem sobie, że Roger byłby szczęśliwszy opłakując śmierć swojej żony w wypadku samochodowym niż martwiąc się, co też ona wyprawia, gdy go nie ma w domu. Nie lubię takich rzeczy. Ale mam tylko jedną alternatywę i muszę wybrać mniejsze zło. A teraz — rzekł uśmiechając się nagle — mam coś dla ciebie od Jego Świątobliwości. To prezent, zajrzyj do środka.

Kayman z ciekawością otworzył czerwone puzderko. Na czerwonym aksamicie jego wnętrza leżał zwinięty różaniec. Zdrowaś Marie były z kości słoniowej, rzeźbionej w pączki róży; wielkie paciorki Ojcze Nasz wycyzelowane zostały w krysztale.

— Ma ciekawą historię — ciągnął prezydent. — Przysłano go Ignacemu Loyoli z jednej z jego misji w Japonii, po czym znajdował się przez dwieście lat w Ameryce Południowej w… jak wy je nazywacie?… Szkółki Paragwajskie? To prawdziwy zabytek muzealny, lecz Jego Świątobliwość życzył sobie, żebyś go miał.

— Ja… ja nie wiem, co powiedzieć — wydusił z siebie Kayman.

— I ma on błogosławieństwo Jego Świątobliwości. — Prezydent opadł na oparcie i jakby w oczach się postarzał. — Módl się na nim, ojcze — rzekł. — Ja nie jestem katolikiem. Nie wiem, co wy czujecie w tych sprawach. Pragnę jednak, abyś modlił się o takie przemeblowanie w głowie Dorki Torraway, żeby to utrzymało jej męża jakiś czas przy życiu. A jeśli nic z tego nie wyjdzie, to módl się z całych doprawdy sił za nas wszystkich.


Powróciwszy do głównej kabiny Kayman zapiął się pasami w fotelu i usiłował przysnąć na pozostałą godzinkę z kawałkiem lotu do Tonki. Znużenie zatriumfowało nad zmartwieniem i Kayman odpłynął w nicość. Nie on jeden się martwił. Nie oceniłyśmy prawidłowo wstrząsu, jakim utrata genitaliów będzie dla Rogera Torrawaya, i mało brakowało, abyśmy go utraciły. Wadliwość działania osiągnęła punkt krytyczny. Podobne ryzyko nie mogło się powtórzyć. Zorganizowałyśmy wzmocniony nadzór psychologiczny nad Rogerem, a plecakowy komputer w Rochester został przeprogramowany tak, że monitorował poważniejsze napięcia psychiczne i reagował, zanim wolniejsze ludzkie synapsy Rogera mogły rozedrgać się w konwulsje.

Sytuacja światowa rozwijała się zgodnie z przewidywaniami. Miasto Nowy Jork znajdowało się, oczywiście, w stanie zamętu, napięcia na Bliskim Wschodzie rosły przekraczając wydolność zaworów bezpieczeństwa, a z Nowej Ludowej Azji sypały się gwałtowne deklaracje zaprzeczające rzezi kałamarnic w Oceanie Spokojnym. Planeta szybko osiągała masę krytyczną. Nasze wydruki wskazywały, że przyszłość rasy na Ziemi stanie za dwa lata pod znakiem zapytania. Nie mogłyśmy na to pozwolić. Lądowanie na Marsie musiało się powieść.


Wyszedłszy z otępienia po swym ataku Roger nie zdawał sobie sprawy, jak bliski był śmierci, zdawał sobie jedynie sprawę, że zraniono go we wszystkie najczulsze miejsca naraz. Jego samopoczucie sprowadzało się do pustki: wymiecionej, beznadziejnej pustki. Stracił nie tylko Dorkę, stracił również swoją męskość. Ból był zbyt nieludzki, żeby uśmierzyć go płaczem, nawet gdyby mógł płakać. Ból nie do wytrzymania, niczym dłutowanie zęba bez znieczulenia, odczuwany już nie jako sygnał ostrzegawczy, lecz jako element otoczenia, coś, czego doznajemy i co musimy wytrzymać.

Otworzyły się drzwi i weszła nowa pielęgniarka.

— Witam. Widzę, że pan nie śpi.

Podeszła do niego i położyła mu ciepłe palce na czole.

— Nazywam się Sulie Carpenter — powiedziała. — Właściwie Susan Lee, ale mówią mi Sulie. — Zdjęła dłoń i uśmiechnęła się. — Pewnie pan myśli, że upadłam na głowę sprawdzając gorączkę ręką, prawda? Wiem z monitorów, ile pan ma, ale taka już ze mnie staromodna dziewczyna.

Torraway prawie nie słuchał, pochłonięty jej widokiem. Czyżby to było oszustwo jego obwodów mediacyjnych? Wysoka, zielonooka, czarnowłosa, tak podobna do Dorki, że zaczai zmieniać parametry widzenia swych wielkich, owadzich oczu najeżdżając wzrokiem na pory w jej z lekka piegowatej cerze, przeinaczając wartości barw, zmniejszając czułość, aż odniósł wrażenie, że dziewczyna rozpływa się w półcieniu. Na nic. Ciągle wyglądała jak Dorka.

Podeszła zerknąć na duplikaty monitorów w kącie pokoju.

— Ma się pan naprawdę nieźle, pułkowniku Torraway — zawołała przez ramię. — Zaraz przyniosę panu lunch. Potrzebuje pan czegoś teraz?

Podniósł się i usiadł.

— Wszystkiego, czego nie mogę mieć — powiedział z goryczą.

— Och, nie, pułkowniku! — Jej oczy spoglądały ze zgorszeniem. — Chcę powiedzieć… no cóż, proszę mi wybaczyć. Nie mam prawa przemawiać do pana w ten sposób. Ale, na miły Bóg, pułkowniku, jeśli jest na tym świecie ktoś, kto może mieć wszystko, czego zapragnie, to pan nim jest!

— Szkoda, że ja tego tak nie czuję — mruknął, ale obserwował ją bacznie i z ciekawością, odczuwając coś… coś… czego nie umiał zidentyfikować, a jednak coś, co nie było bólem, jaki go dręczył zaledwie kilka chwil temu.

Sulie Carpenter rzuciła okiem na zegarek, po czym przysunęła sobie krzesło.

— Zdaje się, że jest pan w kiepskim nastroju, pułkowniku — powiedziała ze współczuciem. Pewnie niełatwo wytrzymać to wszystko.

Odwrócił od niej oczy spoglądając w górę, tam gdzie wielkie, czarne skrzydła marszczyły się z wolna ponad jego głową.

— Ma to swoje złe strony — powiedział — proszę mi wierzyć. Ale wiedziałem, w co się pakuję.

Sulie pokiwała głową.

— Ja też miałam ciężkie chwile — odezwała się — kiedy mój… kiedy zmarł mój chłopak. Oczywiście, nie ma to nic wspólnego z pana sytuacją. Ale poniekąd, kto wie, czy nie było to gorsze; widzi pan, to było tak bezsensowne. Jednego dnia siedzimy sobie szczęśliwi i rozmawiamy o naszym ślubie. Nazajutrz on wraca od doktora i okazuje się, że jego bóle głowy to… — wzięła głęboki oddech. — Guz mózgu. Złośliwy. Zmarł trzy miesiące później, a ja nie mogłam się z tym po prostu pogodzić. Musiałam uciekać z Oakland. Poprosiłam o przeniesienie tutaj. W najśmielszych marzeniach nie przypuszczałam, że mnie wezmą, ale chyba ciągle brakuje im personelu z powodu grypy…

— Przykro mi — szybko powiedział Roger.

Uśmiechnęła się.

— Nie ma o czym mówić. Tyle tylko, że w moim życiu powstała wielka pustka, i jestem wdzięczna losowi, że dał mi coś, co ją wypełni. — Ponownie spojrzała na zegarek i zerwała się. — Oberwę od siostry oddziałowej — powiedziała. — Nie, ale poważnie, czym mogę panu służyć? Książka? Muzyka? Cały świat jest na pana rozkazy, wie pan, łącznie ze mną.

— Nic a nic — powiedział szczerze Roger. — Dziękuję w każdym razie. Skąd pomysł, żeby przyjść akurat tutaj?

Spojrzała na niego w zamyśleniu; kąciki jej ust uniosły się prawie niedostrzegalnie.

— Cóż — powiedziała. — Wiem co nieco o tutejszym programie, dziesięć lat pracowałam w medycynie aerokosmicznej w Kalifornii I znam pana, pułkowniku Torraway. Znam! Miałam kiedyś pańską fotografię na ścianie, z czasów kiedy ratował pan tamtych Rosjan. Nie uwierzyłby pan, jaką męską rolę odgrywał pan w moich dziewczęcych marzeniach, panie pułkowniku. Odeszła z szerokim uśmiechem na twarzy, ale przystanęła jeszcze w drzwiach. — Proszę, niech pan zrobi coś dla mnie, dobrze?

Roger był zaskoczony.

— Oczywiście. A co takiego?

— Otóż chciałabym mieć pana nowsze zdjęcie. Wie pan, jak tu jest ze służbą bezpieczeństwa. Gdybym przemyciła aparat… czy mogę cichaczem pstryknąć panu zdjęcie? Żeby chociaż mieć co wnukom pokazywać, o ile w ogóle będę miała jakieś wnuki.

— Zabiją cię, Sulie, jeśli cię złapią — zaprotestował Roger.

Puściła oko.

— Zaryzykuję, bo warto. Dzięki.

Po jej odejściu Roger usiłował powrócić do rozmyślań o swej kastracji i swoich rogach, lecz z jakiegoś powodu wszystko to wydawało mu się mniej przytłaczające. Nie miał też zbyt wiele czasu. Sulie przyniosła mu treściwy lunch, uśmiech i obietnicę powrotu nazajutrz rano. Klara Bly zrobiła mu lewatywę, a następnie leżał i dziwował się najściu trzech identycznych wąsatych blond facetów, przeczesujących każdy centymetr podłogi, ścian i mebli wykrywaczami metalu i elektronicznymi miotłami. Zupełnie nie znał tych mężczyzn, którzy zasiedli na specjalnie przyniesionych krzesłach, w milczeniu obserwując uważnie wkroczenie Brada. Brad wyglądał nie tylko na chorego, był również poważnie zaniepokojony.

— Cześć, Roger — powiedział. — Jezu, aleś napędził nam stracha. To moja wina, powinienem być na nasłuchu, ale ten cholerny wirus grypy…

— Jakoś przeżyłem — rzekł Roger studiując dość przeciętną twarz przyjaciela i dziwiąc się, dlaczego nie czuje wściekłości ani niechęci.

— Teraz, bracie, nie damy ci już ani chwili spokoju — zaczął Brad przysunąwszy sobie krzesło. — Chwilowo przymknęliśmy niektóre z twoich obwodów mediacyjnych. Kiedy ponownie ruszą w komplecie, będziemy musieli przymykać ci doprowadzenia bodźców. I tak, krok po kroczku, umożliwimy ci odbieranie całego otoczenia. A Katarzyna wyłazi ze skóry, żeby zacząć z tobą rehabilitację, no wiesz, chodzi o korzystanie z tych twoich mięśni i tak dalej.

Zerknął na trzech milczących obserwatorów. Roger miał wrażenie, że na jego twarzy pojawił się nagle lęk.

— Myślę, że jestem gotów — powiedział Roger.

— Och, bez wątpienia. Wiem, że jesteś — odparł zaskoczony Brad. — Czyżby nie pokazywali ci aktualnych odczytów twojej telemetrii? Chodzisz, bracie, jak siedemnastokamieniowy zegarek. Gdyby mnie pytano — wyszczerzył zęby w uśmiechu — to jesteś dziełem sztuki, Roger, a ja artystą. Żałuję tylko, że nie zobaczę cię na Marsie. Tam jest twoje miejsce, chłopie.

Jeden z milczących cerberów odchrząknął.

— Czas się kończy, doktorze Bradley — rzekł.

Wyraz niepokoju powrócił na twarz Brada.

— Już idę. Uważaj na siebie, Róg. Wpadnę do ciebie później.

Wyszedł, a za nim wymaszerowali trzej agenci rządowi, zastąpieni przez Klarę Bly, która zaczęła się kręcić bez celu po pokoju. Zagadka wyjaśniła się nagle.

— Dash przybywa do mnie z wizytą — odgadł Roger.

— Spryciarz! — fuknęła Klara. — Cóż, ty chyba możesz o tym wiedzieć. Ja nie mogę. Robią z tego tajemnicę. Ale co to za tajemnica, skoro cały szpital przewracają do góry nogami? Tych facetów było już tu pełno wszędzie, jeszcze zanim przyszłam na dyżur.

— A kiedy Dash się tu zjawi? — spytał Roger.

— To akurat jest jeszcze tajemnicą. Przede mną, w każdym razie.

Ale nie pozostało to tajemnicą bardzo długo, gdyż za godzinę, przy akompaniamencie nieuchwytnego dla uszu, lecz silnie wyczuwanego,,Ave, Imperator”, prezydent Stanów Zjednoczonych wkroczył do pokoju. Towarzyszył mu ten sam kamerdyner, który był w prezydenckim odrzutowcu, tym razem nie jako kamerdyner, a najwyraźniej goryl.

— Mam szczęście widzieć cię znowu — rzekł prezydent wyciągając dłoń.

Nigdy dotąd nie widział zmodyfikowanej i zmontowanej wersji astronauty i mimo że lekko połyskliwe ciało, fasety wielkich oczu i wiszące w powietrzu skrzydła musiały niewątpliwie wyglądać niesamowicie, to na doskonale opanowanym obliczu prezydenta nie malowało się nic innego poza serdecznością i zadowoleniem.

— Wpadłem po drodze do Dory, żeby pozdrowić twoją miłą żonę. Zapomniałem ja zapytać, ale mam nadzieję, że wybaczyła mi zniszczenie manikiuru w zeszłym miesiącu. No, a ty jak się czujesz?

Roger czuł się po raz drugi zdumiony gruntownością przygotowania prezydenta do rozmowy, lecz jego odpowiedź brzmiała:

— Świetnie, panie prezydencie.

Prezydent skinął głową na swego goryla nie spojrzawszy na niego.

— John, masz tę paczuszkę dla pułkownika Torrawaya? Dora prosiła mnie, żebym ci coś przekazał; możesz zajrzeć do środka, jak my już sobie pójdziemy.

Goryl złożył paczuszkę na nocnym stoliku Rogera i niemalże tym samym ruchem podsunął prezydentowi krzesło, akurat gdy prezydent zabierał się do siadania.

— Roger — powiedział prezydent, prostując kanty bermudów. — Wiem, że mogę być z tobą szczery. Nie mamy teraz nic prócz ciebie i jesteś nam potrzebny. Wskaźniki wyglądają z każdym dniem coraz gorzej. Azjaci rwą się do bitki i nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam, żeby im nie dać po łbie. Musimy cię wysadzić na Marsie i musisz być na chodzie, jak się tam znajdziesz. Żadne słowa nie oddadzą tego, jakie to ma znaczenie.

— Myślę, że to rozumiem, sir.

— Cóż, poniekąd chyba rozumiesz. Ale czy rozumiesz to całą duszą? Czy naprawdę czujesz w głębi serca, że jesteś tym jednym jedynym człowiekiem, może jednym z dwóch, który zajmuje pozycję tak ważną dla całej ludzkości, że nawet to, co się z nim samym stanie, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie? Taką pozycję zajmujesz, Roger. Wiem — ciągnął prezydent ze smutkiem — że dopuszczono się pewnej samowoli na twoim ciele, która wymaga ogromnej ofiary. Nie dając ci możliwości powiedzenia, czy się zgadzasz, czy nie. Nie mówiąc ci nawet o tym. To jest chujowy sposób traktowania człowieka w ogóle, a co dopiero kogoś, kto znaczy tak wiele jak ty, kogoś tak zasłużonego. Paru baranów dostało za to ode mnie kopa w dupę. Z przyjemnością dokopię jeszcze paru. Powiedz mi tylko, czy chcesz, a już ja to załatwię. W każdej chwili. Lepiej, żebym ja to zrobił, niż ty — z tymi stalowymi mięśniami, w jakie cię wyposażyli, mógłbyś skutecznie uszkodzić kilka tych ślicznych dupek, które się koło ciebie kręcą. Czy mogę zapalić?

— Co? Do diabła, oczywiście, panie prezydencie.

— Dziękuję.

Ledwie prezydent wyciągnął dłoń, a już kamerdyner jedną ręką podsuwał mu otwartą papierośnicę, a drugą płonącą zapalniczkę. Prezydent zaciągnął się głęboko i opadł na oparcie.

— Roger — powiedział — pozwól, że podzielę się z tobą moimi myślami na temat twoich myśli. Myślisz sobie: oto stary cwaniak Dash, polityk do szpiku kości, pieprzy i obiecuje, usiłując wyciągnąć kasztany z ognia moimi rękami. Powie wszystko, wszystko obieca. A chce jedynie wydusić ze mnie, ile można. No co, ciepło, ciepło, jak dotąd?

— Ależ… nie, panie prezydencie! No… może trochę tak.

Prezydent kiwnął głową.

— Byłbyś idiotą, gdybyś tak nie myślał — powiedział rzeczowo. — Wszystko to prawda, zgadzam się. Do pewnego stopnia. To prawda, że obiecam wszystko, powiem każde kłamstwo, jakie mi przyjdzie do głowy, żeby wysłać cię na Marsa. Ale z drugiej strony to ty, Roger, trzymasz nas wszystkich za jaja. Jesteś nam potrzebny. Idzie wojna i trzeba ją jakoś powstrzymać. To idiotyczne, ale wykresy tendencji pokazują, że może ją powstrzymać jedynie wysłanie ciebie na Marsa. Nie pytaj mnie dlaczego, Ja powtarzam tylko to, co mówią mi eksperci, a oni twierdzą, że to właśnie wychodzi z komputerów.

Skrzydła Rogera poruszały się niespokojnie, ale oczy wlepione były w prezydenta.

— I dlatego — rzekł prezydent całkiem serio — mianuję siebie twoim sługą, Roger. Mów, czego sobie życzysz. Stanę na głowie, żebyś to miał. Podnoś słuchawkę o każdej porze dnia i nocy. Połączą cię ze mną. Gdybym spał, budź mnie, jeśli zechcesz. Jeżeli to nic pilnego, zostaw wiadomość. Nikt już tu więcej nie będzie robił cię w jajo, a gdybyś tylko uznał, że coś takiego ma miejsce, daj mi znać, to ja już z tym skończę. Jezu — uśmiechnął się i zaczął wstawać — czy wiesz, co napiszą o mnie w podręcznikach historii? „Fitz James Deshatine, 1943-2026, czterdziesty drugi prezydent Stanów Zjednoczonych. Za jego kadencji rasa ludzka założyła swoją pierwszą samowystarczalną kolonię na innej planecie” Tyle osiągnę, o ile mi się to uda — i tobie jednemu będę to zawdzięczał. No cóż — skierował się w stronę drzwi — w Palm Springs oczekują mnie na zjeździe gubernatorów. Miałem tam być sześć godzin temu, ale uznałem, że ty jesteś dużo ważniejszy od nich. Ucałuj ode mnie Dorę. I dzwoń do mnie. Jak nie będziesz miał na co się poskarżyć, zadzwoń powiedzieć, że żyjesz.

I wyszedł, odprowadzany spojrzeniem oszołomionego astronauty. Jakby na to nie patrzeć — zadumał się Roger — było to piękne przedstawienie, które pozostawiło po sobie uczucie zarówno lęku, jak i zadowolenia. Odrzucając z tego dziewięćdziesiąt dziewięć procent jako pieprzenie, reszta była wysoce zadowalająca. Drzwi uchyliły się i weszła Sulie Carpenter, jakby nieco wystraszona. Niosła fotografię w ramce.

— Nie miałam pojęcia, w jakie kręgi towarzyskie pan wstępuje — powiedziała. — Chce pan to?

Pokazała zdjęcie prezydenta z dedykacją: „Rogerowi od wielbiciela Dasha”.

— Chyba tak — rzekł Roger. — Da się to zawiesić?

— Skoro to fotografia Dasha, to się da — odparła. — One mają samoprzyczepny wichajster. Może być tutaj?

Przykleiła fotografię do ściany koło drzwi i cofnęła się o krok, żeby podziwiać swoje dzieło. Po czym rozejrzała się dokoła, puściła oko i z kieszeni fartucha wyciągnęła płaski, czarny aparat wielkości paczki papierosów.

— O, ptaszek leci — powiedziała i usłyszał trzask migawki. — Nie zakabluje mnie pan? Dobra. Muszę zmiatać, nie mam teraz dyżuru, tylko chciałam do pana zajrzeć.

Roger wyciągnął się na wznak i złożył ręce na piersi. Sprawy przybierały wcale interesujący obrót. Nie zapomniał wewnętrznego bólu spowodowanego odkryciem swej kastracji i nie wyrzucił Dorki z myśli. Lecz ani jedno, ani drugie nie sprawiało mu już bólu. Zbyt wiele nowych, przyjemniejszych myśli przysłoniło te sprawy. Na myśl o Dorce przypomniał sobie o jej upominku. Rozwinął paczkę. Była to ceramiczna, mieniąca się wszystkimi barwami lata filiżanka, ozdobiona rogiem owocowej obfitości. Do niej załączono bilecik: „Na znak, jak bardzo cię kocham”. Podpisano: „Dorka”.


Wszystkie symptomy wskazywały już na stabilność Torrawaya i sposobiłyśmy się do rozruchu obwodów mediacyjnych. Tym razem Roger był doskonale przygotowany. Brad nie opuszczał go ani na chwilę, przykładny i gorliwy po zainkasowaniu lwiej części prezydenckich kopów w dupę. Jedną grupę operacyjną skierowałyśmy do nadzorowania rozruchu obwodów mediacyjnych, druga buforowała odczytywanie-wczytywanie danych z 3070 w Tonce do nowego plecakowego komputera w Rochester pod Nowym Jorkiem. Teksas i Oklahoma przeżywały akurat wtedy jeden z cyklicznych okresów ograniczenia zużycia energii elektrycznej, co komplikowało wszelką obróbkę danych komputerowych, a ponadto ludzki personel odczuwał jeszcze skutki grypy. Zdecydowanie brakowało nam rąk do pracy. Potrzebowałyśmy też czegoś więcej.

Wskaźnik niezawodności każdego elementu komputera plecakowego wynosił 99,999999999 procent, ale tych elementów istniało około l08. Mnóstwo było dublowania i pełna siatka poprzecznych powiązań między doprowadzeniami danych, tak że w razie awarii trzech z czterech głównych podsystemów pozostały wystarczył do utrzymania Rogera na chodzie. Lecz nam to nie wystarczało. Analizy wykazywały, że prawdopodobieństwo awarii ścieżki krytycznej po upływie pół roku marsjańskiego wynosi jeden do dziesięciu. Postanowiono więc skonstruować, wystrzelić i wprowadzić na orbitę wokółmarsjańską pełnowymiarowy 3070, duplikujący potrójnie wszystkie czynności komputera plecakowego. Nie było to równie dobre jak komputer plecakowy. Gdyby plecakowy doznał całkowitej awarii, orbitalny służyłby Rogerowi jedynie przez pięćdziesiąt procent czasu — kiedy znajdowałby się ponad horyzontem na swej orbicie, dzięki czemu mógłby kontaktować się z Rogerem drogą radiową. W najmniej sprzyjających warunkach występowałaby zwłoka jednej setnej sekundy, co mieściło się w granicach tolerancji. Do tego Roger musiałby przebywać w otwartym terenie lub też podłączyć się do anteny zewnętrznej.

I jeszcze jedno przemawiało za wprowadzeniem rezerwowego orbitera: wysokie ryzyko zniekształcenia sygnałów. Zarówno krążący na orbicie 3070, jak i komputer plecakowy były silnie ekranowane. Niemniej jednak czekała je przeprawa przez pasy Van Allena po starcie i wiatr słoneczny na całej trasie lotu. Po dotarciu w sąsiedztwo Marsa miałyby już wiatr słoneczny na znośnym poziomie wyjąwszy przypadki rozbłysków. Naładowane cząsteczki chromosfery bez trudu mogły zdeformować dostatecznie dużo danych wprowadzonych do pamięci obu komputerów, żeby poważnie naruszyć ich działanie. Komputer plecakowy nie jest zdolny do samoobrony — co innego 3070, który ma dość rezerwowej pojemności na nieustanną wewnętrzną kontrolę i korektę. W momentach przestoju — a będzie miał wiele momentów przestoju, dochodzącego do dziewięćdziesięciu procent czasu działania nawet przy korzystaniu z niego przez Rogera — porównywałby dane w każdym ze swych potrójnych układów pamięci. Jeśli jakiś element danych różniłby się od tego samego elementu danych w pozostałych układach pamięci, sprawdziłby zgodność danych sąsiadujących; jeżeli wszystkie dane będą zgodne, wówczas zbada wszystkie trzy układy pamięci i skoryguje ów jeden niezgodny bit do zgodności z pozostałymi dwoma. W przypadku podwójnej niezgodności porównałby dane, o ile to możliwe, z komputerem plecakowym. Już na większą redundancję nie mogłyśmy sobie pozwolić, ale to i tak było sporo. W sumie byłyśmy bardzo zadowolone. Co prawda krążący na orbicie 3070 potrzebował mnóstwo energii. Wyliczyłyśmy wskaźnik prawdopodobnego maksimum poboru mocy do prawdopodobnego zasilania w najgorszych warunkach dla każdego sensownego zestawu baterii słonecznych i doszłyśmy do wniosku, że margines bezpieczeństwa jest zbyt wąski. W efekcie Raytheon otrzymał zamówienie z prawem pierwokupu na jeden ze swych generatorów magnetohydrodynamicznych, a ekipy specjalistów zabrały się do roboty nad modyfikacją Route 128 do wystrzelenia w przestrzeń kosmiczną i automatycznego działania na orbicie wokółmarsjańskiej.

3070 i generator MHD po wejściu na orbitę przycumują do siebie. Generator dostarczy wszelkiej potrzebnej komputerowi energii i pozostanie mu jej jeszcze tyle, żeby za pośrednictwem mikrofal przekazywać użytkowe nadwyżki na dół, na powierzchnię Marsa, do Rogera, który je wykorzysta w razie potrzeby do zasilania swoich własnych części mechanicznych oraz wszelakiego pobierającego moc sprzętu, jaki zechciałby zainstalować.

Kiedy już załatwiłyśmy się z tymi wszystkimi planami, trudno nam było pojąć, jak mogłyśmy myśleć na początku, że sobie bez tego poradzimy. To były piękne dni! Zażądałyśmy i niezwłocznie udzielono nam wszelkiej niezbędnej pomocy. Tulsa żyła bez świateł dwie noce w tygodniu, żeby zapewnić nam potrzebne rezerwy energii, zaś Instytut Napędów Odrzutowych stracił swój cały personel od medycyny kosmicznej na rzecz naszego programu.

Trwało wczytywanie danych. Sfałszowane sygnały harcowały wesoło po obu komputerach, plecakowym w Rochester i duplikacie 3070, ściągniętym pośpiesznie na Merritt Island. Lecz my tropiłyśmy je, osaczałyśmy i korygowałyśmy, i wszystko szło według harmonogramu.

Świat zewnętrzny nie był, rzecz jasna, tak piękny.

Przy użyciu bomby plutonowej chałupniczej produkcji, zrobionej z materiałów zrabowanych z reaktora w Carmarthen, walijscy nacjonaliści wysadzili w powietrze Koszary Hyde Parku i większość Knightsbridge. W Kalifornii w pożarze nie do opanowania płonęły Góry Kaskadowe, podczas gdy helikoptery pożarnicze tkwiły na ziemi z braku paliwa. Wybuch epidemii czarnej ospy wyludnił Punę i obecnie szalał też w Bombaju, a meldowano o zachorowaniach od Madras po Delhi w miarę jak ci, którzy byli w stanie, uciekali przed zarazą. Australijczycy postawili w stan gotowości bojowej swoje siły zbrojne, NLA zażądała zwołania nadzwyczajnej sesji Rady Bezpieczeństwa ONZ, a Capetown był oblężosy.

Wszystko było tak, jak przepowiadały wykresy. Byłyśmy świadome tego wszystkiego. Nie ustawałyśmy w pracy. Jeśli któraś z pielęgniarek czy jakiś inżynier znajdował czas na martwienie się, podtrzymywało go na duchu oświadczenie prezydenta. Na każdej tablicy ogłoszeń i rozplakatowane w większości pracowni widniały słowa Dasha:


ZAJMIJCIE SIĘ EOGEREM TORRAWAYEM, A JA ZAJMĘ SIĘ BESZTA ŚWIATA.

Fitz James Deshatine


Nas nie trzeba było podtrzymywać na duchu, myśmy wiedziały, jak wielkie znaczenie ma ta praca. Zależało od niej być albo nie być naszej rasy. W porównaniu z tym wszystko inne było bez znaczenia.


Roger przebudził się w kompletnej ciemności. Śnił i przez chwilę po przebudzeniu ten sen i jawa były dziwacznie ze sobą stopione. Śnił o czymś, co miało miejsce bardzo dawno temu, kiedy z Dorką i Bradem pojechali za miasto nad jezioro Texoma, w towarzystwie paru przyjaciół, którzy mieli żaglówkę, i wieczorem wszyscy śpiewali razem przy akompaniamencie gitary Brada, a ogromny księżyc szybował ponad wodą.

Przez ową chwilę wydawało mu się, że znów słyszy głos Brada… ale wsłuchawszy się uważniej, już na trzeźwo, nie usłyszał nic. Nic nie słyszał. To było dziwne. W ogóle żadnego dźwięku, żadnego mruczenia czy trzasków telemetrycznych monitorów pod ścianą, żadnego szelestu na korytarzu za drzwiami. Obojętne, jak bardzo się wytężał, przy całej zwiększonej czułości swoich nowych uszu, nie słyszał najmniejszego dźwięku. Nie widział też światła. W żadnym kolorze, nigdzie, z wyjątkiem najniklejszej, przymglonej poświaty swego własnego ciała i równie nikłej poświaty bijącej od listew przypodłogowych. Poruszył się niespokojnie i stwierdził, że jest przywiązany do łóżka. Na moment paniczny strach chwycił go za gardło: w potrzasku, bezsilny, sam jeden. Czyżby go wyłączyli? Czy go celowo zamroczono? Co się dzieje?

Przy jego uchu znowu ozwał się cichutki głos:

— Roger? To ja, Brad. Twoje odczyty wskazują, że nie śpisz.

Ulga była nie do opisania.

— Tak — wziął się w karby. — Co się dzieje?

— Pozbawiliśmy cię dopływu bodźców. Czy słyszysz cokolwiek poza moim głosem?

— Nic a nic — powiedział Roger. — Zupełnie nic.

— A jak ze światłem?

Roger doniósł o mglistej poświacie ciepła.

— To wszystko.

— Świetnie — rzekł Brad. — Teraz uważaj, Roger. Zamierzamy wprowadzić cię kroczek po kroczku w zespół twoich nowych narządów zmysłów. Proste dźwięki. Proste desenie. Mamy rzutnik w ścianie nad wezgłowiem łóżka i ekran przy drzwiach — nie możesz go oczywiście widzieć, ale on tam jest. Zamierzamy zrobić rzecz następującą… chwileczkę. Katarzyna uparła się, żeby z tobą pogadać.

Usłyszał nikłe odgłosy tarcia i szurania i nagle głos Katarzyny Doughty:

— Roger, ten zasraniec zapomina o jednej ważnej rzeczy. Izolacja zmysłowa jest niebezpieczna, jak wiesz.

— Słyszałem o tym — przyznał Roger.

— Zdaniem specjalistów, najgorsza w niej jest świadomość bezsilności, uczucie, że nie można z tego wyjść. Więc jak tylko poczujesz się źle, po prostu mów coś; ktoś z nas będzie stale przy tobie i odpowie ci. Odpowiemy ci, Brad, albo ja, albo Sulie Carpenter, albo Klara.

— Wszyscy tutaj jesteście w tej chwili?

— O Jezu, oczywiście… plus Don Kayman i generał Scanyon, i, o rany, połowa Instytutu. Nie zabraknie ci towarzystwa, Roger. To ci przyrzekam. No dobra. Co powiesz o moim głosie, może sprawia ci jakiś kłopot?

Zastanowił się.

— Nie, to drobiazg. Brzmi trochę tak jak skrzypienie drzwi — sprecyzował.

— To niedobrze.

— Wcale tak nie uważam. Zawsze brzmiał właśnie tak jakoś podobnie, Katarzyno.

Zachichotała.

— Niech ci będzie, i tak zaraz się zamknę. A co z głosem Brada?

— Nic nie zauważyłem. A przynajmniej nie jestem pewny. Coś jakby mi się śniło i przez chwilę wydawało mi się, że on śpiewa,,Aurę Lee”, przygrywając sobie na gitarze.

— To interesujące, Roger! — wtrącił Brad. — A jak teraz?

— Teraz nie. Mówisz swoim normalnym głosem.

— No tak, twoje odczyty wyglądają dobrze. W porządku. Wrócimy do tego później. Teraz zrobimy, co następuje: damy ci jasne, proste bodźce wzrokowe do obróbki. Jak powiedziała Katarzyna, możesz mówić do nas w każdej chwili, a my ci, jeśli zechcesz, odpowiemy. Ale przez jakiś czas nie będziemy dużo gadać. Najpierw niech dotrą się obwody wzrokowe, nim pomieszamy rzeczy z jednoczesnym obrazem i dźwiękiem, rozumiesz?

— Zaczynajcie — rzekł Roger.

Zamiast odpowiedzi na przeciwległej ścianie pojawił się za chwilę blady punkt świetlny. Nie był jaskrawy. Swymi naturalnymi oczami — podejrzewał Roger — w ogóle by go nie mógł zobaczyć; obecnie dostrzegał go wyraźnie i mimo że powietrze w jego szpitalnym pokoju zostało przefiltrowane, widział ponad głową nikłą ścieżkę światła wiodącą od rzutnika do ściany. Przez długi czas nic więcej się nie wydarzyło. Roger czekał najcierpliwiej, jak tylko potrafił. Upłynęło więcej czasu. Wreszcie rzekł:

— W porządku, widzę to. To jest kropka. Przyglądam się jej przez cały czas, ale ciągle jest kropką. Jak zauważam — powiedział obracając głowę na wszystkie strony — rzuca taki odblask, że widzę trochę cały pokój, ale to wszystko.

Brad odezwał się głosem jak huk gromu:

— Świetnie, Roger, poczekaj, damy ci coś innego.

— A ja j! — rzekł Roger. — Nie rycz tak, dobrze?

— Nie ryczałem wcale głośniej niż przedtem — zaprotestował Brad. I faktycznie jego głos został sprowadzony do normalnej skali.

— Dobra, dobra — mruknął Roger.

Zaczynało go to nudzić. Za chwilę kilkanaście centymetrów od pierwszego pojawił się drugi punkt świetlny. Oba tkwiły tak znowu przez długi czas, po czym nagle połączyła je świetlna linia.

— To jest porządnie nudne — jęknął.

— Takie ma być — tym razem głos należał do Klary Bly.

— Cześć — powitał ją Roger. — Słuchajcie. Widzę już całkiem dobrze przy tej całej iluminacji, jaką mi robicie. Co to za kupa drutów we mnie włazi?

Włączył się Brad:

— Twoja telemetria, Roger. Dlatego właśnie musieliśmy cię przywiązać, żebyś się nie przekręcił i nie poplątał przewodów. Teraz wszystko jest zdalnie sterowane, rozumiesz. Musieliśmy również wynieść, co się dało, z twego pokoju.

— Zauważyłem. No dobra, jedziemy dalej.

Było to jednak nudne i nudne pozostało. Nic z tych rzeczy, co to mają na celu zajęcie czyjegoś umysłu. Może było to ważne, ale też i nieciekawe. Po ciągnącym się bez końca etapie prostych geometrycznych figur świetlnych o tak zmniejszonej jasności, że coraz mniej rzucały poświaty rozjaśniającej resztę pokoju, zaczęto podawać mu dźwięki: trzaski, piski oscylatora, dzwonek, biały szum.

W sąsiednim pomieszczeniu nieustannie zmieniały się ekipy. Przerywano tylko wtedy, gdy telemetria podawała, że Roger potrzebuje snu, jedzenia albo basenu. Żadna z tych potrzeb nie zachodziła często. Roger zaczynał już rozpoznawać, kto ma dyżur, po najdrobniejszych oznakach: jeśli w głosie Brada pojawiła się słabiutka nuta ironii, zawsze oznaczała obecność Katarzyny Doughty w pokoju; wolniejszy, czulszy jakoś był szczebiot ścieżek dźwiękowych, kiedy Sulie Carpenter kontrolowała reakcje. Odkrył, że jego poczucie czasu nie było takie samo jak poczucie czasu tamtych z sąsiedniego pokoju, podobnie zresztą poczucie „rzeczywistości”, obojętne, co przez nią rozumieć.

— Należało się tego spodziewać, Róg — powiedział znużony głos Brada, gdy o tym zameldował. — Jak nad tym popracujesz, przekonasz się, że możesz to dowolnie regulować. Możesz odmierzać sekundy niczym metronom, jeśli zechcesz. Albo poruszać się szybciej czy wolniej, w zależności od potrzeby.

— Niby jak ja mam to robić? — zapytał Roger.

— A idź, człowieku, do diabła! — wściekł się Brad. — To twoje ciało. Naucz się nim posługiwać. — Po czym dodał przepraszająco: — W ten sam sposób, w jaki nauczyłeś się blokować widzenie. Eksperymentuj, dopóki sobie tego nie wykombinujesz. Teraz uważaj: puszczę ci partite Bacha.

Czas jakoś mijał. Ale niełatwo i nie szybko. Były długie okresy, kiedy zmienione poczucie czasu Rogera przeciągało na przekór nudę, były chwile, kiedy przyłapywał się na tym, że wbrew woli znowu myśli o Dorce. Pokrzepienie na duchu wizytą Dasha, przyjemna troska i przywiązanie Sulie Carpenter jak wszystko, co dobre, nie trwało wiecznie. Dorka stanowiła rzeczywistość jego rojeń i gdy tylko myśli miał na tyle wolne, że zaczynały wędrować, to wędrowały właśnie do Dorki. Do Dorki i radości ich pierwszych wspólnie przeżytych lat. Do Dorki i straszliwej prawdy, że on już nie jest mężczyzną na tyle, żeby zaspokajać jej seksualne potrzeby. Do Dorki i Brada…

— Nie wiem, Roger, co ty, do cholery, wyprawiasz — warknął głos Katarzyny Doughty — ale to rozpieprza w tobie objawy życia. Skończ z tym.

— Dobrze już, dobrze — burknął.

Wyrzucił Dorkę z myśli. Myślał o naburmuszonym, czułym głosie Katarzyny, o tym, co mówił prezydent, o Sulie Carpenter. Uspokoił się.

W nagrodę pokazano mu slajd z pękiem fiołków w naturalnym kolorze.

Загрузка...