Osiem Widziane zwodniczymi oczyma

Pogoda psuła się gwałtownie i na dobre. Widziałyśmy nadciąganie tej zmiany, gdy klin arktycznego powietrza parł od Alberty w dół docierając do teksaskiego przyczółka. Ostrzeżenia przed wichurą uziemiły poduszkowce. Ci z personelu programu, którzy nie mieli pojazdów kołowych, musieli dojeżdżać środkami komunikacji miejskiej i parkingi były niemal puste, wyjąwszy wielkie, niezgrabne kłębowiska róż wiatru, tańczących w podmuchach.

Nie wszyscy wzięli sobie do serca ostrzeżenia, a pierwsza tego roku fala prawdziwego chłodu przyniosła chmarę tej małej szarańczy powodującej katar i grypę. Brada grypa położyła do łóżka. Weidner trzymał się jakoś, ale miał zakaz zbliżania się do Rogera z obawy, że zarazi go trywialną, drobną dolegliwością, wobec której Roger był bezbronny. Większość roboty przy tworzeniu Rogera spadła na Jonatana Freelinga, którego zdrowia strzeżono wówczas prawie tak samo zazdrośnie jak zdrowia Rogera. Katarzyna Doughty, niezniszczalna jak opoka starsza dama, wpadała do pokoju Rogera co godzina, zasypując pielęgniarki popiołem i radami.

— Traktujcie go jak ludzką istotę — przykazywała. — I nałóżcie coś na siebie przed pójściem do domu. Możecie wystawiać na pokaz swoje śliczne dupcie kiedy indziej, ale teraz najważniejsze, żebyście nie złapały kataru, dopóki nie możemy się bez was obejść.

Pielęgniarki nie buntowały się. Przykładały się ze wszystkich sił, nawet Klara Bly, odwołana z miodowego miesiąca na zastępstwo chorujących pielęgniarek. Troszczyły się nie mniej od Katarzyny Doughty, jakkolwiek patrząc na groteskowe stworzenie, które nadal zwało się Rogerem Torrawayem, trudno było pamiętać, że to faktycznie jest istota ludzka, tak samo zdolna do wzruszeń i rozpaczy jak one.

Od czasu do czasu Roger wyraźniej odzyskiwał przytomność. Z górą dwadzieścia godzin na dobę spędzał w stanie śpiączki lub w półsennym oszołomieniu środkami znieczulającymi, ale czasami rozpoznawał ludzi przebywających z nim w pokoju i czasami nawet odzywał się do nich logicznie. Po czym wyłączałyśmy go na nowo.

— Chciałabym wiedzieć, co on czuje — powiedziała Klara Bly do swej zmienniczki.

Druga dziewczyna popatrzyła w dół na maskę stanowiącą wszystko, co pozostało z jego twarzy, z ogromnymi szeroko rozstawionymi oczami, jakie mu sprokurowano.

— Może lepiej dla ciebie, że nie wiesz — rzekła. — fdź do domu, Klaro.

Roger to słyszał; zapis oscyloskopu pokazywał, że słucha. Analizując dane telemetryczne mogłyśmy sobie wyrobić niejakie pojęcie o tym, co dzieje się w jego umyśle. Często cierpiał ból, bez wątpienia. Ale ból ten nie był ostrzeżeniem przed czymś, co wymagało uwagi, bodźcem do działania. Był po prostu rzeczywistością jego życia. Nauczył się oczekiwania na ten ból i przeczekiwania go, gdy nastawał. Prócz bólu uświadamiał sobie niewiele więcej z tego, co wiązało się z jego ciałem. Jego interoreceptory jeszcze nie pogodziły się z realnością nowej cielesnej powłoki. Nie wiedział, kiedy mu zastąpiono i uzupełniono oczy, płuca, serce, uszy, nos i skórę. Nie wiedział, jak rozpoznawać oznaki i wyciągać z nich wnioski. Smak krwi i wymiotów w gardle: skąd miał wiedzieć, że to oznacza wyjęcie mu płuc? Ciemność, utajony w czaszce ból, jakże niepodobny do żadnego znanego bólu głowy: jak mógł poznać, co to oznacza, po czym mógł odróżnić usunięcie mu całego układu wzrokowego od przekręcenia wyłącznika światła? W jakimś momencie niejasno sobie uświadomił, że kiedyś przestał wyczuwać węchem znajomy szpitalny zapach perfumowanego dezodorantu i środka dezynfekcyjnego. Kiedy? Nie wiedział. Wiedział tylko tyle, że nie ma już w jego otoczeniu żadnych zapachów.

Słyszał. Z czułą selektywnością i na takim poziomie percepcji, jakiego nigdy przedtem nie doświadczał, słyszał każde słowo wypowiadane w pokoju, choćby najcichszym szeptem, a także większość tego, co działo się w sąsiednich pokojach. Słyszał, co ludzie mówią, gdy był na tyle przytomny, żeby w ogóle słyszeć. Rozumiał słowa. Wyczuwał życzliwość Katarzyny Doughty oraz Jona Freelinga i rozumiał niepokój czy rozdrażnienie kryjące się w głosach zastępcy dyrektora i generała. A nade wszystko odczuwał ból. Jakże wiele istniało różnych rodzajów bólu! Odczuwał gojenie się blizn pooperacyjnych i wściekłe pulsowanie tkanek uszkodzonych niechcący w trakcie głównego zabiegu. Odczuwał niezliczone igiełki bólu, gdy Freeling lub pielęgniarki wkłuwały końcówki aparatury w tysiące bolesnych miejsc na powierzchni jego ciała, żeby uzyskać odczyty instrumentów. I odczuwał głębszy, wewnętrzny ból sprawiający czasami wrażenie bólu fizycznego, który przenikał go na myśl o Dorce. Będąc czasami przytomny pamiętał, żeby zapytać, czy przyszła do niego albo czy dzwoniła. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek uzyskał odpowiedź. A pewnego pięknego dnia poczuł nowy, palący bo] pod czaszką… i zdał sobie sprawę, że to jest światło. Odzyskał wzrok.


Kiedy pielęgniarki zauważyły, że je widzi, natychmiast doniosły o tym Jonowi Freelingowi, który chwycił słuchawkę i zatelefonował do Brada.

— Zaraz tam będę — rzekł Brad. — Trzymać go w ciemności do mojego przyjścia.

Dojazd zajął Bradowi ponad pół godziny, a gdy przybył, widać było, że ledwo trzyma się na nogach. Zniósł antyseptyczny prysznic, antyseptyczne płukanie ust, nakładanie maski ochronnej i wszedł do pokoju Rogera. Głos z łóżka powiedział:

— Kto tam?

— To ja. Brad. — Macając z boku przy drzwiach znalazł pokrętło kontaktu. — Włączę odrobinę światła, Roger. Powiedz, jak mnie zobaczysz.

— Teraz cię widzę — zaszemrał głos. — Przynajmniej domyślam się, że to ty.

Brad powstrzymał dłoń.

— Diabła tam widzisz… — zaczął i zamilkł raptownie. — Co rozumiesz przez to, że mnie widzisz? Co widzisz?

— No — szepnął głos — twarzy nie rozpoznaję. Jedynie coś jakby łunę. Ale widzę twoje dłonie i twoją głowę. Świecą się. I odróżniam zarysy twego tułowia i ramion całkiem dobrze. Chociaż znacznie słabiej… ach, tak, widzę również twoje nogi. Ale twarz masz cudaczną. Na środku jeden duży kleks.

Brad dotknął maski ochronnej, pojmując.

— Podczerwień. Ty widzisz ciepło. Co jeszcze widzisz, Roger?

Łóżko milczało przez moment, po czym:

— No więc, coś w rodzaju prostokąta światła, pewnie futryna drzwi. Właściwie widzę tylko jej zarys. I coś nieźle świeci z drugiej strony pod ścianą, skąd również i słyszę coś… telemetryczne monitory? I widzę swoje własne ciało, a przynajmniej widzę na nim prześcieradło, na prześcieradle zaś obrys mojego ciała.

Brad rozejrzał się po pokoju. Mimo że miał czas na akomodację, nie widział prawie nic: deseń w groszki iluminowanych tarcz monitorów i nikłą pajęczynę poświaty sączącej się wokół drzwi za jego plecami.

— Brawo, Róg. Coś jeszcze?

— Owszem, ale nie wiem, co to jest. Jakieś światła nisko w dole, tuż koło ciebie. Bardzo słabe.

— To pewnie będą przewody grzejne. Świetnie się spisujesz, chłopie. No dobrze, teraz trzymaj się. Dam trochę światła na pokój. Tobie może to i niepotrzebne do niczego, ale miej wzgląd na mnie i na pielęgniarki. Mów, co czujesz.

Powolutku obrócił pokrętło, milimetr po milimetrze, jedną ósmą obrotu, jeszcze odrobinę. Ożyły wokoło pod sufitem ukryte za gzymsem światła — początkowo słabiutkie, następnie ciut-ciut silniejsze. Brad mógł już dojrzeć kształt na łóżku, najpierw lśnienie rozpostartych, przekręconych do przodu skrzydeł ponad ciałem Rogera Torrawaya, potem samo ciało do pasa spowite w prześcieradło.

— Widzę cię już — westchnął Roger swoim wątłym głosem. — Teraz jest trochę inaczej — teraz widzę barwę i nie świecisz tak bardzo.

Brad zdjął dłoń z kontaktu.

— To nam wystarczy na razie. — Chwiejnie oparł się plecami o ścianę. — Przepraszam — powiedział. — Przeziębiłem się czy coś takiego… No i jak z tobą, czujesz coś? To znaczy jakiś ból, cokolwiek w tym rodzaju?

— Brad, na rany Jezusa!

— No nie, to znaczy w związku z widzeniem. Czy bolą cię od światła twoje… twoje oczy?

— One są chyba jedyną rzeczą, która mnie nie boli — westchnął Roger.

— Świetnie. Dam ci odrobinę więcej światła… o z tyle, dobrze? Nie razi?

— Nie.

Brad zbliżył się na miękkich nogach do łóżka.

— W porządku, chcę, żebyś postarał się coś zrobić. Czy możesz… no, tego, zamknąć oczy? To znaczy, czy możesz wyłączyć receptory wzroku?

Milczenie.

— Chyba… chyba nie.

— Otóż możesz, Róg. Zdolność masz wprogramowaną, ty tylko musisz ją odkryć. Willy miał z tym na początku niewielkie kłopoty, ale doszedł do tego. Mówił, że kręcił się niczym pies za własnym ogonem, aż nagle to przyszło samo.

— …Nic nie przychodzi.

Brad zastanowił się przez moment. W głowie mu się mąciło od infekcji i czuł, jak uchodzi zeń energia.

— Może z innej beczki. Miałeś kiedyś kłopoty z zatokami?

— Nie… zaraz, chyba tak. Trochę.

— Przypominasz sobie, gdzie ci dokuczały?

Kształt na łóżku poruszył się niespokojnie, nie spuszczając z Brada ogromnych oczu.

— Chyba… chyba tak.

— Poszukaj w tamtej okolicy — polecił Brad. — Sprawdź, czy potrafisz odnaleźć mięśnie i poruszyć nimi. Tych mięśni tam nie ma, ale są kierujące nimi zakończenia nerwowe.

— …Nic. Jakiego ja szukam mięśnia?

— O jasny gwint, Roger! Nazywa się to rectus laetralis, i dużo ci to pomoże? Po prostu kręć się przy tym.

— …Nic.

— No dobrze — Brad westchnął. Daj sobie spokój na razie. Nie zapominaj i próbuj dalej jak najczęściej, dobrze? Dojdziesz, jak się to robi.

— Ładna pociecha — wyszeptał urażony głos z łóżka. — Hej, Brad? Jesteś bardziej świetlany.

— Co rozumiesz przez bardziej świetlany? — warknął Brad.

— Bardziej świecisz. Bardziej ci się świeci twarz.

— Taaa — rzekł Brad uświadamiając sobie, że znowu zaczyna dostawać zawrotów głowy. — Pewnie mam gorączkę. Lepiej będzie, jak się stąd wyniosę. Ta gaza to po to, żebym ciebie nie zaraził, ale starcza na jakieś piętnaście minut…

— Zanim odejdziesz — szepnął natarczywie głos — zrób coś dla mnie. Zgaś znów na chwilkę światła.

Brad wzruszył ramionami i spełnił prośbę.

— No?

Usłyszał, jak niezdarne ciało przemieszcza się na łóżku.

— Obracam się tylko, żeby lepiej widzieć — zameldował Roger. — Posłuchaj, Brad, chcę cię zapytać, jak nam idzie? Czy dam radę?

Brad milczał, zbierając myśli.

— Myślę, że tak — odparł szczerze. — Jak dotąd, wszystko gra. Nie będę ci wciskał kitu, Roger. To jest pionierska robota i coś może nawalić. Ale jak dotąd na nic takiego się nie zanosi.

— Dzięki. Jeszcze jedno, Brad. Byłeś ostatnio u Dorki?

Milczenie.

— Nie, Roger. Nie byłem już ponad tydzień. Źle się czułem, a jak nie czułem się źle, byłem cholernie zajęty.

— Aha, słuchaj, myślę, że mógłbyś rzeczywiście zostawić te światła tak jak były, niech pielęgniarki nie błądzą po omacku.

Brad ponownie przekręcił kontakt.

— Wpadnę, jak tylko będę mógł. Ćwicz zamykanie oczu, obiecujesz? No i masz telefon, dzwoń do mnie, kiedy ci tylko przyjdzie ochota. To znaczy nie kiedy coś się stanie — i tak będę wiedział, jak coś się przytrafi, spokojna głowa, nie wychodzę na siusiu nie zostawiwszy telefonu, pod którym można mnie złapać. Po prostu gdybyś chciał pogadać, tylko.

— Dzięki, Brad. Do zobaczenia.


Przynajmniej operacje miał już za sobą, a w każdym razie najgorsze. Kiedy dotarło to do jego świadomości, Roger odczuł pewnego rodzaju spokój ducha, bardzo mu drogi, jakkolwiek nadal w jego duszy było więcej niepokojów, niżby sobie życzył.

Klara Bly oporządziła go i wbrew wyraźnym zakazom postawiła mu kwiaty, również dla podniesienia go na duchu.

— Dobra z ciebie dziewczyna — wyszeptał Roger, obróciwszy głowę, żeby popatrzeć na kwiaty.

— Jak je widzisz?

— No więc, to są róże, ale nie czerwone. Bladożółte? W przybliżeniu ten sam kolor co twojej bransoletki.

— Pomarańczowy. — Skończyła opatulać mu nogi świeżym prześcieradłem. Płótno wydęło się z lekka od wyporu hydrostatycznego fluidalnego łoża. — Chcesz basen?

— Na co? — odburknął.

Znajdował się w trzecim tygodniu diety treściwej, a w dziewiątym dniu kontrolowanego przyjmowania płynów. Jego układ wydalania stał się, jak to wyraziła Klara, czysto dekoracyjny.

— Wolno mi wstawać, tak czy owak — powiedział. Wiec gdyby coś się działo, dam sobie radę.

— Jaki dorosły — uśmiechnęła się Klara i wyszła ze zwiniętą w tobołek brudną pościelą.

Roger usiadł i podjął swoje badania nad otoczeniem. Zmierzył i zważył spojrzeniem róże. Wielkie fasetowe oczy obejmowały niemal całą dodatkową oktawę radiacji, co oznaczało pół tuzina barw, których Roger nigdy przedtem nie widział, od podczerwieni do ultrafioletu, ale nie miał dla nich nazw, więc widmo tęczy, jakie oglądał przez całe życie, rozciągnęło się obejmując je wszystkie. Wiedział, że to, co wydaje mu się ciemną czerwienią, jest niskiej wartości ciepłem. Lecz nawet stwierdzenie, że to wydaje się czerwienią, niezupełnie odpowiadało prawdzie; było to jedynie światło odmiennej jakości, kojarzącej się z ciepłem i przytulnością. Jakby nie patrzeć, róże miały w sobie coś bardzo dziwnego — i to wcale nie kolor.

Odrzucił prześcieradło i spojrzał w dół na siebie. Nowa skóra nie miała porów, włosów ani zmarszczek. Bardziej przypominała gumowy skafander niż znane mu od urodzenia ciało. Wiedział, że pod nią mieści się całe nowe umięśnienie z napędem mechanicznym, ale nie zdradzał tego żaden symptom.

Niebawem wstanie i będzie chodził o własnych siłach. Musi się jeszcze trochę do tego przygotować.

Włączył telewizor. Ekran rozjarzył się oślepiającą mozaiką kropek purpury, cyjanu i zieleni. Wymagało od Rogera siły woli, żeby zobaczyć w tym trzy śpiewające wśród wygibasów dziewczyny, gdyż jego nowe oczy z uporem rozkładały obraz na czynniki pierwsze. Przełączył program i trafił na dziennik. Nowa Ludowa Azja wysłała dalsze trzy atomowe okręty podwodne z „kurtuazyjną wizytą” do Australii. Rzecznik prasowy prezydenta Deshatine’a oświadczył dobitnie, że nasi sojusznicy w Wolnym Świecie mogą na nas liczyć. Przegrały wszystkie futbolowe drużyny Oklahomy. Roger wyłączył telewizor stwierdziwszy, że przyprawia go o ból głowy. Przy każdym poruszeniu odnosił wrażenie, że linie rozjeżdżają się ukośnie, zaś z tyłu telewizora bije zagadkowa jaskrawa łuna. Po odcięciu dopływu prądu przez pewien czas obserwował zanikanie poświaty katodowej kineskopu i zauważył, że zagadkowa łuna ciemnieje i przygasa. Uprzytomnił sobie, że to ciepło.

Zaraz, jak to Brad powiedział? „Poszukaj w tej okolicy, gdzie masz zatoki”. Dziwnie czuł się przebywając, po pierwsze, w nieznanym ciele, a w dodatku usiłując wymacać w nim jakąś regulację nerwową, której nikt zgoła nie umiał zdefiniować. Tylko po to, żeby zamknąć oczy! Lecz Brad zapewnił go, że może tego dokonać. Postawa Rogera wobec Brada była złożona, a jednym z jej elementów była duma: skoro Brad powiedział, że każdego na to stać, zatem stać na to Rogera.

Tylko że go na to nie stać. Próbował każdej kombinacji skurczu mięśni i siły woli i nic się nie działo. Nieoczekiwanie opadło go wspomnienie sprzed lat, z czasów, kiedy on i Dorka dopiero co wzięli ślub. Nie, nie wzięli ślubu, wtedy jeszcze nie, wtedy żyli ze sobą — przypomniał sobie — jak mąż z żoną, sprawdzając, czy nie przejdzie im ochota, a postanowienie, żeby żyć jak ślubny mąż ze ślubną żoną, jest trwałe. Był to ich okres transcendencji masażowo-myślowej, w którym zgłębiali się nawzajem na wszelkie sposoby, jakie tylko przyszły obojgu do głowy, i Rogerowi przypomniał się zapach oliwki dla dzieci z domieszką odrobiny piżma, i jak zaśmiewali się nad wskazówkami drugiej czakry: „Weź głęboki wdech, aż do śledziony, i zatrzymaj powietrze, po czym wypuszczaj je gładząc jednocześnie dłońmi partnera z dołu do góry po obu stronach kręgosłupa”. W żaden sposób nie potrafili umiejscowić śledziony, a Dorka była przekomiczna w swej wędrówce po intymnych zakątkach ich ciał: „Tutaj? A może tutaj? Och, Róg, słuchaj, tym masz niepoważny stosunek do…”

Poczuł nagły ból gdzieś w głębi, ogarniający go szalonym wirem, i osunął się w pustkę. Dorka!

Drzwi rozwarły się z trzaskiem.

Klara Bly wleciała z jasnymi oczami jak koła w czarnej, ślicznej twarzyczce.

— Roger! Co ty wyprawiasz?

Odetchnął głęboko, powoli, nim przemówił.

— O co chodzi?

Słyszał drewniane brzmienie własnego głosu — mało zostało w nim barwy po tym, co mu zrobili.

— Wszystkie twoje czujniki dostały pląsawicy! Myślałam… Nie wiem, co myślałam, Roger. Ale cokolwiek się stało, sprawiło ci kłopot.

— Przepraszam, Klaro.

Obserwował ją, gdy pomknęła do monitorów na ścianie, sprawdzając je pośpiesznie.

— Wyglądają już nieco lepiej — powiedziała z ociąganiem. — Chyba wszystko w porządku. Ale coś ty u licha ze sobą wyczyniał?

— Martwiłem się — rzekł.

— Czym?

— Tym, że nie wiem, gdzie jest śledziona. Ty wiesz?

Przyglądała mu się przez chwilę w zamyśleniu, zanim odparła:

— Pod dolnymi żebrami, z lewej strony. Mniej więcej tam, gdzie wydaje ci się, że masz serce. Odrobinę niżej. Robisz ze mnie balona, Roger?

— No, coś jakby. Przypuszczam, że wspominałem coś, czego nie powinienem, Klaro.

— Proszę, żebyś tego więcej nie robił!

— Postaram się.

Lecz myśl o Dorce i Bradzie nadal czaiła się gdzieś na skraju jego świadomości. Zmienił temat:

— Coś jeszcze: usiłuję zamknąć oczy i nie mogę.

Zbliżyła się i pogłaskała go z serdecznym współczuciem po ramieniu.

— Będziesz mógł, kochanie. — Uhm.

— Ależ naprawdę. Byłam przy Willym mniej więcej w tym samym czasie i to go też nieźle zniechęciło. Ale poradził sobie. No, a na razie — powiedziała oddalając się — ja to zrobię za ciebie. Cisza nocna, gasimy światła. Rankiem musisz być rześki jak skowronek.

— Po co? — odezwał się podejrzliwie.

— Och, nie będzie już żadnego krojenia. Z tym na razie koniec. Czy Brad ci nie mówił? Jutro podłączają cię do komputera, żeby ruszyć z tą całą mediacją. Będziesz miał huk roboty, Roger, więc prześpij się trochę.

Zgasiła światło i Roger przyglądał się, jak jej ciemna buzia przechodzi w łagodną światłość, kojarzącą mu się z kolorem brzoskwini. Coś mu przyszło do głowy.

— Klara? Zrobisz coś dla mnie?

Przystanęła z dłonią na drzwiach.

— Co takiego, kochanie?

— Chcę cię o coś zapytać.

— Więc pytaj.

Zawahał się, rozmyślając, jak przeprowadzić to, co zamierzał.

— Chciałbym się dowiedzieć — rzekł układając to sobie w głowie na gorąco — mianowicie, jakby to… ach, tak. Chciałbym się dowiedzieć mianowicie, w jakich pozycjach odbywasz stosunek z mężem?

— Roger!

Światłość jej twarzy podskoczyła na pół decybela; widział pod jej skórą siatkę żyłek nabiegających krwią.

— Przepraszam cię, Klaro — powiedział. — Pewnie… pewnie od tego ciągłego leżenia nachodzi mnie, no wiesz, chętka. Zapomnij, że cię o to pytałem, bardzo proszę.

Milczała przez chwilę. Kiedy odzyskała głos, przemówiła oficjalnym tonem, już nie serdecznym.

— Oczywiście, Roger. Nie ma sprawy. Po prostu trochę mnie zaskoczyłeś. Wszystko… no, wszystko w porządku, tylko że nigdy z niczym takim do mnie nie wyskakiwałeś.

— Wiem. Przykro mi.

Ale nie było mu przykro, czy też niezupełnie. Patrzył, jak zamykają się za nią drzwi, i studiował prostokątny obrys światła przesączającego się z korytarza. Przezornie ze wszystkich sił starał się zachować spokój. Nie chciał, żeby monitory ponownie uderzyły na alarm. Chciał bowiem pomyśleć o czymś, co znajdowało się na samej granicy strefy zagrożonej, a mianowicie jak to się dzieje, że numer, jaki wykręcił Klarze Bly, wywołał na jej twarzy rumieniec, który tak bardzo przypominał raptowną światłość wywołaną na twarzy Brada pytaniem o to, czy był u Dorki.


Nazajutrz znajdowałyśmy się w stanie pełnej mobilizacji, kontrolując obwody, dołączając systemy rezerwowe, upewniając się, że przekaźniki automatyczne są nastrojone na przełączanie przy najsłabszym sygnale awarii. Brad przybył o 6.00, osłabiony, lecz z jasną głową i gotowy do pracy. Weidner oraz Jon Freeling zjawili się dosłownie chwilę po nim, chociaż główna robota na ten dzień należała w całości do Brada. Nie wytrzymali i przyszli. Katarzyna Doughty była też, a jakże, tak jak była przy wszystkich etapach, nie dlatego, że dyktowały jej to obowiązki, lecz dlatego, że dyktowało jej to serce.

— Nie zamęcz mi chłopaka — warknęła znad papierosa. — Będą mu potrzebne wszystkie siły, kiedy ja zabiorę się za niego w przyszłym tygodniu.

— Katarzyno — powiedział Brad, akcentując każdą zgłoskę. — Zrobię, do jasnej cholery, co w mojej mocy.

— Aha. Wiem, że zrobisz, Brad. — Zgniotła papierosa i natychmiast zapaliła drugiego. — Nigdy nie miałam dzieci, więc pewnie Roger i Willy to dla mnie swego rodzaju namiastki.

— Aha — mruknął Brad już nie słuchając.

Nie miał kwalifikacji ani pozwolenia, żeby tknąć się 3070 bądź któregoś z urządzeń pomocniczych. Pozostało mu tylko patrzeć i czekać, aż technicy i programiści zrobią swoje. Kiedy trzeci sprawdzian dobiegał końca bez zgrzytu, wreszcie opuścił pomieszczenie komputera i pojechał windą trzy piętra wyżej do pokoju Rogera. Przed drzwiami przystanął na chwile i odetchnął parę razy, po czym z uśmiechem na ustach otworzył drzwi.

— Jesteś prawie gotowy do podłączenia, chłopie — rzekł. — Czujesz się na siłach?

Owadzie oczy obróciły się ku niemu. Bezbarwny głos Rogera powiedział:

— Nie wiem, jak mam się czuć. Bo to, co czuję naprawdę, to strach.

— Och, nie masz się czego bać. Dziś jedynie — dodał pośpiesznie Brad — przetestujemy mediację, nic więcej.

Nietoperzowe skrzydła zadrżały i zmieniły położenie.

— Czy to mnie może zabić? — spytał irytująco monotonny głos.

— Och, daj spokój, Roger! — rozeźlił się nagle Brad.

— To przecież tylko pytanie — zatykotał głos.

— To jest do dupy pytanie! Słuchaj, wiem, jak się czujesz…

— Wątpię.

Brad zamilkł, wpatrując się w nieodgadnioną twarz Rogera. Po chwili rzekł:

— Pozwolisz, że powtórzę wszystko jeszcze raz. Moim celem jest nie zabicie ciebie, tylko, przeciwnie, utrzymanie cię przy życiu. Ty myślisz, rzecz jasna, o tym, co spotkało Willy’ego. Ciebie to nie spotka. Poradzisz sobie ze wszystkim, co cię czeka tutaj oraz na Marsie, gdzie to się liczy.

— Dla mnie liczy się tutaj — rzekł Roger.

— Och, na litość boską. Kiedy system rozkręci się na całego, będziesz widział i słyszał jedynie to, co potrzebujesz. Albo co zechcesz. Będziesz miał od groma wolicjonalnej kontroli. Będziesz w stanie…

— Ja nawet jeszcze nie jestem w stanie zamknąć własnych oczu, Brad.

— Będziesz. Będziesz w stanie ruszać wszystkim. Ale nie ruszysz niczym, dopóki z tym nie wystartujemy. Wówczas cały ten gips odfiltruje niepotrzebne bodźce, żebyś nie popadł w dezorientację. Bo to właśnie zabiło Willy’ego: dezorientacja.

Zapadła cisza, w której mózg za groteskową twarzą przetrawiał to, co usłyszał. W końcu Roger powiedział:

— Marnie wyglądasz, Brad.

— Przykro mi. Ale faktycznie nie czuję się zbyt dobrze.

— Jesteś pewny, że sobie z tym poradzisz?

— Jestem pewny. Ejże, Roger. Co ty mi tu wciskasz? Czy chcesz to wszystko przełożyć?

— Nie.

— No to czego chcesz?

— Sam chciałbym wiedzieć, Brad. Zabieraj się do roboty.

Do tego czasu byłyśmy już w pełnej gotowości; światełka „start” migotały zielenią od kilku minut. Brad wzruszył ramionami i rzekł markotnie do dyżurnej pielęgniarki:

— Gaz do dechy.


Nastało wówczas dziesięć godzin rozruchu obwodów mediacyjnych, jednego po drugim, sprawdzianów, regulacji, próbowania przez Rogera jego nowych zmysłów na kleksach Rorschacha i kołach barw Maxwella.

Dzień mijał Rogerowi jak z bicza trząsł. Jego poczucie czasu stało się zwodnicze. Nie było już regulowane przez tkwiące w każdym człowieku zegary biologiczne, lecz przez jego mechaniczne części składowe; one zwalniały mu percepcję czasu w sytuacji bezstresowej, przyśpieszając ją w potrzebie.

— Wolniej — błagał, patrząc na pielęgniarki, które śmigały wokół niego jak kule karabinowe, i oto gdy Brad, padający na nos ze zmęczenia, zwalił tackę z tuszem i kredkami, przedmioty te dla Rogera zdawały się spływać ku ziemi. Nie miał trudności ze złapaniem dwóch buteleczek tuszu i samej tacki, zanim to wszystko wylądowało na podłodze. Zastanawiając się nad tym później, zdał sobie sprawę, że były to przedmioty, które mogły roztrzaskać się i zalać podłogę. Woskowym kredkom pozwolił spokojnie zlecieć. W owym ułamku sekundy przeznaczonym na decyzję wybrał przedmioty wymagające z łapania, a pozwolił spaść pozostałym, nie uświadamiając sobie nawet, co robi. Brad był wielce zadowolony.

— Spisujesz się wspaniale, chłopie — powiedział, oparty w nogach łóżka. — Ja już spływam trochę pokimać, ale będę u ciebie jutro po operacji.

— Operacji? Jakiej operacji?

— Och — rzekł Brad — tylko maleńki retuszyk. Nic w porównaniu z tym, co już przeszedłeś, możesz mi wierzyć! Od tej pory — mówił zbierając się do wyjścia — twój poród jest niemal zakończony, teraz musisz już tylko dorosnąć. Ćwicz. Naucz się posługiwać tym, co masz. Wszystkie ciężkie chwile są za tobą. Jak ci idzie z wyłączaniem widzenia na życzenie?

— Brad — zabrzmiał matowy głos, głośniejszy w amplitudzie, lecz tonalnie blady — czego ty do cholery ode mnie chcesz? Staram się!

— Wiem, wiem — powiedział Brad pojednawczo. — No, to do jutra…

Po raz pierwszy tego dnia Roger został sam. Poddawał próbom swoje nowe zmysły. Spostrzegł, że mogą mu się bardzo przydać w sytuacjach walki o życie. Ale też i dezorientowały. Wszelkie drobne codzienne hałasy ulegały wzmocnieniu. Słyszał rozmowę Brada z Freelingiem w korytarzu i schodzące z dyżuru pielęgniarki. Wiedział, że za pomocą uszu, jakie przyniósł sobie na świat, nie byłby w stanie złowić choćby szmeru, a teraz mógł dowolnie rozróżniać słowa:

— …miejscowe znieczulenie, ale ja nie chcę. Chcę go wyłączyć. Przeszedł dosyć wstrząsów.

To mówił Freeling do Brada.

Światła były jaśniejsze niż przedtem. Usiłował zmniejszyć czułość swego widzenia, ale nic z tego nie wyszło. Tak naprawdę — pomyślał — wystarczy mi pojedyncza lampka choinkowa. Taka lampka to kupa światła; te tutaj reflektory subiektywnej jasności wprowadzają zamęt. Ponadto — zaobserwował — te światła tak pulsują, że można dostać kota; postrzegał każdy impuls prądu o częstotliwości sześćdziesięciu herców. Wewnątrz świetlówek widział wijącego się gazowego węża światła. Z drugiej strony, żarówki były niemal ciemne, z wyjątkiem jaskrawych żarników pośrodku, które mógł szczegółowo badać wzrokiem. Nie odczuwał żadnego przemęczenia oka, nawet gdy wpatrywał się w najjaśniejszą żarówkę.

Usłyszał nowy głos na korytarzu i wyostrzył słuch, żeby go rozpoznać: Klara Bly, przybyła właśnie do pracy na nocny dyżur.

— Jak tam pacjent, doktorze Freeling?

— W porządku. Sprawia wrażenie wypoczętego. Nie musiałaś mu dawać proszka nasennego wczoraj wieczorem?

— Nie. Miał się dobrze. Trochę jakby… — zachichotała — trochę jakby napalony, co prawda. Przystawiał się do mnie w taki sposób, jakiego bym się nie spodziewała po Rogerze.

— Hm. — Nastąpiła zagadkowa przerwa. — Cóż, z tym nie będzie już więcej problemów. Muszę sprawdzić odczyty. Miej tu oko.

Roger pomyślał, że musi być szczególnie miły dla Klary, co nie sprawi mu trudności, gdyż była jego ulubienicą wśród pielęgniarek. Leżał na wznak, zasłuchany w szelest swoich własnych czarnych skrzydeł i rytmiczne tykanie tablicy telemetrycznej. Był bardzo zmęczony. Z przyjemnością by zasnął…

Zerwał się. Światła zgasły! Po czym znów zapłonęły, jak tylko zdał sobie sprawę z ich braku. Nauczył się zamykać oczy! Zadowolony ponownie opadł na łagodnie rozkołysane łóżko. To prawda, rzeczywiście robi postępy.


Obudzili go, nakarmili, po czym znów uśpili do ostatniej operacji. Bez narkozy.

— Po prostu cię wyłączymy — powiedział Jon Freeling. — Nic me poczujesz.

I faktycznie nie poczuł.

Najpierw wtoczyli go przez sąsiednie drzwi do sali operacyjnej, z kroplówkami, rurkami, drenami i całym kramem. Nie czuł woni środka odkażającego, ale wiedział, że jest; postrzegał jasność zbierającą się na kantach każdego metalowego przedmiotu, ciepło ze sterylizatora, podobnego słonecznemu rozbłyskowi na ścianie.

A potem doktor Freeling polecił wyłączyć go, a my to wykonałyśmy. Przymknęłyśmy jego doprowadzenia bodźców jedno po drugim; odczuwał to tak, jakby dźwięki osłabły, światła przygasły, dotknięcia na jego ciele zdelikatniały. Stłumiłyśmy doprowadzenia bólowe na całej jego nowej skórze, wygaszając je całkowicie tam, gdzie miał ciąć nóż i gdzie miała przekłuwać igła Freelinga. Z tym problem był złożony. Wiele doprowadzeń bólowych miało mu pozostać po wyzdrowieniu. Kiedy znajdzie się sam na powierzchni Marsa, musi mieć jakiś system ostrzegawczy, coś, co by sygnalizowało o doznanym oparzeniu, ranie lub awarii, a ból był najostrzejszym sygnałem alarmowym, jaki mogłyśmy mu podarować. Lecz dla znacznego obszaru jego ciała ból przestał istnieć. Raz wygaszone doprowadzenia całkowicie wymazywałyśmy z zespołu jego narządów zmysłów.

Roger nic o tym, rzecz jasna, nie wiedział. Roger po prostu zapadł w sen, a potem obudził się. Obudził się, podniósł wzrok i wrzasnął. Odchylony w tył i rozprostowujący palce Freeling podskoczył, upuszczając maskę.

— Co się stało?

— Jezusie! — powiedział Roger. — Przez moment widziałem tu… sam nie wiem. Może to był sen? Ale widziałem was wszystkich wokół siebie, jak patrzycie na mnie z góry, i wyglądaliście jak banda upiorów. Szkielety. Czaszki. Wyszczerzone do mnie w uśmiechu! I nagle znów byliście sobą.

Freeling spojrzał na Weidnera i wzruszył ramionami.

— Myślę — powiedział — że to jedynie twoje obwody mediacyjne w akcji. Kapujesz? Przekładają to, co widzisz, na coś, co możesz bezpośrednio pojąć.

— Nie podoba mi się to — Roger był wściekły.

— No cóż, będziemy musieli pogadać o tym z Bradem. Ale szczerze mówiąc, Roger, myślę, że to ma tak właśnie być. Myślę, że to tak, jakby komputer przejął twoje doznania lęku i bólu, wiesz, to co każdy odczuwa w czasie operacji, i nałożył je na bodziec wzrokowy: nasze twarze, maski, wszystko w kupie. Ciekawe. Zastanawia mnie, ile z tego wzięło się z mediacji, a ile to zwykłe pooperacyjne majaki?

— Miło mi, że cię to ciekawi — obruszył się Roger.

Ale tak naprawdę i jemu wydawało się to ciekawe. Kiedy znalazł się z powrotem w swoim pokoju, popuścił cugli wyobraźni. Nie potrafił przywołać fantastycznych wizji na życzenie. Przychodziły, gdy chciały przyjść, ale już nie tak przerażające jak ów pierwszy straszny przelotny widok gołych żuchw i pustych oczodołów.

Weszła Klara z basenem i gdy odchodziła po tym, jak zrezygnował z basenu machnięciem ręki, obserwował ją w zamykających się drzwiach i cień drzwi stał się wylotem jaskini, a Klara Bly jaskiniowym niedźwiedziem, pomrukującym na niego gniewnie. Ciągle jest odrobinę zagniewana — uświadomił sobie; jakiś infradźwiękowy sygnał w jej twarzy zapisywał się w jego zmysłach, był analizowany przez buczący 3070 piętro niżej i wyświetlany jako przestroga. Za to następnym razem miała twarz Dorki. Twarz ta rozpłynęła jej się i oblekła z powrotem w znajomą ciemną skórę i jasne oczy, zupełnie odmienne niż oczy Dorki, ale Roger uznał to za znak, że znowu wszystko jest między nimi w porządku…

Między Klarą a nim.

Nie — pomyślał — między Dorką a nim. Zapatrzył się na telefon przy łóżku. Zgodnie z jego żądaniem obwody wizyjne były na stałe odłączone; bał się, że zadzwoni do kogoś zapominając, co tamci mogą zobaczyć. Jednak w ogóle nie skorzystał z telefonu, żeby zadzwonić do Dorki. Dość często wyciągał rękę po słuchawkę, lecz za każdym razem cofał.

Nie wiedział, co jej powiedzieć. Jak zapytać własną żonę, czy sypia z twoim najlepszym przyjacielem? Szorujesz do baby i walisz prosto z mostu, ot i wszystko — podpowiedziało Rogerowi jego poczucie odwagi cywilnej, ale nie potrafił przemóc się do końca, żeby tak zrobić. Nie miał dostatecznej pewności. Nie potrafił zdobyć się na sformułowanie takiego oskarżenia — mógł się przecież mylić.

Szkopuł w tym, że nie mógł również zwierzyć się z tego przyjaciołom, żadnemu z nich. Don Kayman nadawałby się tu z natury rzeczy, w ramach powinności kapłańskich. Lecz Don Kayman był tak wyraźnie, tak słodko i tak czule zakochany w swej ślicznej siostrzyczce, że Roger nie miał serca rozmawiać o braku serca z nim właśnie. Co do reszty zaś jego przyjaciół, problem polegał na tym, że oni by doprawdy nie widzieli, w czym problem. Małżeństwo otwarte było tak powszechne w Tonce — właściwie niemal w całym zachodnim świecie — że to raczej należące do rzadkości zamknięte pary małżeńskie bywały przedmiotem plotki. Przyznać się do zazdrości nie było łatwo. A zresztą — powiedział sobie z mocą Torraway — to wcale nie sprawa zazdrości. Niezupełnie zazdrości. Tu chodziło o coś innego. Żadne sycylijskie machismo, żadna wściekłość posiadacza odkrywającego, że ktoś przełazi przez płot do jego własnych rajskich ogrodów. Chodziło tu o to, że Dorka powinna pragnąć miłości tylko jego. Ponieważ on pragnął kochać tylko ją.

Zdał sobie sprawę, że osuwa się w taki stan umysłu, jaki niechybnie uruchomi dzwonki alarmowe na telemetrycznych odczytach. Tego nie chciał. Zdecydowanie uciekł myślami od swej żony. Przez jakiś czas ćwiczył „zamykanie oczu”; dowolne uprawianie tej nowej sztuki dodawało mu pewności siebie. Nie umiałby nic a nic lepiej od Willy’ego Hartnetta opasać, co właściwie takiego robi, lecz jakoś był w stanie podjąć decyzję o wstrzymaniu odbioru bodźców wzrokowych, a zespół obwodów w jego głowie i tych na dole wewnątrz 3070 potrafił jakoś przeistoczyć tę decyzję w ciemność. Roger mógł nawet selektywnie przyciemniać światło. Mógł je rozjaśniać. Mógł, jak się przekonał, odfiltrować wszystkie, z wyjątkiem wybranego, pasma długości fal, bądź wygasić jedno wybrane albo rozjaśnić jedną czy więcej barw tęczy bardziej od pozostałych.

Było to doprawdy całkiem przyjemne, jakkolwiek nużące po pewnym czasie. Wolałby już oczekiwać z utęsknieniem lunchu, lecz tego dnia miało nie być żadnego lunchu, częściowo z powodu przebytej przez Rogera świeżo operacji, a częściowo dlatego, że stopniowo odzwyczajali go od jedzenia. Przez parę następnych tygodni miał jeść i pić coraz to mniej; kiedy już znajdzie się na Marsie, tak naprawdę potrzebny mu będzie jeden pełny posiłek miesięcznie.

Odrzucił prześcieradło i objął bezmyślnym spojrzeniem ten sztuczny twór, jakim uczyniono jego ciało. W chwilę później wydał donośny, chrapliwy krzyk trwogi i bólu. Wszystkie telemetryczne monitory rozbłysły oślepiającą czerwienią. Na korytarzu Klara Bly zawróciła w pół kroku i pognała pędem do jego drzwi. Daleko, w kawalerce Brada, dzwonki alarmowe odezwały się ułamek sekundy później, donosząc mu o czymś pilnym i ważnym, co wyrwało go z płytkiego, męczącego snu.

Kiedy Klara Bly otworzyła drzwi, jej oczom ukazał się Roger zwinięty na łóżku w pozycji płodu i jęczący żałośnie. Jedną dłonią przykrywał krocze, pomiędzy stulonymi nogami.

— Roger! Co się stało!?

Głowa uniosła się i owadzie oczy zmierzyły ją niewidzącym spojrzeniem. Roger nie przerwał tych zwierzęcych jęków, nie przemówił. Jedynie uniósł dłoń.

A tam, pomiędzy jego nogami, nie było nic. Ani śladu po takich drobiazgach jak penis, jądra, moszna, nic — tylko połyskujące, sztuczne ciało, a na nim przezroczysty bandaż, kryjący szwy. Tak, jak gdyby nigdy niczego tam nie było. W miejsce pierwotnych cech męskich — pustka. Przeprowadzono ów „drobny retuszyk”, po którym nie pozostało nic.

Загрузка...