Siedemnaście Jeden dzień w życiu Marsjanina

Roger nie widział łagodnego deszczu energii mikrofalowej padającego z Deimosa, lecz odczuwał ją jako błogie ciepło. Ilekroć przebywał w pobliżu, pławiły się w niej jego skrzydła, nasiąkając mocą jak gąbki. Poza wiązką energii nosił jej zapas przy sobie w akumulatorach. Nie miał już żadnego powodu oszczędzać swej energii. Lało się jej z nieba dowolnie dużo za każdym razem, jak tylko Deimos wznosił się nad horyzontem. W ciągu doby jedynie przez parę godzin nie było ani słońca, ani dalszego z księżyców na niebie, a pojemność jego akumulatorów po wielekroć wystarczała na te krótkie okresy posuchy.

Anteny z metalowej folii wykradały, oczywiście, energie spod kopuł, nim zdążyła do niego dotrzeć, toteż ograniczał swój pobyt w towarzystwie Brada i Kaymana. Nie przeszkadzało mu to. A nawet był zadowolony. Z każdym dniem powiększała się przepaść między nimi, tak czy owak. Oni wracali na swoją planetę. Roger zostawał na swojej. Jeszcze im tego nie powiedział, ale podjął już decyzję. Ziemia zaczynała mu się jawić jako dość przyjemne i interesujące, ale obce miejsce, które kiedyś odwiedził i nie za bardzo polubił. Cierpienia i niebezpieczeństwa ziemskiej ludzkości też były mu obce. Nawet jeśli były to jego własne przeżywane kiedyś cierpienia i jego własne lęki.

Pod kopułą Brad w samych slipach i z dodatkowym pojemnikiem tlenu na plecach beztrosko sadził flance marchewki pomiędzy zagonami syberyjskiego owsa.

— Masz ochotę mi pomóc, Róg?

W tej rzadkiej atmosferze miał głos piskliwy i wysoki: czerpał często tlen ze zwisającego mu pod brodą ustnika i wówczas przy wydechu jego głos stawał się odrobinę niższy, choć nadal był dziwaczny.

— Nie, Don chce, żebym mu nazbierał jeszcze trochę okazów. Nie będzie mnie przez całą noc.

— W porządku.

Brada bardziej interesowały jego flance niż Torraway, a Torrawaya nie interesował już Brad. Czasami Roger przypominał sobie, że ten mężczyzna jest kochankiem jego żony, lecz aby się tym przejąć, musiałby sobie również przypomnieć, że ma żonę. Wydawało mu się to niewarte zachodu. Bardziej interesowała go próba sił z wysokościenną doliną za pasmem wzgórz i prywatne poletko uprawne. Już od tygodni znosił okazy marsjańskiego życia przed oblicze Dona Kaymana. Nie występowały w obfitości — jedna kępka dwóch lub trzech sztuk w promieniu setek metrów. Lecz nie były trudne do znalezienia — nie dla niego. Wystarczyło mu nauczyć się rozpoznawać ich szczególną barwę — te długości fal przenikliwego nadfioletu, które krystalicznymi kapeluszami odbijały od siebie, żeby przeżyć w warunkach silnego promieniowania — reszta była już tylko sprawą odfiltrowania z widma optycznego wszystkich pasm z wyjątkiem owej długości fal w kolorze i wówczas rzucały mu się w oczy z odległości kilometra.

Tak więc przytaszczył ich kilkanaście, a następnie jeszcze ze sto: wyglądało na to, że występują w czterech różnych odmianach, i wkrótce Kayman kazał mu przestać. Miał tyle okazów, ile potrzebował do badań, i dodatkowo z pół tuzina każdej odmiany w formalinie do zabrania na Ziemię, zaś jego łagodny, opiekuńczy duch niepokoił się naruszaniem ekologii Marsa. Roger zaczął przesadzać niektóre z nich w pobliże kopuły. Wmawiał sobie, że chodzi tu o sprawdzenie, czy zalew energii, która z promieniowaniem generatora spływa w dół, zaszkodzi w jakiś sposób rodzimym formom życia. Jednak tak naprawdę chodziło mu, jak wiedział w głębi serca, o ogródek. To była jego planeta i upiększał ją dla siebie.

Wyszedł spod kopuły, chwilę zmarudził przeciągając się rozkosznie w podwójnym cieple słońca i mikrofal, sprawdził swoje baterie. Należało je doładować, więc zręcznie podłączył elektrody baterii plecakowych do cichutko mruczącego akumulatora u podnóża kopuły i nie patrząc w stronę ładownika powiedział:

— Lecę już, Don.

Głos Kaymana natychmiast odpowiedział mu przez radio:

— Nie trać kontaktu na dłużej niż dwie godziny, Roger. Nie uśmiecha mi się przymusowa wyprawa na poszukiwanie ciebie.

— Za dużo się martwisz — rzekł Roger odłączając elektrody i chowając je na miejsce.

— Jesteś tylko nadczłowiekiem — burknął Kayman. — Nie jesteś Bogiem. Możesz się przewrócić, złamać sobie coś…

— Nie przewrócę się, Brad, prawda? Do zobaczenia.

We wnętrzu potrójnej kopuły Brad podniósł wzrok ponad wysokie po pachy kłosy pszenicy i pomachał ręką. Nie można było odróżnić jego rysów przez błoniaste czasze: plastikowi nadano strukturę odcinającą jak najwięcej nadfioletu, przez co zamazywał również część fal widzialnej długości. Lecz Roger widział, jak Brad mu pomachał.

— Uważaj na siebie. Odezwij się do nas, zanim znikniesz z linii widzenia, abyśmy wiedzieli, kiedy mamy zaczynać się niepokoić.

— Dobrze, mamo.

Dziwna rzecz — pomyślał Roger. Czuł, że na dobrą sprawę lubi teraz Brada. Sytuacja interesowała go jako problem abstrakcyjny. Czyżby dlatego, że jest teraz wałachem? W jogo organizmie krążył testosteron, co zawdzięczał przeszczepowi steroidowemu. W snach miewał przeżycia seksualne, czasami nawet z Dorką, ale pusta rozpacz i gniew, z jakimi żył na Ziemi, rozpłynęły się na Marsie.

Był już prawie kilometr od kopuły i nadal lekko biegł przed siebie w ciepłych promieniach słońca, za każdym krokiem trafiając precyzyjnie stopą na pewne oparcie i przy każdym odbiciu frunąc na równą odległość w górę i w dal. Widzenie miał ustawione na obserwację małej mocy, obejmując wszystko w ruchomym polu o kształcie łzy, której pięćdziesięciometrowa cięciwa łuku znajdowała się ponad sto metrów przed nim. Nie żeby był nieświadom reszty krajobrazu. Gdyby pojawiło się coś niezwykłego — nade wszystko gdyby się coś poruszyło — zobaczyłby to w tej samej chwili. Ale w ten sposób nic nie rozpraszało jego rojeń.

Usiłował sobie przypomnieć, jak to było podczas posiadania Dorki. Bez trudu odtwarzał obiektywne, fizyczne parametry. Z większym trudem wczuwał się w to, czego doznawał z nią w łóżku, jakby usiłował odtworzyć sobie zmysłową rozkosz smaku mlecznej czekolady, kiedy miał jedenaście lat, czy swego pierwszego haju po marihuanie, kiedy miał lat piętnaście.

Łatwiej było mu czuć coś do Sulie Carpenter, chociaż jak sięgał pamięcią, nigdy nie dotknął jej w żadnym miejscu poza końcami palców, a i to przypadkiem (ona, oczywiście, dotykała go wszędzie). Rozmyślał od czasu do czasu nad przybyciem Sulie na Marsa. Z początku odebrał to jako zagrożenie. Potem jako coś interesującego, odmianę, której się wyczekuje. Teraz — uświadomił sobie Roger — teraz chciał, żeby to nastąpiło już zaraz, nie za cztery dni. po zakończeniu przez jej pilota bezpośredniej kontroli 3070 i generatora MHD, jak to było przewidziane. Już zaraz. Wymienili parę zdawkowych pozdrowień przez radio. Pragnął mieć ją o wiele bliżej. Pragnął jej dotknąć.

Uformował się przed nim obraz jego żony, odzianej w ten sam opatrzony już kostium kąpielowy.

— Lepiej zamelduj się, kochanie — powiedziała.

Roger przystanął i rozejrzał się dokoła, z pełną mocą widzenia w normalnym ziemskim widmie. Znajdował się prawie w pół drogi do łańcucha gór, dobre dziesięć kilometrów od kopuły i ładownika. Zapuszczał się we wzgórza i płaski dotąd teren zaczynał falować — ledwo dostrzegał szczyt kopuły, a wierzchołek anteny ładownika rysował się za nią jak koniec igły. Bez udziału jego woli skrzydła same rozpostarły mu się za plecami dla lepszego ukierunkowania sygnału radiowego, tak jak krzyczący człowiek zwinąłby dłonie w trąbkę przy ustach.

— Wszystko gra — powiedział Roger, a głos Kaymana odpowiedział w jego głowie:

— To świetnie, Roger. Za trzy godziny zapadnie zmrok.

— Wiem.

A po zapadnięciu zmroku temperatura spadnie na łeb na szyję: za sześć godzin od teraz może dojść do stu pięćdziesięciu stopni poniżej zera. Ale Roger wędrował już w ciemności i wszystkie jego układy spisywały się na medal.

— Zgłoszę się ponownie, jak będę dostatecznie wysoko na stoku, żeby was złapać — obiecał i obróciwszy się ruszył w kierunku gór.

Zamgliło się jakby bardziej. Dopuścił do siebie sygnały receptorów skóry i zdał sobie sprawę, że wiatr przybiera na sile. Burza piaskowa? Z burzą też się już spotkał. Jak będzie ostro, to zwinie się gdzieś jak jeż i przeczeka, ale musiałoby być naprawdę ostro, żeby zaszła taka konieczność. Uśmiechnął się w głębi ducha — nie bardzo jeszcze potrafił uśmiechać się tą swoją twarzą — i wydłużył krok.

O zachodzie słońca znajdował się w cieniu gór, dostatecznie wysoko ponad równiną, aby wyraźnie widzieć odległą o ponad dwadzieścia kilometrów kopułę. Burza piaskowa szalała pod nim w dole i chyba się oddalała. Dwa razy zatrzymywał się w burzy na krótko i odczekiwał owinąwszy się skrzydłami. Tę ostrożność zachowywał jedynie dla zasady, gdyż ani przez chwilę nie znalazł się w najmniejszych opałach.

Zwinął skrzydła w trąbkę i powiedział przez swoje radio:

— Don? Brad? Zgłasza się wasz włóczykij.

Odpowiedź nadeszła zniekształcona i od trzasków w głowie miał niemiłe uczucie, jakby szorował zębami po papierze ściernym.

— Słyszalność jest kurewska. Z tobą wszystko w porządku?

— Jasne.

Jednak zawahał się. Zakłócenia atmosferyczne w związku z burzą były tak silne, że początkowo nie miał pewności, który to z jego towarzyszy do niego przemawia, i dopiero po chwili rozpoznał, że głos należy do Brada.

— Chyba będę już wracał — rzekł Roger.

Usłyszał drugi głos, jeszcze bardziej zniekształcony:

— Uszczęśliwisz tym księżula. Chcesz, żebyśmy wyjechali ci na spotkanie?

— Po jakie licho. Poruszam się szybciej od was. Kładźcie się spać, będę u was za jakieś cztery-pięć godzin.

Pogawędził jeszcze przez chwilę, po czym usiadł i rozejrzał się dokoła. Nie był zmęczony. Niemal zapomniał, co to znaczy być zmęczonym — po nocach sypiał z godzinkę lub dwie i czasami zdrzemnął się za dnia, bardziej z nudów niż ze zmęczenia. Organiczna cząstka jego istoty wywierała wprawdzie presję na jego przemianę materii, lecz ścinające z nóg zmęczenie przestało już być częścią jego doświadczenia życiowego. Usiadł, ponieważ znajdował przyjemność w siedzeniu na występie skalnym nad doliną i w błądzeniu oczami po swojej ziemi. Długi cień gór minął już kopułę i tylko szczyty po drugiej stronie doliny były jeszcze oświetlone. Wyraźnie widział terminator, gdyż rozrzedzona atmosfera Marsa prawie nie rozmywała linii cienia. Nad głową miał olśniewająco piękne niebo. Nawet w świetle dnia nietrudno było dojrzeć jaśniejsze gwiazdy, zwłaszcza Rogerowi, lecz nocą wyglądały one bajecznie… Dokładnie odróżniał odmienne barwy: stalowoniebieski Syriusz, krwawy Aldebaran, dymne złoto Gwiazdy Polarnej. Rozszerzając optyczne widmo swojej widzialności o podczerwień i ultrafiolet dostrzegał nowe błyszczące gwiazdy o nie znanych mu barwach, a może bezimienne, ponieważ poza nim samym jedynie astronomowie oglądali je w postaci jasnych obiektów na specjalnych kliszach. Zastanowiła go kwestia prawna do nadawania imion; skoro tylko on jeden jedyny potrafi wypatrzyć jasną plamkę hen w gwiazdozbiorze Oriona, to czy ma prawo ją ochrzcić? Czy ktoś może się sprzeciwić, jeśli nazwie ją Gwiazdą Sulie? Teraz akurat właśnie widział to, co w chwili obecnej było rzeczywistą gwiazdą Sulie… a raczej jej ciałem niebieskim, bo Deimos nie jest gwiazdą, rzecz jasna. Podniósł na niego wzrok i dla zabawy próbował wyobrazić sobie twarz Sulie…

— ROGER, KOCHANIE! TY…

Torraway podskoczył jak piłka w górę i spadł o metr dalej… Krzyk w jego głowie był ogłuszający. Ale czy prawdziwy? Nie mógł się połapać w żaden sposób — głosy Brada lub Dona i symulowany głos jego żony brzmiały mu w głowie równie znajomo. Nie miał nawet pewności, czyj to jest głos… Dorki? Ale rozmyślał o Sulie Carpenter, a głos miał taki dziwny akcent, że mógł należeć do każdego albo do nikogo z nich. Zaś teraz w ogóle nie słyszał żadnego dźwięku, czy też żadnego, jeśli nie liczyć nieregularnych trzasków, pisków i zgrzytów wydawanych przez skały, kiedy marsjańska skorupa reagowała na gwałtowny spadek temperatury. Nie odczuwał zimna jako zimna, gdyż wewnętrzne ogrzewacze utrzymywały stałą temperaturę jego odczuwających części ciała i będą nadal utrzymywały z łatwością przez całą noc. Lecz zdawał sobie sprawę, że teraz jest przynajmniej pięćdziesiąt stopni zimna.

Drugi ryk:

— RÓG… SĄDZĘ, ŻE POWINIENEŚ…

Mimo poprzedniego ostrzeżenia ten ochrypły wrzask przyprawił go o ból. Tym razem uchwycił szybko uciekający obraz symulowanej postaci Dorki, która jakoś przedziwnie nie stała na niczym, tylko unosiła się na wysokości kilkunastu metrów w powietrzu.

Odezwało się w nim szkolenie. Roger obrócił się w kierunku odległej kopuły czy tam, gdzie myślał, że ona jest, zwinął za plecami skrzydła i powiedział wyraźnie:

— Don! Brad! Mam jakąś usterkę. Odbieram sygnały, ale nie mogę ich zrozumieć.

Czekał. Nie było żadnej odpowiedzi, nic nie usłyszał w swojej głowie, z wyjątkiem własnych myśli i kakofonii trzasków, które uznał za zakłócenia atmosferyczne.

— ROGER!

To znowu była Dorka, dziesięciokrotnie większa od naturalnej, górująca nad nim, z twarzą wykrzywioną grymasem gniewu i strachu. Wyciągała do niego jak gdyby z góry ręce, lecz nagle obróciła się dziwnie bokiem, jak wygasający w kineskopie obraz telewizyjny, i zniknęła.

Roger poczuł osobliwy ból i usiłował opędzić się przed nim biorąc go za strach, ale poczuł go znowu i zdał sobie sprawę, że to zimno. Musiało się stać coś poważnego.

— Mayday! — zawołał. — Don! Jestem w tarapatach… na pomoc!

Mroczne wzgórza w oddali zdawały się falować z wolna. Spojrzał w górę. Gwiazdy topniały i skapywały z nieba.


Donowi Kaymanowi śniło się, że siedzi z siostrą Klotyldą na kępach trawy pod wodospadem i że jedzą babki piaskowe. Nie ciasto, tylko zwykłe babki z piasku, polewane czymś przypominającym sos fondue. Klotylda ostrzegała go przed grożącym im niebezpieczeństwem.

— Wyrzucą nas — rzekła odcinając sobie i nakładając dwuzębnym srebrnym widelcem kawałek babki — ponieważ dostałeś troję z homiletyki — tu dolała sobie sosu z miedzianego kociołka wiszącego nad spirytusowym palnikiem — więc musisz, po prostu musisz się obudzić…

Obudził się.

Pochylał się nad nim Brad.

— Obudź się, Don. Musimy się zbierać do drogi.

— Co się stało? — Kayman rozpiął zdrową ręką śpiwór na piersi.

— Nie mogę złapać Rogera. On nie odpowiada. Nadałem mu sygnał alarmowy. Wówczas wydało mi się, że słyszę go przez radio, ale bardzo słabo. Albo jest nieosiągalny, albo jego nadajnik nie działa.

Kayman wygramolił się ze śpiwora i usiadł. W takich chwilach, zaraz po przebudzeniu, ręka bolała go najbardziej i tak właśnie było teraz. Starał się o tym nie myśleć.

— Masz namiar jego pozycji?

— Sprzed trzech godzin. Nie mogłem ustalić namiarów jego ostatniej transmisji.

— Nie może być daleko od tamtego miejsca.

Kayman wślizgiwał się już w nogawice skafandra ciśnieniowego. Po tym przyszło najtrudniejsze, próba włożenia do rękawa ręki na szynie. Udało im się własnym przemysłem rozciągnąć nieco rękaw i uszczelnić początki rozdarcia, jednak zadanie nie było łatwe nawet z najzdrowszą ręką, a cóż dopiero z taką. Teraz, kiedy czas naglił, doprowadzało go to do szału. Brad miał już skafander na sobie i wrzucał sprzęt do torby.

— Myślisz, że będziesz musiał przeprowadzić pilną operację na miejscu? — spytał Kayman.

Brad popatrzył spode łba i dalej robił swoje.

— Nie wiem, co będę musiał. Jest środek nocy, Don, i on znajduje się na wysokości co najmniej pięciuset metrów. Jest zimno.

Kayman zamilkł. Brad dawno już opuścił ładownik i czekał za kierownicą marsjańskiego pojazdu, kiedy Kayman dopiero się zapinał. Wtarabanił się niezdarnie i ruszyli, nim zdążył założyć pasy. Udało mu się zaprzeć piętami i sztywnym ramieniem, a zdrową ręką umocować klamry, choć graniczyło to z cudem.

— Jak daleko? — zapytał.

— Gdzieś na wzgórzach — odparł mu prosto do ucha głos Brada.

Kayman skrzywił się i przykręcił siłę głosu swego odbiornika.

— Będzie jakieś dwie godziny — dokonał szybkiego przeliczenia.

— Będzie, o ile już zawrócił. A jeśli nie może chodzić… albo chodzi gdzieś tam w kółko i będziemy musieli tropić go radionamiernikiem… — zawiesił głos. — Myślę, że temperatura mu nie zaszkodzi. Chociaż nie wiem. Nie wiem, co się stało.

Kayman spoglądał przed siebie. Dalej, niż padał snop światła reflektora, nie widział nic poza migocącym polem gwiazd, które na horyzoncie urywało się niczym ząbkowany brzeg serwetki. To był łańcuch gór. Kayman zrozumiał, że Brad traktuje je właśnie jako drogowskaz, cały czas kierując się na najniższy punkt między podwójnym wierzchołkiem na północy a bardzo wysokim szczytem na południu. Błyszczący Aldebaran wisiał ponad owym wyższym szczytem, sam w sobie stanowiąc niezłą pomoc w nawigacji, przynajmniej dopóki nie zajdzie za jakąś godzinę z kawałkiem. Kayman zestroił się z dalekosiężną anteną pojazdu.

— Roger — powiedział podnosząc głos, chociaż wiedział, że to nie ma znaczenia. — Słyszysz mnie? Jedziemy ci na spotkanie.

Nie było odpowiedzi. Kayman wbił się w gąbkę lotniczego fotela i usiłował zmniejszyć do minimum huśtające nim szarpnięcia. Miał już dość, gdy koła z drucianej plecionki toczyły się jeszcze po najrówniejszym odcinku terenu. Kiedy poszły w ruch szczudłopodobne nogi i rozpoczęli wspinaczkę, Kaymanowi wydawało się, że lada chwila wyleci na łeb z pojazdu razem ze swoimi pasami, a jednego był pewny; że się co najmniej porzyga. Skaczący snop światła z reflektora wyławiał w przedzie na przemian to wydmę, to gołą skałę, ciskając w nich czasami lancą odbitych od powierzchni kryształu promieni.

— Brad — powiedział — czy ty nie dostajesz kota od tego światła? Może byś skorzystał z ekranu radarowego?

W swym hełmofonie usłyszał gwałtowne sapnięcie, jakby Brad nabierał tchu, żeby mu nawrzucać. Po czym siedząca przy nim postać w skafandrze sięgnęła ręką w dół do dźwigni na kolumnie kierownicy. Pod osłoną przeciwpiaskową rozjarzył się niebieskawy ekran, ukazując najbliższy teren przed nimi i reflektor zgasł. Teraz łatwiej było odróżnić czarne kontury gór.

Trzydzieści minut. W najlepszym razie jedna czwarta dystansu.

— Roger — wezwał ponownie Kayman. — Słyszysz mnie? Jesteśmy w drodze. Jak podjedziemy bliżej, złapiemy twój radiolokator i znajdziemy cię. Ale zgłoś się teraz, jeśli możesz…

Nie otrzymał odpowiedzi. Na tablicy rozdzielczej zamrugał raptownie groszek argonowej żaróweczki. Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie przez szyby hełmów, po czym Kayman pochylił się i przełączył częstotliwość na kanał orbitalny.

— Tu Kayman — powiedział.

— Ojciec Kayman? Co tam się dzieje na dole?

Głos należał do kobiety, co oznaczało, rzecz jasna, Sulie Carpenter. Kayman starannie dobierał słowa:

— Roger ma jakiś kłopot z nadajnikiem. Wyjeżdżamy to sprawdzić.

— To mi wygląda na coś więcej niż zwykły kłopot z nadajnikiem. Nasłuchiwałam, jak usiłujecie go wywołać.

Kayman milczał i głos Sulie ciągnął dalej:

— Zlokalizowaliśmy go, jeśli potrzebny wam namiar…

— Tak! — wrzasnął Kayman wściekły na samego siebie, że od razu nie pomyśleli o radiolokatorze Deimosa. Wówczas Sulie lub któryś z astronautów na orbicie mogliby ich z łatwością naprowadzić.

— Współrzędne siatki trzy paweł jeden siedem, dwa dwa zebra cztery zero. Ale on się posuwa. Namiar około osiem dziewięć, prędkość około dwunastu kilometrów na godzinę.

Brad rzucił okiem na ich własny kurs i powiedział:

— Dokładnie przed nami. To namiar odwrotny — on idzie prosto na nas.

— Ale dlaczego tak wolno? — zapytał Kayman.

Sekundę później rozległ się głos dziewczyny:

— Właśnie tego chcę się dowiedzieć. Czy jest ranny?

— Nie wiemy — powiedział Kayman z rozdrażnieniem. — Próbowałaś nawiązać kontakt radiowy?

— Na okrągło… Momencik. — Po chwili ciszy usłyszeli ją ponownie: — Dinty mówi, że będziemy wam ustalać jego położenie, jak długo damy radę, ale schodzimy do złego kąta. Więc polegałabym na naszych namiarach… ile? Jeszcze przez jakieś czterdzieści pięć minut. A około dwadzieścia minut później będziemy całkowicie poniżej horyzontu.

Brad zabrał głos:

— Zróbcie, co możecie. Don? Trzymaj się. Zamierzam zobaczyć, jak szybkie jest to nasze kurestwo.

Brad dodał gazu i kołysanie pojazdu potroiło się. Kayman połykając pawia wewnątrz swego hełmu pochylił się w przód i zdążył spojrzeć na prędkościomierz. Rejestrator drogi odwijający pasek mapy z boku radarowego ekranu dośpiewał mu resztę: nawet gdyby udało im się utrzymać obecną szybkość, Deimos zajdzie, nim zdołajż dotrzeć do Rogera Torrawaya. Przełączył się ponownie na antenę kierunkową dalekiego zasięgu.

— Roger — wywołał. — Słyszysz mnie? Zgłoś się.


Trzydzieści kilometrów od nich Roger znalazł się w pułapce własnego ciała. Według swojego postrzegania gnał z powrotem do domu dziwacznym biegiem przypominającym krok kłusaka na pełnej szybkości. Wiedział, że jego postrzeżenia są mylne. Nie wiedział, na ile, nie potrafił stwierdzić, pod jakimi względami, ale wiedział, że nasz brat na jego plecach dokonał manipulacji z jego poczuciem czasu, jak i z interpretacjami bodźców odbieranych przez jego zmysły, a już jedno wiedział na pewno — że przestał panować nad tym, co się z nim dzieje. Rozum mówił mu, że ten jego kłus jest ciężkim, powolnym marszem. Miał wrażenie, że kłusuje. Krajobraz przepływał tak prędko dla jego zmysłów, jak gdyby Roger gnał z maksymalną szybkością. Lecz maksymalna szybkość zakładała szybujące susy, a nie było takiego momentu, żeby obie jego stopy jednocześnie znalazły się w powietrzu, stąd wniosek: on maszeruje, lecz komputer plecakowy spowolnił mu poczucie czasu, zapewne żeby był spokojniejszy.

Jeśli tak, to mu się to nie udało.

Moment przejmowania kontroli przez plecakowego brata był straszny. Początkowo Roger wyprężył się jak struna i stał tak skamieniały, nie mogąc się ani poruszyć, ani dobyć głosu. Na czarnym niebie jak okiem sięgnąć rozfalowały się draperie zorzy polarnej, sam grunt migotał jak rozprażone powietrze na pustyni, karuzela widmowych miraży rozkręciła mu się w polu widzenia. Nie mógł uwierzyć w to, co mówiły zmysły, ani poruszać chociażby jednym palcem. Następnie poczuł, że jego własne dłonie sięgają do pleców, tam gdzie skrzydła schodzą się z łopatkami, obmacują i wodzą po złączach, poszukując przewodów prowadzących do baterii. Znowu zastygł na chwilę. Po czym znowu to samo — obmacywanie elektrod samego komputera. Wiedział tyle, żeby się zorientować, że to komputer sprawdza samego siebie, ale zupełnie nie wiedział, co też odkrywa, ani co może zdziałać, jak już umiejscowi uszkodzenie. Znowu zastygł. A potem poczuł, jak jego palce zapuszczają się w gniazdko, do którego wtykał kable akumulatora…

Smagnął go ból tak gwałtowny, jakby się w nim zbiegły wszystkie bóle głowy, niczym udar lub cios maczugą. Trwał zaledwie chwilę, po czym przeminął zostawiając po sobie jedynie ogromny, odległy zygzak błyskawicy. Nigdy jeszcze Roger nie zaznał czegoś podobnego. Dotarło do jego świadomości, że delikatnie i — nader zręcznie oskrobuje palcami zaciski przewodów. Ponownie targnął nim przelotny ból, kiedy to jego własne palce musiały spowodować krótkie spięcie. Wreszcie poczuł, że zamyka klapę, i zdał sobie sprawę, że zapomniał to zrobić po doładowaniu baterii przy kopule. I na koniec, po chwilowym kolejnym zastygnięciu wszystkiego w bezruchu, zaczął powoli, ostrożnie schodzić pochyłością w kierunku kopuły.

Nie miał pojęcia, jak długo maszeruje. Jego percepcja czasu została w jakimś momencie spowolniona, lecz nie potrafił nawet określić, kiedy to nastąpiło. Wszystkie jego postrzeżenia były przechwytywane i korygowane. Wiedział o tym, ponieważ wiedział, że ten wycinek marsjańskiego terenu, który przemierzał, nie jest w rzeczywistości zalany łagodnym blaskiem i w naturalnych kolorach, kiedy wszystko dokoła jest prawie nieprzeniknioną czernią. Ale nie mógł niczego zmienić. Nie mógł zmienić nawet kierunków swojego spojrzenia. Z regularnością metronomu omiatało raz jedną, raz drugą stronę, rzadziej wznosiło się do nieba, jeszcze rzadziej biegło wstecz, przez większość czasu nie odrywając się od drogi przed jego stopami, toteż reszta pejzażu nocy ledwie majaczyła Rogerowi na granicy widzialności. A jego stopy migały jak u chodziarza raz-dwa, raz-dwa… jak szybko? Sto kroków na minutę? Nie umiał powiedzieć. Pomyślał, żeby spróbować i wyrobić sobie jakieś pojęcie o czasie na podstawie obserwacji gwiezdnej przecinki ponad horyzontem, ale choć bez trudu liczył kroki i oceniał na wyczucie, kiedy najniższe z tamtych gwiazd wzejdą o cztery czy pięć stopni — co stanowiłoby około dziesięciu minut — to jednak utrzymanie tego w pamięci na tyle długo, by uzyskać konkretny wynik, okazało się niemożliwe. Nie mówiąc już o tym, że jego wzrok co chwila bez ostrzeżenia zjeżdżał z horyzontu. Całkowicie uwięziony przez naszego plecakowego brata, poddany jego woli, oszukiwany przez jego interpretacje, Roger zamartwiał się nieustannie. Co jest nie w porządku? Dlaczego on czuje zimno, skoro zostało w nim tak niewiele z tego, co potrafiło w ogóle odczuwać zmysłowo, rzeczywistość? A mimo to pożąda wschodu słońca, marzy o kąpieli w mikrofalowych promieniach z Deimosa. Z mozołem usiłował wyciągnąć logiczne wnioski z poznanych przesłanek. Uczucie — zimna. Interpretacja tej przesłanki była następująca: brak poboru energii. Ale dlaczego miałaby mu być potrzebna dodatkowa energia,: skoro do oporu doładował swoje baterie? Odsunął od siebie to pytanie nie widząc żadnej na nie odpowiedzi, hipoteza jednak sprawiała wrażenie sensownej. Tłumaczyła niską energochłonność jego sposobu pokonywania drogi — chód miał znacznie wolniejszy od typowego dlań biegu susami, lecz w kategoriach kwh/km znacznie efektywniejszy. Kto wie, czy ta hipoteza nie tłumaczyła nawet zaburzeń w jego układach percepcyjnych. Gdyby plecakowy brat wcześniej od niego odkrył, że zabraknie energii na bieżące potrzeby, z pewnością racjonowałby cenny zapas na potrzeby najistotniejsze: marsz, ochronę jego organicznych elementów przed zamarznięciem, prowadzenie własnych operacji przetwarzania danych i sterowania. Do których niestety on nie był dopuszczony. Dobrze przynajmniej — pomyślał — że podstawowym zadaniem komputera plecakowego jest samoobrona, co oznaczało utrzymywanie przy życiu organicznej cząstki Rogera Torrawaya. Mógł okradać z energii cząstkę utrzymującą Rogera przy zdrowych zmysłach, pozbawiać go łączności, przeszkadzać mu w percepcji. Ale Roger miał pewność, że żywy powróci do ładownika.

Co najwyżej obłąkany.

Dałby głowę, że przebył już ponad połowę drogi. Wciąż przy zdrowych zmysłach. Aby nie dopuścić do obłędu, należało nie dopuścić do siebie zmartwień. Aby nie dopuścić do siebie zmartwień, należało myśleć o czymś innym. Pomyślał o słonecznej obecności Sulie Carpenter, już za parę dni, i zastanawiał się, czy mówiła poważnie o pozostaniu na Marsie. Zastanawiał się, czy on, Roger, jest sobą. Wskrzesił w pamięci wspomnienia wspaniałych potraw, jakie jadł w życiu, zielonego jak szpinak spaghetti z sosem śmietanowym w Sirmione, z widokiem na jezioro Garda, befsztyka a la Kobe w Nagoya, palącego jak ogień chili w Matamoras. Pomyślał o swojej gitarze i postanowił, że wyciągnie instrument i będzie grywać na nim. Za dużo jest wilgoci w powietrzu pod kopułami, żeby wyszło to gitarze na dobre, w ładowniku Roger niezbyt lubił przebywać, pod gołym niebem zaś dźwięk strun brzmiał dziwacznie, ponieważ był przewodzony wyłącznie za pośrednictwem kości. Ale co tam. Przećwiczył chwyty, modulując krzyżyki, tony naturalne i bemole. Wyobraził sobie, jak jego palce dociskają na progach es, D, C i H z początkowej frazy „Greensleeves”, i w myśli zanucił sobie do wtóru wyimaginowanej melodii. Sulie z radością pośpiewałaby przy gitarze — pomyślał. Dzięki temu zimne marsjańskie noce upłyną…

Nagle obudziła się w nim czujność.

Ta noc marsjańska już nie upływała tak szybko.

Subiektywnie odniósł wrażenie, że zwolnił się jego wyścig przechodząc z biegu w spokojny marsz, lecz wiedział, że nic się nie zmieniło, że to jego poczucie czasu zostało rozciągnięte ponownie do normy, być może nawet nieco spowolnione w stosunku do normy: odnosił wrażenie, że kroczy zupełnie wolno i miarowo.

— Dlaczego?

Coś było przed nim. Przynajmniej z kilometr. Coś bardzo błyszczącego.

Nie mógł tego rozpoznać.

Smok?

I to coś jak gdyby sadziło ku niemu zionąc długim jęzorem światła niczym płomieniem.

Ciało Rogera przestało iść. Opadło na czworaki i zaczęło pełznąć bardzo powoli, przy samej ziemi.

To jest obłęd — pomyślał. — Na Marsie nie ma smoków. Co ja wyprawiam? Jednak nie mógł się powstrzymać. Jego ciało sunęło, kolano i przeciwległa dłoń, kolano i przeciwległa dłoń, do kryjówki w piaszczystej wydmie. Ostrożnie, szybko zaczęło drążyć pylisty marsjański grunt, układając się w jamie, zagrzebując w niej. Wewnątrz jego głowy jazgotały cieniutkie głosiki, lecz nie mógł zrozumieć, co one mówią — zbyt były nikłe i zbyt zniekształcone.

Smok zwolnił i zatrzymał się w odległości kilkudziesięciu metrów, wywalając swój jęzor skrzepłego płomienia w kierunku gór. Widzenie Rogera przymgliło się i odmieniło; płomień teraz przybladł, zaś cielsko samego potwora rozjaśniło się upiorną poświatą. Z jego grzbietu opadły dwie niniejsze poczwary, szkaradne małpokształtne bestie, z których każdego ruchu wyzierała groźba.

Na Marsie nie ma żadnych smoków ani goryli.

Roger zebrał wszystkie siły.

— Don! — zawołał. — Brad!

Nie miał z nimi łączności.

Wiedział, że plecakowy brat nadal wstrzymuje zasilanie nadajnika. Wiedział, że jego percepcja została wykoślawiona i że smok nie jest smokiem, a goryle nie są gorylami. Wiedział, że jeśli nie zdoła pokonać brata na swoim grzbiecie, wydarzy się niechybnie coś bardzo złego, ponieważ zdawał sobie sprawę, że jego palce powolutku i delikatnie owijają się wokół grudy limonitu wielkości piłki baseballowej. I wiedział, że nigdy w życiu nie był bliższy obłędu niż w tej chwili.

Roger podjął niezmierny wysiłek odzyskania zdrowych zmysłów.

Smok nie jest smokiem. To jest marsjański pojazd.

Małpy nie są żadnymi małpami. Są to Brad i Don Kayman. Nie zagrażają mu. Przebyli cały ten kawał drogi wśród zimnej jak głaz marsjańskiej nocy po to, by go odnaleźć i przyjść mu z pomocą. Powtarzał te prawdy w koło jak pacierz, lecz bez względu na to, co myślał, był bezsilny wobec tego, co robiły jego ręce i ciało. Ciało podniosło się, dłonie chwyciły odłamek kamienia, z idealną precyzją cisnęły w reflektor łazika. Zgasł długi jęzor skrzepłego płomienia.

Dla zmysłów Rogera wystarczyło światło miliona gorejących gwiazd, ale niewiele ono mogło dać Bradowi i Donowi Kaymanowi. Widział ich (nadal gorylowatych, nadal strasznej postury), jak co chwila się potykają, i czuł, co robi jego ciało. Że pełznie w ich kierunku.

— Don! — wrzasnął. — Uważaj!

Ale głos nigdy nie wyszedł poza jego czaszkę.

To jest obłęd — mówił sobie. — Muszę się zatrzymać!

Ale nie mógł.

Wiem, że to nie jest wróg! Naprawdę nie chcę ich skrzywdzić…

I pełznął dalej…

Był niemal pewny, że już słyszy ich głosy. Z tak bliskiej odległości ich nadajniki ogłuszyłyby go w normalnych warunkach, gdyby nie interwencja automatycznego regulatora natężenia głosu. Nawet z odciętym jak teraz zasilaniem coś tam przeciekało.

— …tu gdzieś w pobli…

Tak! Mógł nawet rozróżnić słowa i głos — był przekonany, że głos należał do Brada.

Wrzasnął z całej siły:

— Brad! To ja, Roger! Chyba usiłuję was zabić!

Niczego niepomne jego ciało nie przerywało uporczywego pełzania. Usłyszeli go? Krzyknął ponownie i tym razem spostrzegł, że obaj stanęli, jakby nasłuchiwali najcichszego z najcichszych nawoływań. Cichutkie echo głosu Kaymana wyszeptało:

— Tym razem jestem przekonany, że go słyszałem, Brad.

— Słyszałeś! — zawył Roger idąc za ciosem. — Uważaj! Komputer przejął kontrolę. Staram się go pokonać, ale… Don! — Już ich odróżniał po sztywno sterczącym rękawie ciśnieniowego skafandra księdza. — Uciekaj! Próbuję cię zabić!

Nie rozumiał słów, chociaż zabrzmiały głośniej, bo obaj krzyczeli jednocześnie i efektem był bełkot. Jego ciało pozostało niewzruszone, nie ustając w swych morderczych podchodach.

— Nie widzę cię, Roger.

— Jestem dziesięć metrów od ciebie… na południe? Tak, południe! Czołgam się. Nisko, przy samej ziemi.

Wizjer hełmu księdza zalśnił w blasku gwiazd, kierując się w jego stronę, po czym Kayman obrócił się i zaczął uciekać; Ciało Rogera podniosło się z ziemi i ruszyło susami za księdzem.

— Szybciej! — wrzasnął Roger. — O Jezu, i tak nie uciekniesz…

Nawet nie połamany, nawet w świetle dnia, nawet bez krępującego skafandra Kayman nie miałby szans ucieczki przed działającym jak zegarek ciałem Rogera. W obecnych warunkach próby ucieczki oznaczały stratę czasu. Roger poczuł, jak jego napędzane mechanicznie mięśnie prężą się do skoku, poczuł, jak jego dłonie niczym szpony wyciągają się, by miażdżyć i zabijać…

Świat wokoło zawirował. Coś runęło na niego od tyłu. Poleciał na twarz, lecz jego reakcje były tak błyskawiczne, że jeszcze nie padł, a już w pół obrócony sięgał do tego czegoś, co wskoczyło mu na plecy. Brad! Poczuł, że Brad mocuje się z czymś gorączkowo,., z jakąś częścią…

I spadł nań ból największy z największych, i Roger stracił przytomność, jakby ktoś zgasił światło.


* * *

Nie istniał dźwięk. Nie istniało światło. Nie istniało wrażenie dotyku ani zapachu, ani smaku. Dużo czasu zajęło Rogerowi uświadomienie sobie, że jest przytomny. Kiedyś jako student na miniseminarium z psychologii zgłosił się na godzinny pobyt w komorze izolacji zmysłowej. Ta godzina trwała wieczność — bez żadnych doznań, prócz bardzo słabych, odległych odgłosów własnego ciała: dyskretnego tykania pulsu, szelestu płuc. Teraz nie istniało nawet i to.

Przez bardzo długi czas. Nie był w stanie ocenić, jak długi.

Potem odczuł nieokreślone poruszenie wewnątrz siebie. Doznanie było dziwaczne, trudne do wytłumaczenia, jak gdyby wątroba i płuca pomalutku zamieniały się miejscami. Trwało to przez jakiś czas i wiedział, że coś z nim robią. Ale nie umiał powiedzieć co.

A potem głos:

— …od razu powinni umieścić generator na powierzchni planety.

Głos Kaymana?

I odpowiedź:

— Nie. W ten sposób działałby tylko na linii widzenia, może do pięćdziesięciu kilometrów, w najlepszym razie.

Bez wątpienia głos Sulie Carpenter!

— No to powinny tu być satelity retransmisyjne.

— Nie sądzę. Za drogo. I za długa zabawa, jakkolwiek do tego dojdzie, gdy NLA, Rosjanie i Brazylijczycy sprowadzą tu własne ekipy.

— Nie da się ukryć, że był to idiotyzm.

Sulie zaśmiała się.

— Teraz w każdym razie będzie dobrze. Tytus z Din tym odcięli całą machinę od Deimosa i wprowadzają ją właśnie na orbitę. Zostanie zsynchronizowana. Będzie zawsze nad g3pwą, przynajmniej nad połową planety, podporządkują wiązkę Rogerowi… Co?

Teraz głos Brada:

— Mówiłem, żebyście na moment przestali paplać. Chcę sprawdzić, czy Roger już nas słyszy.

Znowu tamto wewnętrzne poruszenie, a potem:

— Roger? Jeśli mnie słyszysz, to pokiwaj palcami.

Roger spróbował i stwierdził, że powróciło do nich czucie.

— Pięknie! Dobra, Roger. Nic ci nie jest. Musiałem cię trochę rozłożyć, ale już wszystko w porządku.

— Czy on mnie słyszy?

Słysząc głos Sulie Roger z zapałem pokiwał palcami.

— Ach, widzę, że tak. Jestem przy tobie, Róg. Byłeś bez czucia przez jakieś dziesięć dni. Szkoda, że siebie nie widziałeś. Wszędzie człowiek potykał się o jakiś twój kawałek. Ale Brad uważa, że cię bardzo ładnie poskładał na nowo.

Roger bez powodzenia usiłował przemówić.

I znów Brad:

— Zaraz przywrócę ci widzenie. Chcesz wiedzieć, co nawaliło?

Roger poruszył palcami.

— Nie zapiąłeś rozporka. Zostawiłeś zaciski ładowania na wierzchu i trochę tego sproszkowanego tlenku węgla musiało się dostać do środka powodując miejscowe spięcie. Wyczerpało ci się zasilanie… o co chodzi?

Roger wywijał palcami jak szalony.

— Nie wiem, co chcesz powiedzieć, ale za moment będziesz w stanie mówić. Co?

Głos Dona Kaymana:

— Myślę, że on chce posłuchać Sulie.

Roger natychmiast przestał wywijać palcami.

Śmiech Sulie, po czym:

— Jeszcze się mnie nasłuchasz, Roger. Ja zostaję. A niebawem będziemy mieli towarzystwo, bo i inni zakładają tu kolonie.

Don:

— Przy okazji, dzięki za ostrzeżenie. Z ciebie jest nielada siłacz, Roger. Nie mielibyśmy przeciwko tobie żadnych szans, gdybyś nam nie dał znać, co się święci. I gdyby Brad nie był w stanie przesterować wszystkiego w jednej chwili. — Zachichotał. — Jesteś kawał łobuza, wiesz? Przez całą drogę powrotną z szybkością stu kilometrów na godzinę miałem cię na kolanach i żeby żaden z nas nie wyleciał, trzymałem się jedną ręką, a ciebie samą siłą woli…

— Zaczekajcie chwileczkę — przerwał Brad.

Roger znów poczuł tamto wewnętrzne przemieszczanie i nagle pojawiło się światło. Podniósł wzrok na twarz swojego przyjaciela Brada, który go wypytywał:

— Jak się czujesz?

Roger spuścił nogi ze stołu i usiadł. Spróbował coś odpowiedzieć:

— Na ile się orientuję, wspaniale.

Wyminął spojrzeniem Brada i ujrzał to, czego szukał. Sulie Carpenter. Nie przypominała już tak bardzo… Dorki? Przez chwil Roger ledwo potrafił skupić myśl na tym imieniu. Jej oczy miały inny kolor, włosy również. Była w bawełnianej podkoszulce z krótkimi rękawami, powalanej jakimś smarem, i w trykotach w szachownicę, jej twarz robiła wrażenie — zmęczonej, ale szczęśliwej, wyglądała prześlicznie.

— Naprawdę zostajesz? — zapytał.

— Uhm — Sulie zbliżyła się i dotknęła go lekko. — Do przybycia następnego statku. Albo tak długo jak ty. Jedno z dwojga. Myślę — powiedziała z przewrotną miną — że wystąpią pewne, problemy delikatnej natury, mój drogi. W takich przypadkach, nasz sprawy męsko-damskie zawsze są trudne. Ale damy sobie radę… i ja tego właśnie pragnę. Myślę, że przez cały czas pragnęłam właśnie tego.


I było tak, rzecz jasna, jak przewidywałyśmy. Przez cały czas. Niemało zadałyśmy sobie trudu, żeby znaleźć Sulie Carpenter.

Загрузка...