Don Kayman pozwalał sobie na modlitwę nie częściej niż sześć razy dziennie. Modlił się o różne rzeczy — a to o cierpliwość w znoszeniu odgłosu wydawanego przez Tytusa Hesburgha przy wysysaniu zębów, a to o wybawienie od smrodu zastarzałych bąków, zalegającego wnętrze statku kosmicznego, ale były trzy stałe prośby, które znajdowały się w każdej modlitwie: o powodzenie wyprawy, o spełnienie się losu Człowieka wedle woli Bożej i, najgorętsza. o zdrowie i pomyślność dla przyjaciela, Rogera Torrawaya.
Roger dostąpił zaszczytu posiadania prywatnej kabiny do swojej dyspozycji. Niewiele miała ona wspólnego z kabiną, a prywatność polegała jedynie na gumowej kurtynie, cienkiej jak babie lato i lekko prześwitującej, jednak była cała tylko dla niego. Pozostała trójka dzieliła kabinę załogi. Czasami dzielił ją z nimi i Roger, a przynajmniej jego części. Bo ten Roger walał się po całym statku. Don często zaglądał, aby rzucić na niego okiem. Podróż dłużyła się i przykrzyła Kaymanowi. Jego własna specjalność nie miała tu rzecz jasna żadnego zastosowania, dopóki faktycznie nie postawi stopy na powierzchni Marsa, nie wymagała żadnego doskonalenia ani praktyki. Aerologia była nauką statyczną i taką pozostanie, dopóki on sam nie wniesie do niej czegoś po wylądowaniu, na co miał nadzieję. Zatem pozwolił, żeby Tytus Hesburgh zapoznał go z tablicą przyrządów, a trochę później pozwolił, żeby Brad zapoznał go nieco z rozkładaniem cyborga na części. Groteskowy kształt, który z wolna przekręcał się pozując w swym piankowym kokonie, przestał mu być nieznajomy. Kayman poznał każdy jego centymetr, na zewnątrz i w środku. Z upływem wlokących się tygodni pozbył się odrazy, jaka powstrzymywała go od wyciągania oka z oczodołu lub otwierania pokrywy wyłożonego plastikiem brzucha. Ale nie tylko to miał do roboty. Miał swoje taśmy z muzyką, której mógł słuchać, miał od czasu do czasu diamikrokartę, którą mógł przeczytać, miał gry, w które mógł grywać. Mieli z Tytusem Hesburghem równe siły w szachach. Rozgrywali nie kończące się turnieje, najlepsze 38 partii z 75, i wykorzystywali swoje przydziały łączności na przesyłanie im drogą radiową tekstów szachowych z Ziemi. Więcej odprężenia znalazłby ojciec Kayman w częstszej modlitwie, lecz po upływie pierwszego tygodnia przyszło mu na myśl, że jak ze wszystkim, tak i z modlitwą można przeciągnąć strunę. Racjonował ją: po przebudzeniu, przed posiłkami, wieczorem i przed zaśnięciem. To było wszystko. Nie wszystko, oczywiście, jeśli liczyć szybkie pokrzepienia Ojcze Naszem czy odmówieniem różańca Jego Świątobliwości. Następnie powracał do nie kończących się napraw Rogera. Zawsze łatwo zbierało mu się na wymioty, ale Roger najwyraźniej niepomny był tego rodzaju zamachów na swoją osobę i nie cierpiał z ich powodu. Stopniowo Kayman zaczął doceniać wewnętrzne piękno anatomii Rogera, zarówno w części będącej dziełem rąk człowieka, jak i Boga, i wznosił dziękczynne modły za jedno i drugie.
Nie potrafił natomiast wznosić modłów dziękczynnych za to, co Bóg pospołu z człowiekiem zrobili z wnętrzem duszy Rogera. Dręczyło go to, że kradnie się jego przyjacielowi siedem miesięcy życia. Litość brała go na myśl, że Roger darzył miłością kobietę, która tę miłość miała za nic.
Ale zważywszy wszystko razem, Kayman był szczęśliwy.
Nigdy dotąd nie uczestniczył w wyprawie marsjańskiej, a przecież tu było jego miejsce. W kosmos latał dwukrotnie, raz wahadłowcem do sztucznego satelity, jeszcze jako absolwent robiący doktorat z planetologii, drugi raz spędził dziewięćdziesiąt dni na Stacji Kosmicznej Betty. Jedno i drugie liczyło się zaledwie jako praktyka przed wyprawą, która uwieńczy jego studia nad Marsem.
Wszystko, co wiedział o Marsie, poznał za pomocą teleskopu, droga dedukcji albo z cudzych obserwacji. Wiele wiedział na ten temat. Po wielekroć wyświetlał taśmy synoptyczne wszystkich orbiterów, marinerów i surveyorow. Analizował przywiezione próbki gleby i skał. Przeprowadził wywiady ze wszystkimi Amerykanami, Francuzami.i Anglikami, którzy w trakcie swych różnorodnych ekspedycji marsjańskich lądowali na powierzchni planety, jak również z większością Rosjan, Japończyków i Chińczyków.
O Marsie wiedział wszystko. Zawsze wiedział. Jako dziecko wychował się na Marsie Edgara Rice’a Burroughsa, w bajecznym Barsoom brunatnożółtych głębin wyschniętych mórz i śmigających maleńkich księżyców. W miarę dorastania zaczął odróżniać fakty od fikcji. Czteroręcy, zieloni wojownicy i śliczne, czerwonoskóre jajorodne księżniczki marsjańskie nie były prawdziwe w tym sensie, w jakim nauka przystaje do „prawdy”. Wiedział jednak, że naukowe oceny prawdy zmieniały się z roku na rok. Burroughs nie wyssał Barsoom z palca. Wziął je niemalże dosłownie z najbardziej miarodajnej „prawdy” naukowej swoich czasów. To istnienie Marsa Percivala Lowella, nie Burroughsa, zostało ostatecznie podważone przez większe teleskopy i sondy kosmiczne. W „prawdzie” opinii naukowej życie na Marsie narodziło się i umarło kilkanaście razy.
Ale nawet ta kwestia nigdy nie została tak naprawdę rozstrzygnięta. Zależała ona od problemu natury filozoficznej. Co to jest „życie”? Czy musi oznaczać istotę na kształt małpy albo dębu? Czy koniecznie musi oznaczać istotę, która rozpuszcza swoje składniki pokarmowe w opartym na wodzie ustroju biologicznym, uczestniczy w oksyredukcyjnym obiegu przemiany energii, rozmnaża się, a tym samym wyrasta ze swego środowiska?
Don Kayman wcale tak nie uważał. Taki zaściankowy pogląd na życie uważał za przejaw buty, a on czuł się marnym prochem w obliczu majestatu swojego wszechmogącego Stwórcy.
W każdym razie sprawa życia spokrewnionego genetycznie z życiem ziemskim była ciągle otwarta. No, powiedzmy uchylona. To prawda, że nie odkryto ani małpy, ani dębu. Ani nawet porostu. Ani chociażby rosnącej komórki. Ani (przyznać musiał z żalem, gdyż Dejah Thoris nie ze wszystkim umarła w jego sercu) takich wstępnych warunków, jak wolny tlen czy woda.
Lecz Don Kayman nie przyjął tego za fakt, że skoro nikt się nie pośliznął na marsjańskim mchu, to jak Mars długi i szeroki nigdzie już się nie można na nim pośliznąć. Niecała setka ludzi postawiła w ogóle stopę na Marsie. Łączny obszar ich badań to raptem kwestia paruset kilometrów kwadratowych. Na Marsie! Gdzie w ogóle nie ma oceanów, więc powierzchnia lądu do zbadadania jest większa od Ziemi! To zupełnie tak, jakby ktoś upierał się, że zna Ziemię, po dokonaniu czterech krótkich wypadów: na Saharę, na jakiś szczyt Himalajów, na Antarktydę i na lodową pokrywę Grenlandii…
No, niezupełnie — przyznał w duchu Kayman. To nie było takie całkiem uczciwe. Były przecież niezliczone sondy i satelity, lądowały tu surveyory pobierając próbki gruntu.
Co nie przeszkadza, że argument był logiczny. Zbyt dużo jest tego Marsa. Nikt się nie może upierać, że nie kryje już żadnych tajemnic. Może i woda jeszcze się znajdzie. Niektóre szczeliny mają obiecujący wygląd… Niektóre doliny mają kształty trudne do wytłumaczenia bez przyjęcia hipotezy, że zostały wyżłobione przez. strumienie. Nawet jeśli te strumienie są wyschnięte, to mimo wszystko może tam być woda, rozległe oceany, uwięzione pod powierzchnią. Jeśli chodzi o tlen, to stwierdzono, że jest. Średnio w niewielkiej ilości, ale średnie się nie liczą. Lokalnie może go być mnóstwo. A zatem może tam być…
Życie.
Kayman westchnął. Największy żal miał właśnie o to, że nie zdołał wpłynąć na wybór miejsca lądowania, w rejonie, Solis Lacus, jednym ze swoich oczek w głowie, jeśli chodziło o podejrzenie istnienia życia. Decyzja zapadła wbrew niemu. Została podjęta na bardzo wysokim szczeblu — w samej rzeczy to Dash we własnej osobie był tym, kto powiedział:
— Gówno mnie teraz obchodzi, gdzie może być jakieś życie. Chcę wysadzić naszego chłopaka tam, gdzie będzie mu najłatwiej żyć.
No i wybrali miejsce bliżej równika i na półkuli północnej, miejsce, w którym główne regiony nosiły nazwę Isidius Regio i Nepenthes, a rozdzielający je łagodny krater został przez Dona Kaymana po cichu ochrzczony mianem Domowego Ogniska. Również po cichu żałował Kayman straty Solis Lacus z jego okresowo zmieniającym się obliczem (wegetacja roślinna? chyba nie — ale zawsze przyjemnie mieć nadzieję), ze świecącą wokół kanałów Ulissesa i Fortuny chmurą w kształcie litery W, która formowała się i przeobrażała każdego popołudnia w czasie jednej długiej koniunkcji, żałował oślepiającego rozbłysku (odbicie promieni słonecznych? wybuch termojądrowy?), jaki Saheki zaobserwował w Tithonius Lacus pierwszego grudnia 1951 roku, tak jasnego jak gwiazda szóstej wielkości. Kto inny będzie badał te rzeczy. Nie on. Ale pomijając takie, żale, Kayman był całkiem zadowolony. Półkula północna to mądry wybór. Pory roku są na niej lepiej rozłożone, ponieważ północna półkula, tak jak to jest z Ziemią, przechodzi swoją zimę, kiedy znajduje się najbliżej Słońca, i dzięki temu pozostaje minimalnie cieplejsza przez okrągły rok. Zima panuje tu o dwadzieścia dni krócej niż lato; odwrotnie jest, oczywiście na południu. I jakkolwiek nikt nigdy nie zaobserwował, żeby Domowe Ognisko zmieniło oblicze bądź ciskało błyskawicami, to faktycznie utożsamiano je ze znaczną liczbą powstałych ostatnio chmur. Kayman nie tracił nadziei, że w tych chmurach jest odrobina wody ze stopniałego lodu, jeśli nie sama woda! Roił sobie popołudniowe, burze z piorunami nad marsjańską równiną, bardziej zaś na jawie rozmyślał o wielkich pokładach limonitu, jakie rozpoznano w sąsiedztwie. Limonit zawiera znaczne ilości związanej wody, która przyda się Rogerowi, nawet jeśli nie wyrosła żadna marsjańska roślina czy zwierzę, żeby z niego korzystać. Ogólnie biorąc, Kayman ze wszystkiego był zadowolony. Ciągle miał nadzieję, że tam jest życie, ale życie inteligentne, ale życie obdarzone duszą czekającą, aż ktoś ją zbawi, i przywiedzie do Boga.
Wszystko, co działo się na statku kosmicznym, było pod nieustannym nadzorem, a synoptyczne transmisje dochodziły do Ziemi regularnie. Tak więc miałyśmy ich na oku. Śledziłyśmy rozgrywki szachowe i sprzeczki. Obserwowałyśmy doszlifowywanie przez Brada czynności organizmu Rogera, zarówno ciała, jak i metalu. Widziałyśmy Tytusa Hesburgha owej nocy, kiedy płakał przez pięć godzin i uśmiechając się przez łzy odtrącał wszelkie próby pocieszenia podejmowane przez Kaymana. Pod pewnymi względami Hesburgh miał najbardziej wszawą rolę na pokładzie: siedem miesięcy lotu w jedną stronę, siedem miesięcy lotu w drugą, a pośrodku trzy miesiące niczego. Pozostanie sam jak palec na orbicie, podczas gdy Kayman, Brad i Roger będą brykać na powierzchni planety. On będzie samotny i znudzony. A będzie z nim jeszcze gorzej. Siedemnaście miesięcy w przestrzeni kosmicznej w praktyce gwarantowało mu, że przez ostatnie parę dziesiątków lat swojego życia będzie cierpiał na setki przeróżnych zaburzeń mięśniowych, kostnych i krążeniowych.
Gimnastykowali się gorliwie, mocując się ze sobą i ze sprężynami, młócąc ramionami powietrze i mordując nogi przysiadami — wszystko mało. Zachodziła nieuchronna resorpcja wapnia z kości i utrata napięcia mięśniowego. Dla tych, którzy mieli lądować, te trzy miesiące na Marsie będą stanowić ogromną różnicę. Przez ten czas wyrównają oni wiele z poniesionego uszczerbku i nabiorą lepszej kondycji do powrotu. Hesburgh nie będzie miał takiej szansy. W jego siedemnastu miesiącach stanu nieważkości nie będzie żadnej przerwy, doświadczenia zaś poprzednich kosmicznych podróży jednoznacznie określały skutki. Oznaczało to skrócenie jego średniej długości życia o dziesięć lat z hakiem. I nikt nie miał lepszego powodu niż on, żeby sobie od czasu do czasu popłakać.
Czas mijał. Miesiąc, dwa miesiące, sześć miesięcy. Za nimi trop w trop wspinała się w niebiosa kapsuła z 3070, za nią magneto-hydrodynamiczna elektrownia ze swą dwuosobową załogą. Kiedy pozostały dwa tygodnie, uroczyście przestawili nowiutkie chronometry kwarcowe na marsjańska dobę. Od tej pory żyli według czasu marsjańskiego. W praktyce różnica była niewielka — marsjańska doba jest tylko nieco ponad trzydzieści siedem minut dłuższa od ziemskiej — choć istotna dla ich ducha. Na tydzień przed przybyciem rozpoczęli przyśpieszanie Rogera.
Te siedem miesięcy wydały się Rogerowi trzydziestoma godzinami czasu subiektywnego. Wystarczyło mu tego czasu w zupełności. Zjadł parę posiłków, odbył kilkadziesiąt seansów łączności z resztą załogi. Otrzymał wiadomości z Ziemi i na kilka z nich odpowiedział. Zażądał swojej gitary, której mu odmówiono na tej podstawie, że gra będzie niemożliwa, mimo to zażądał jej z ciekawości i przekonał się, że tak jest naprawdę: mógł trącać strunę, ale nie mógł słyszeć wydawanego przez nią dźwięku. W istocie oprócz specjalnie zwolnionych taśm nie słyszał nic przez większość czasu, a jeśli już, to jedynie coś w rodzaju wysokiego, zanikającego dźwięku. Powietrze nie przewodziło tego rodzaju drgań, jakie mógł odbierać. Gdyby magnetofon nie stykał się z metalową ramą, do której Roger był przywiązany, nie słyszałby nawet magnetofonu, ani też jego własny głos nie dałby się nagrywać.
Uprzedzili go, że zaczynają mu przyspieszać percepcję. Zostawili odsłoniętą kotarę do jego kabiny i zaczął dostrzegać strzępy poruszeń. Mignął mu przelotnie drzemiący opodal Hesburgh, następnie dojrzał sylwetki poruszające się rzeczywiście, rozpoznając nawet po pewnym, czasie, kto jest kto. Po czym go uśpili, żeby ostatecznie wyregulować jego plecakowy komputer, a gdy się obudził, był sam, kotara była zaciągnięta — i usłyszał głosy. Odgarnął kotarę i spojrzał prosto w uśmiechniętą na powitanie twarz kochanka swojej żony.
— Dzień dobry, Roger! Fajnie, że znowu jesteś z nami.
…A w osiemnaście minut później — dwanaście na drogę reszta zaś na dekodowanie i retransmisję — prezydent z odległości ponad stu milionów mil oglądał to wydarzenie na ekranie w Gabinecie Owalnym. Nie on jeden zresztą. Sieci telewizyjne wysłały obraz w przestrzeń, a satelity rozesłały go po całym świecie. Oglądali go w Pałacu Dolnym w Pekinie i w murach Kremla, na Downing Street i na Polach Elizejskich, i w Ginzie.
— O kurwa — powiedział historycznie Dash — udało im się. Był z nim Vern Scanyon.
— O kurwa — powtórzył jak echo. Po czym rzekł: — No, prawie się udało. Muszą jeszcze wylądować.
— Są z tym jakieś problemy?
Scanyon ostrożnie:
— O ile wiem, to nie…
— Bóg — rzekł z przekonaniem prezydent — nie może być aż tak niesprawiedliwy. Myślę, że nam obu należy się odrobina bourbona w tej chwili, to już lada moment.
Siedzieli i oglądali przez pół godziny i ćwierć butelki. Przez kilka następnych dni zobaczyli dłuższe fragmenty i oni, i reszta świata. Cały świat patrzył, jak Hesburgh. przeprowadza ostatnią kontrolę i przygotowuje marsjański ładownik do oddzielenia. Przyglądał się, jak Don Kayman odbywa symulowany start pod mikroskopowym okiem pilota, jako że to on miał siedzieć za sterami podczas opuszczania orbity. Przyglądał się, jak Brad przeprowadza końcowy, dwukrotny, sprawdzian telemetrii Rogera, stwierdza, że wszystko chodzi jak w zegarku, po czym robi to jeszcze raz.
Przyglądał się, jak sam Roger we własnej osobie kręci się po kabinie załogi i jak wciska się do ładownika. I widział, jak lądownik oddziela się i jak Hesburgh odprowadza tęsknym spojrzeniem jego bezskrzydłą gondolę, która zaczyna schodzić z orbity.
Oszacowałyśmy, że lądowanie oglądało trzy i ćwierć miliarda ludzi. Niewiele było do oglądania — jeśli widziało się jedno lądowanie, widziało się wszystkie. Ale t o było szczególnie doniosłe.
Rozpoczęło się za kwadrans czwarta rano czasu strefowego Waszyngtonu i prezydent kazał się obudzić, żeby to zobaczyć.
— Ksiądz — powiedział marszcząc brwi — co z niego za pilot? Jeśli coś nawali…
— Został sprawdzony, sir — uspokoił prezydenta jego doradca z NASA. — Tak czy owak, jest on właściwie trzecim pilotem rezerwowym. Zasadnicze sterowanie jest automatyczne i sekwencyjne. Jeśli coś nawali, generał Hesburgh monitoruje wszystko z orbity i może przejąć stery. Ojciec Kayman nie ma nic do roboty, chyba że nawali wszystko naraz.
Dash wzruszył ramionami i doradca zauważył, że prezydent zaciska kciuki.
— Co z tymi nadążającymi statkami? — spytał nie odrywając oczu od ekranu.
— Nie ma sprawy, sir. Komputer wejdzie na orbitę marsjańską za trzydzieści dwa dni, a generator dwadzieścia siedem dni później. Jak tylko ładownik znajdzie się na powierzchni, generał Hesburgh przeprowadzi korektę kursu i zrówna się z księżycem Deimos. Zamierzamy umieścić tam i komputer, i generator, prawdopodobnie w Kraterze Voltaire’a; Hesburgh nam to ustali ostatecznie.
— Uhm — rzekł prezydent. — Czy Rogerowi powiedziano, kto jest w statku kosmicznym z generatorem?
— Nie, sir.
— Uhm. — Prezydent wstał i odszedł od ekranu. Przy oknie, wyglądający na piękny trawnik Białego Domu, czerwcowo bujny i ukwiecony, powiedział:
— Przylatuje do nas pewien człowiek z ośrodka komputerowego w Aleksandrii. Chciałbym, żebyś tu był, jak się zjawi.
— Tak jest, sir.
— Komandor Chiaroso. Rzekomo bardzo dobry. Był profesorem Instytutu Techniki Stanu Massachusetts. Twierdzi, że w naszych komputerowych projekcjach dotyczących tego całego programu jest coś dziwnego. Słyszałeś jakieś pogłoski?
— Nie, sir — powiedział doradca z NASA zaniepokojony. — Dziwnego, sir?
Dash wzruszył ramionami.
— Tego mi tylko trzeba — rzekł — wprawić całą tę kurewską machinę w ruch po to, żeby się okazało… Ejże! Co się do diabła dzieje?
Obraz na ekranie telewizyjnym skakał i rozmazywał się, zgasł całkowicie, odtworzył się i znowu zniknął, pozostawiając jedynie siatkę tła.
— Wszystko jest w porządku, sir — powiedział prędko doradca. — To trzepotanie przy wejściu w atmosferę. Podczas zderzenia z atmosferą wysiada łączność telewizyjna. A nawet i telemetria, ale wszędzie mamy szerokie marginesy bezpieczeństwa, wszystko będzie dobrze.
— Co to za nowy diabeł? — spytał prezydent. — Myślałem, że cały sęk w tym, że Mars w ogóle nie ma atmosfery?
— Niewiele, sir. Ale trochę ma i ponieważ jest jej mniej, ma ona płytszą, bardziej spłaszczoną studnię grawitacyjną. Górna warstwa atmosfery ma mniej więcej taką samą gęstość jak atmosfera Ziemi na tej samej wysokości, i tam właśnie zachodzi trzepotanie.
— Szlag by to trafił — warknął prezydent — nie lubię niespodzianek! Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział?
— No tak, sir…
— Nieważne! Później się tym zajmę. Mam nadzieję, że niespodzianka, którą przygotowano dla Torrawaya, nie okaże się błędem… Dobra, nie mówmy o tym. Co się dzieje teraz?
Doradca spojrzał nie na ekran, tylko na zegarek.
— Rozwinięcie spadochronu, sir. Wyłączyli już silniki hamujące. Obecnie to tylko kwestia opadania. Za kilka sekund… — doradca wskazał na ekran, który posłusznie odtworzył obraz. — Jest! Są teraz w stadium kontrolowanego wytracania wysokości.
Zasiedli więc i czekali, podczas gdy ładownik ześlizgiwał się w rozrzedzonym powietrzu marsjańskim pod swą olbrzymią czaszą spadochronu stosowanego,w powietrzu, tylko że pięciokrotnej — wielkości.
Gruchnął z odgłosem, który przewędrował miliony kilometrów, po czym zadźwięczał jak metalowe pojemniki na śmieci staczające się z dachu. Ładownik jednak był odpowiednio do tego zbudowany, a załoga od dawna już tkwiła w swych ochronnych kokonach.
Z ekranu doleciało syczenie i trzaski stygnącego metalu.
A potem głos Brada.
— Jesteśmy na Marsie — rzekł nabożnie, a ojciec Kayman począł szeptać słowa z mszy świętej.
— Laudamus te, benedicimus te, adoramus te, glonjicamus te. Gloria in excelsis Deo, et in terra pax hominibus bonae voluntatis.
I do znajomych słów dodał:
— Et in Mortis.