Dziesięć Entrechaty Batmana

Znienacka, ku zdumieniu wszystkich, zostało zaledwie dziewięć dni. Przed kolegium duchownym ojciec Kayman dygotał na zimnie, czekając na podwiezienie do Instytutu. W minionych dwóch tygodniach bardzo silnie pogorszyły się niedobory paliwa, spotęgowane walkami na Środkowym Wschodzie i wysadzeniem rurociągów Morza Północnego przez Bojowników o Niepodległość Szkocji. Sam program miał bezwzględne priorytety we wszystkim, mimo że niektóre z podziemnych silosów nie miały dość paliwa na wypuszczenie w niebo zamkniętych w nich rakiet, niemniej jednak całemu personelowi zalecono gaszenie świateł, wspólne dojazdy, przykręcenie domowych termostatów, rzadsze oglądanie telewizji.

Wczesna zawieja zasypała śniegiem oklahomskie prerie i przed kolegium jakiś kleryk z seminarium odgarniał sennie śnieg z chodnika. Nie było tego śniegu wiele, ale — pomyślał Kayman — nie wyglądał przyjemnie dla oka. Czy to była jego imaginacja, czy rzeczywiście śnieg miał barwę wiele mówiącej szarości? Mógłbyż popiół z płonących w Kalifornii i Oregonie lasów zbrukać śnieg w odległości dwóch tysięcy pięciuset kilometrów?

Kayman podskoczył, gdy Brad zatrąbił klaksonem.

— Przepraszam, zagapiłem się — powiedział wsiadając i zatrzasnął drzwi. — Słuchaj, czy nie powinniśmy następnym razem wziąć mojego samochodu? Zużywa znacznie mniej paliwa od tej twojej machiny.

Brad wzruszył markotnie ramionami i zerknął w lusterko wsteczne. Drugi poduszkowiec, tym razem lekka, sportowa maszyna, wyjeżdżał za nimi zza zakrętu.

— I tak prowadzę dwa — rzekł. — To ten sam, który siedział mi na ogonie we wtorek. Partacze. Chyba, że chcą mi pokazać czarno na białym, że jestem śledzony.

Kayman obejrzał się. Podążający za nimi pojazd rzeczywiście nie robił nic, żeby nie rzucać się w oczy.

— Wiesz, co to za jedni, Brad?

— A co, masz jakieś wątpliwości?

Kayman nie odpowiedział. W samej rzeczy nie miał. Prezydent dał Bradowi jasno do zrozumienia, że pod żadnym pozorem ma się nie pieprzyć z żoną potwora, i każda bolesna sekunda tej półgodzinnej rozmowy pozostała mu w pamięci jak żywa. Śledzić zaczęli go zaraz potem, dla pewności, że nie zapomni. Ale to nie był temat, który Kayman chciałby omawiać z Bradem. Włączył radio i trafił na wiadomości. Kilka minut słuchali o serii ocenzurowanych, a mimo to przygniatających nieszczęść, aż wreszcie Brad bez słowa sięgnął do wyłącznika. Jechali dalej w ciszy pod ołowianym niebem, aż dojechali pod osamotniony na pustej prerii, ogromny, biały sześcian Instytutu.

W budynku nie było żadnej szarości: rozjarzone lampy oświetlały twarze żywe, choć wymęczone i czasami zafrasowane. Przynajmniej tu w środku — pomyślał Kayman — panuje atmosfera spełnienia i celowości. Program szedł ściśle według planu. Za dziewięć dni wystartuje statek marsjański i on sam we własnej osobie będzie na jego pokładzie.

Kayman nie bał się wyprawy. Tak ukierunkował całe swoje życie od pierwszych dni w seminarium, kiedy to uświadomił sobie, że może służyć Bogu w wielu miejscach poza amboną, zachęcany przez ojca przełożonego do interesowania się wszystkimi niebami — czy to astrofizycznymi, czy teologicznymi. Był to jednak twardy orzech do zgryzienia. Kayman czuł, że nie jest gotowy. Czuł, że świat nie jest gotowy do tej próby. Wszystko wydawało mu się dziwaczną improwizacją, mimo że pracowały na to stulecia, łącznie z nim samym. Nawet załoga jeszcze nie została wyznaczona ostatecznie. Leciał Roger jako raison detre całego programu, rzecz jasna. Leciał Kayman; ta decyzja zapadła nieodwołalnie. Lecz kandydatury dwóch pilotów nadal były jedynie tymczasowe. Kayman poznał i polubił obu. Należeli do śmietanki pilotów NASA, jeden z nich pilotował z Rogerem wahadłowiec osiem lat temu. Lecz na skróconej liście potencjalnych kandydatów znajdowało się jeszcze piętnastu innych — Kayman nawet nie znał wszystkich nazwisk, wiedział tylko, że jest ich sporo. Vern Scanyon z dyrektorem naczelnym NASA polecieli przekonać prezydenta osobiście, nalegając, żeby zatwierdził ich kandydatów, ale Dash ze znanych jedynie sobie powodów zastrzegł prawo ostatecznej decyzji dla siebie i nie odkrywał kart.

Jedyną rzeczą, która sprawiała wrażenie w pełni gotowej do tej próby, było ogniwo łańcucha, które przedtem sprawiało wrażenie najmniej, pewnego — sam Roger.

Szkolenie szło mu jak po maśle. Roger poruszał się już zupełnie swobodnie po całym budynku Instytutu, regularnie kursując pomiędzy pokojem ciągle traktowanym jako „dom”, marsjańską komorą normalną, pracowniami badawczymi oraz wszystkimi miejscami, do których udać się miał ochotę. Cały Instytut przywykł do widoku wysokiej, czarnoskrzydłej istoty, która sadziła długimi krokami przez korytarze, wielkimi, fasetowymi oczami rozpoznawała znajomych i bezbarwnym głosem wykrzykiwała wesołe pozdrowienia.

Cały ostatni tydzień z kawałkiem należał do Katarzyny Doughty. Okazało się, że Roger opanował do perfekcji zespół narządów zmysłów, obecnie przyszła kolej na opanowanie sztuki korzystania ze wszystkich możliwości umięśnienia. Tak więc Katarzyna sprowadziła niewidomego, jakiegoś tancerza i byłego paraplegika, którzy przejęli obowiązki jego wychowawców, gdy Roger zaczął poszerzać swoje horyzonty. Gwiazda tancerza już zaszła, ale on wiedział o tym, jako dziecko zaś uczył się u Nuriejewa i Dolina. Niewidomy już nie był niewidomym. Oczu nie miał, lecz jego układ wzrokowy zastąpiono sensorami bardzo podobnymi do posiadanych przez Rogera, toteż we dwóch wymieniali poglądy na temat subtelnych odcieni barw i sposobów manipulowania parametrami widzenia. Paraplegik, poruszający się obecnie na zmotoryzowanych kończynach, które były prototypami członków Rogera, miał za sobą rok nauki posługiwania się nimi i razem z Rogerem brał lekcje tańca. Nie zawsze razem w sensie fizycznym, mówiąc dokładniej. Eksparaplegik imieniem Alfred był mimo wszystko daleko bardziej „ludzki” od Rogera Torrawaya, a pośród swych rozlicznych cech człowieczych posiadał potrzebę oddychania.

Kiedy Kayman z Bradem weszli do pomieszczenia kontrolnego marsjańskiej komory normalnej, Alfred wykonywał entrechaty po jednej stronie podwójnej szklanej tafli, a Roger po drugiej stronie powielał jego ruchy. Katarzyna Doughty podawała tempo, zaś system głośników nadawał walca A-dur z „Sylfid”. Vern Scanyon siedział z boku pod ścianą okrakiem na odwrotnie ustawionym krześle, z dłońmi zaplecionymi na oparciu i ze wspartą na nich brodą. Brad ruszył wprost do niego i wdali się w rozmowę, której inni nie słyszeli.

Don Kayman przysiadł pod drzwiami. Paraplegik z potworem wykonywali niewiarygodnie szybkie podskoki, bijąc stopami w kolibrzym trzepocie. Ta muzyka nie nadaje się do entrechatów — pomyślał Kayman, lecz tamci dwaj sprawiali wrażenie, że im wszystko jedno.

Tancerz wpatrywał się w nich z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Prawdopodobnie żałuje, że nie jest cyborgiem — snuł myśl Kayman. Z takimi mięśniami mógłby objąć każdą scenę w kraju. Była to umiarkowanie zabawna myśl, ale Kayman czuł się nieswojo. Wtem przypomniał sobie: siedział właśnie dokładnie w tym miejscu, kiedy na jego oczach zmarł Willy Hartnett. Zdawało się, że od tego czasu upłynęły wieki. Zaledwie przed tygodniem Brenda Hartnett przyszła z dzieciakami pożegnać się z nim i siostrą Klotyldą, a już prawie o niej zapomniano. Gwiazdą programu był teraz potwór imieniem Roger. Śmierć innego potwora w tym miejscu, jakże niedawno temu, to już tylko historia.

Kayman ujął różaniec i zaczai odmawiać piętnaście Zdrowaś Mario na dziesiątkach. Podczas gdy jedna jego połowa klepała zdrowaśki, druga uświadamiała sobie przyjemne ciepło paciorków z kości słoniowej i kontrastującą z nim kruchość kryształu. Zdecydował się zabrać podarunek Ojca Świętego ze sobą na Marsa. Byłoby szkoda, gdyby zginął… no tak, szkoda by było, gdybym i ja zginął — pomyślał. Nie umiał ważyć tego rodzaju niewiadomych, więc postanowił zrobić to, co najwyraźniej zgadzało się z intencją Jego Świątobliwości, i zabrać jego podarunek w najdłuższą z odbytych przez różaniec podróży. Wyczuł, że ktoś za nim stoi.

— Dzień dobry, ojcze Kaymanie.

— Jak się masz, Sulie.

Zerkał na dziewczynę zaintrygowany. Co go uderzyło w jej wyglądzie? Miał wrażenie, że jej kruczoczarne włosy złocą się u nasady, ale nie widział w tym nic szczególnego; nawet ksiądz wie, że kobiety wybierają sobie kolor włosów, jaki im się podoba. Niektórzy księża również, jeśli o to chodzi.

— Jak idzie? — spytała.

— Rzekłbym idealnie. Popatrz, jak skaczą! Roger zdaje się jest tak gotowy, że już bardziej nie można, i myślę, że Deo volente, wyrobimy się na wyznaczony dzień startu.

— Zazdroszczę ci — powiedziała pielęgniarka, zaglądając ponad nim do normalnej komory marsjańskiej.

Jak na zdawkową uwagę zbyt wiele żaru było w jej głosie.

— Mówię serio, Don — rzekła. — Powodem, dla którego pchałam się do programu kosmicznego, było przede wszystkim to, że sama pragnęłam lecieć. Dopięłabym swego, gdyby nie… — urwała i wzruszyła ramionami. — No cóż, służę tobie i Rogerowi, jak sądzę. Czyż nie uważa się, że właśnie do tego kobiety zostały stworzone? Na służące. W każdym razie nie jest z tym tak źle, kiedy służy się takiej ważnej sprawie jak nasza.

— Mówisz to chyba bez większego przekonania.

Uśmiechnęła się i ponownie skierowała spojrzenie w stronę komory. Muzyka umilkła. Katarzyna Doughty wyjęła z ust peta, zapaliła następnego papierosa i powiedziała:

— No dobra, chłopaki. Dziesięć minut przerwy. Spisujecie się na medal.

Roger pozwolił sobie wewnątrz komory na siad ze skrzyżowanymi nogami. Wygląda, wypisz wymaluj, jak szatan zasiadający na szczycie pagórka, w starym klasycznym filmie Disneya — pomyślał Kayman. „Noc na Łysej Górze”?

— Co z tobą, Roger? — zawołała Katarzyna Doughty. — Nie powiesz mi, że masz już dość.

— Tego mam dość, tak czy inaczej — stęknął. — Nie rozumiem, na jakie licho mi ten cały balet. Willy tego nie miał.

— Willy zmarł — rzuciła ostro.

Zapadła cisza. Roger obrócił głowę w jej stronę, przez szybę wlepiając w nią spojrzenie swoich wielkich, wielopłaszczyznowych oczu.

— Nie na brak entrechatów.

— Skąd wiesz? Och — przyznała niechętnie — myślę, że przeżyłbyś bez tych paru podskoków. Ale to ci dobrze robi. Tu chodzi nie tylko o naukę poruszania się. Musisz umieć tak się poruszać, żeby nie niszczyć otoczenia. Czy ty w ogóle masz pojęcie, jaki jesteś teraz silny?

Roger milczał w swojej komorze, wreszcie pokręcił głową.

— Nie czuję się specjalnie silny — oznajmił bezbarwnym głosem.

— Możesz przebić pięścią ścianę na wylot, Roger. Spytaj Alfreda. Jaki masz czas na jedną milę, Alfredzie?

Eksparaplegik zaplótł dłonie na otyłym brzuchu i na jego twarzy pojawił się uśmiech. Miał pięćdziesiąt osiem lat i zanim jeszcze myasthenia gravis zniszczyła mu naturalne kończyny, też żaden był z niego sportowiec.

— Minuta czterdzieści siedem — odparł z dumą.

— Myślę, Roger, że z tobą będzie jeszcze lepiej — zawołała Katarzyna. — Toteż musisz się nauczyć, jak tym wszystkim kierować.

Roger wydał dźwięk zupełnie nie przypominający słowa, po czym podniósł się na nogi.

— Wyrównajcie śluzę — rzekł. — Wychodzę.

Technik wcisnął przełącznik i potężne pompy zaczęły z dźwiękiem przypominającym darcie linoleum tłoczyć powietrze do komory wyjściowej.

— Och — jęknęła Sulie Carpenter za plecami Dona Kaymana. — Nie założyłam szkieł kontaktowych!

I dała nogę, zanim Roger wkroczył do sali. Kayman odprowadził ją spojrzeniem. Jedna zagadka została rozwiązana: wiedział już, co go uderzyło w jej wyglądzie. Ale po co Sulie Carpenter szkła kontaktowe zmieniające jej piwne oczy na zielone? Wzruszył ramionami i dał temu spokój.

My znałyśmy odpowiedź. Zadałyśmy sobie niemało trudu, żeby znaleźć Sulie Carpenter. Kryteria selekcji tworzyły długą listę, na której najmniej ważnym punktem był kolor włosów oraz kolor oczu, jako że jeden i drugi dawało się zmienić z łatwością.


Ze zbliżaniem się dnia ostatecznego terminu sytuacja Rogera ulegała zmianie. Przez dwa tygodnie znajdował się w położeniu połcia mięsa na rzeźnickim pieńku, przewracany i rąbany, bierny i bezwolny wobec tego, co z nim wyprawiają. Następnie został uczniem i wypełniał polecenia swoich nauczycieli, ucząc się władania własnymi zmysłami i używania własnych członków. Było to przejście z pozycji laboratoryjnego preparatu na pozycję półboga, a przebył już ponad połowę drogi. Czuł, jak to się staje. Już od paru dni kwestionował wszystko, co polecano mu robić, czasami odmawiając. Katarzyna Doughty przestała już być szefową, władną nakazać mu sto podciągnięć na drążku i godzinkę piruetów. Stała się jego pracownicą, którą zatrudnił sobie do pomocy. Brad zrobił się znacznie mniej skłonny do sypania dowcipami jak z rękawa, był znacznie poważniejszy i teraz on prosił Rogera o przysługi: „Przeleciałbyś dla mnie te testy na rozróżnianie barw, co? To będzie dobrze wyglądać w mojej pracy na twój temat”. Roger często dawał się uprosić, ale nie zawsze. Najczęściej i bez gadania udawało się to Sulie Carpenter, ponieważ to ona zawsze była przy nim i zawsze się o niego troszczyła. Niemal zapomniał, jak bardzo jest podobna do Dorki. Nie zapomniał jednak, że jest bardzo ładna.

Sulie dostosowywała się do jego nastrojów. Kiedy był najeżony, stawała się cicha i pogodna. Jeśli chciał porozmawiać, gawędziła z nim. Czasami grywali w gry planszowe — Sulie była bardzo trudnym przeciwnikiem w scrabble. Raz późną nocą, kiedy Roger przeprowadzał eksperyment, jak długo może wytrzymać bez snu, przyniosła gitarę i śpiewali sobie, a jej miły, dyskretny kontralt przyozdabiał jego bezbarwny, prawie matowy szept.

Jej twarz ulegała przeobrażeniom w jego oczach, ale nauczył się z tym żyć. Obwody interpretujące zespołu jego narządów zmysłów odzwierciedlały jego uczucia, jeśli do tego dopuścił, i zdarzały się chwile, kiedy Sulie Carpenter była podobna do Dorki bardziej niż sama Dorka.

Po przebiegnięciu przez Rogera jego dziennego dystansu w marsjańskiej komorze normalnej Sulie ścigała się z nim w powrotnej drodze do pokoju — roześmiana dziewczyna z dudniącym potworem — po szerokich korytarzach Instytutu: oczywiście wygrywał z łatwością. Pogawędzili trochę, po czym ją żegnał.

Dziewięć dni do startu.

W rzeczywistości mniej niż dziewięć. Trzy dni przed startem miał polecieć na Merritt Island, zaś ostatni dzień pobytu w Tonce był przeznaczony na zamontowanie mu komputera plecakowego i przestawienie części jego ośrodka zmysłów na specyficzne warunki marsjańskie. Miał zatem sześć… nie, pięć dni.

I od tygodni nie widział Dorki.

Przejrzał się w lustrze zainstalowanym na jego żądanie: owadzie oczy, skrzydła nietoperza, lekko połyskujące ciało. Pozwolił sobie dla zabawy na swobodny strumień wzrokowych interpretacji — od nietoperza przez olbrzymią muchę do demona… i do siebie samego, takiego, jakim siebie pamiętał, z miłą twarzą i młodzieńczą sylwetką.

Gdybyż tak Dorka miała komputer pośredniczący w jej widzeniu! Gdybyż tak mogła widzieć go takim, jaki był kiedyś! Poprzysiągł sobie, że nie zadzwoni do niej, że nie może jej zmuszać do oglądania komiksowej postaci, jaką stał się jej mąż. Co poprzysiągłszy, podniósł słuchawkę i wykręcił numer Dorki. Impuls był nie do odparcia.

Czekał. Jego harmonijkowy zmysł czasu rozciągnął mu tę przerwę w nieskończoność, zanim tło obrazu rozbłysło z ekranu i brzęczenie z głośnika nadało pierwszy dzwonek. Po czym czas zdradził go ponownie. Do drugiego dzwonka znów upłynęła wieczność. Wreszcie rozległ się i trwał też wieczność, aż wreszcie umilkł.

Nie odpowiadała.

Roger należał do tego rodzaju osobników, którzy wszystko liczą, toteż wiedział, że większość ludzi nie odpowiada przed trzecim dzwonkiem. Jednakże Dorka zawsze płonęła z ciekawości, kogo też los zdarzy. Czy wyrwana z głębokiego snu, czy z wanny, rzadko pozwoliła, żeby telefon zadzwonił więcej niż dwukrotnie. Nareszcie zabrzmiał trzeci dzwonek i — nadal bez odpowiedzi. Roger zaczynał cierpieć. Starał się panować nad tym, jak mógł najlepiej, nie chcąc uruchamiać sygnałów alarmowych telemetrii. Nie mógł tego całkowicie powstrzymać. Nie ma jej — myślał. Jej męża zamieniono w potwora, a ona nie siedzi w domu i nie ubolewa nad tym, nie martwi się; jest na zakupach, u przyjaciółki albo w kinie.

Albo z jakimś mężczyzną.

Jakim mężczyzną?

Z Bradem — pomyślał.

Nie byłoby to niemożliwe — zostawił Brada na dole przy komorze dwadzieścia pięć minut temu z zegarkiem w ręku. Dość czasu, żeby dotarł do Dorki. Może ona wcale nie wyszła. Może…

Czwarty dzwonek…

Być może oni tam są, oboje, goli, i parzą się na podłodze na wprost telefonu. I ona mówi: „Przejdź do drugiego pokoju, zobaczę, kto to”. A on mówi ze śmiechem: „Nie, odbierzemy w tej pozycji”. I ona powie…

Piąty dzwonek… tło obrazu rozkwitło kolorami twarzy Dorki. A jej głos powiedział:

— Halo?

Pięść Rogera wyprysła szybko jak myśl i przykryła obiektyw.

— Dora — powiedział. Własny głos nie pierwszy raz wydał mu się bezbarwny i chrapliwy. — Jak się masz?

— Roger! — krzyknęła. Radość w jej głosie brzmiała bardzo prawdziwie. — Och, kochany, jak się cieszę, że dzwonisz! Jak się czujesz?

— Świetnie — powiedział machinalnie jego głos.

Dalej już sam, bez udziału świadomości, sprostował owo stwierdzenie, opowiedział, co się z Rogerem działo, wyliczył próby i ćwiczenia. W tym samym czasie Roger wpatrywał się w ekran ze wszystkimi zmysłami na najwyższych obrotach.

Wyglądała… jak? Zmęczona? Zmęczony wygląd był potwierdzeniem jego obaw. Szlajała się z Bradem co noc, nie bacząc na cierpienia męża i jego błazeńskie poniżenie. Świeża i radosna? Świeży i radosny wygląd to również potwierdzenie. Oznaczał, że wypoczywała bawiąc się dobrze… nie bacząc na katusze swego męża.

Torrawayowi wcale nie brakowało piątej klepki, po prostu jego umysł przez całe życie przywykł do analizowania i logiki. Nie uszło jego uwagi, że gra, którą uprawia, zwie się „Ty przegrywasz”. Wszystko było potwierdzeniem winy Dorki. Jednakże bez względu na to, jak bacznie badał jej obraz i jak bardzo zwielokrotnionymi zmysłami, nie wyglądała wrogo ani przesadnie serdecznie. Wyglądała po prostu jak Dorka. I kiedy o tym pomyślał, zalała go fala czułości, od której głos mu uwiązł w gardle.

— Stęskniłem się za tobą, kochanie — rzekł bezbarwnie.

Jedyne, co zdradzało uczucia, to opóźnienie jednej sylaby o ułamek sekundy: „kocha… nie”.

— I ja stęskniłam się za tobą. Staram się wynajdywać sobie różne zajęcia, mój drogi — szczebiotała. — Malowałam ci gniazdko. To niespodzianka, ale przecież tyle czasu upłynie, zanim je zobaczysz, że… No więc, będzie brzoskwiniowe. Z boazerią w kolorze jaskrów i myślę, że chyba z jasnobłękitnym sufitem. Podoba ci się? Zamierzałam najpierw zrobić to wszystko w ochrze i brązie, no wiesz, barwy jesieni, barwy Marsa, na twoją cześć. Ale pomyślałam, że jak już wrócisz, pewnie nie będziesz mógł patrzeć na barwy Marsa! — I szybko, jednym tchem spytała: — Kiedy się zobaczymy?

Zaskoczyła go zmiana w jej głosie.

— No wiesz, wyglądam dość szkaradnie — rzekł.

— Wiem, jak wyglądasz. Boże, Roger, czy ty myślisz, że Midge, Brenda, Collie i ja nie omawiałyśmy tego przez ostatnie dwa lata? Jak tylko zaczął się ten program. Widziałyśmy rysunki. Widziałyśmy fotografie modeli. I widziałyśmy zdjęcia Willy’ego.

— Nie jestem już dokładnie taki jak Willy. Pozmieniali różne rzeczy…

— Wiem i o tym, Roger. Brad opowiedział mi o wszystkim. Chciałabym się z tobą zobaczyć.

W tym momencie twarz jego żony bez ostrzeżenia — zmieniła się w twarz wiedźmy. Szydełko w jej dłoni stało się brzozową miotłą.

— Widujesz się z Bradem?

Byłaż przed jej odpowiedzią mikrosekundowa pauza?

— Pewnie nie powinien mi mówić — rzekła — ze względu na tajemnicę państwową, i tak dalej. Ale sama chciałam, żeby mi powiedział. Nie takie to straszne, kochanie. Jestem dorosła. Dam sobie z tym radę.

Przez chwilę Roger miał ochotę zdjąć dłoń z obiektywu i pokazać, jak wygląda, ale zaczynał się gubić i czuć nieswojo. Nie potrafił zinterpretować swych uczuć. Zawrót głowy? Wzruszenie? Jakaś usterka jego mechanicznej części? Wiedział, że jeszcze chwilka, a przyleci Sulie albo Don Kayman lub ktoś inny, zaalarmowany telemetrycznymi urządzeniami ostrzegawczymi znajdującymi się poza tym pokojem. Usiłował się opanować.

— Może przed odlotem — rzekł bez przekonania. — Ja… ja myślę, że lepiej będzie, jak już skończę, Dorka.

Ich znajomy salon też się zmieniał za jej plecami. Głębia ostrości wideofonu nie była nadzwyczajna i reszta pokoju rozmazywała się nawet w jego mechanicznych zmysłach. Czy to nie jakiś mężczyzna stoi w półmroku? Czy nie ma na sobie oficerskiej bluzy piechoty morskiej? Czy to nie Brad?

— Muszę odłożyć słuchawkę — powiedział i odłożył.

Zjawiła się Klara Bly, pełna pytań i troski. Za całą odpowiedź w milczeniu pokręcił głową. Jego nowe oczy nie miały kanalików łzowych, toteż nie mógł, rzecz jasna, płakać. Nawet tej pociechy mu odmówiono.

Загрузка...