Szesnaście O postrzeganiu niebezpieczeństwa

Vern Scanyon zaparkował wóz jak popadło w poprzek wymalowanych na żółto pasów wyznaczających zastrzeżone dla niego miejsce, wyskoczył i wbił kciuk w przycisk windy.

Nie spał od niespełna czterdziestu minut, ale w ogóle nie był zaspany. Jeśli już coś, to wściekły i wystraszony.

Z głębokiego snu wyrwał go telefon sekretarza prezydenta z wiadomością, że prezydent zmienił trasę przelotu i zatrzyma się w Tonce, „żeby przedyskutować sprawę systemów percepcyjnych komandora Torrawaya”. Dokładniej: żeby dać komuś kopa w dupę. Scanyon nic nie wiedział o niespodziewanym ataku Rogera na Dona Kaymana aż do chwili, kiedy spieszył swoim samochodem do budynku Instytutu na spotkanie z prezydentem.

— Cześć, Vern. — Jon Freeling wyglądał również na wściekłego i wystraszonego.

Scanyon otarłszy się o niego wpadł do gabinetu.

— Wejdź — warknął. — A teraz, krótko i węzłowato. Co się stało?

Freeling rzekł z urazą w głosie:

— Ja nie odpowiadam za…

— Freeling!

— Układy Rogera cokolwiek przeholowały z reakcją. Najwyraźniej Kayman poruszył się gwałtownie i układ symulacyjny przełożył to na zagrożenie, a Roger, w samoobronie, odepchnął Kaymana.

Scanyon gapił się na Freelinga.

— Złamał mu rękę — uzupełnił Jon. — To tylko proste złamanie, generale. Bez. żadnych powikłań. Ręka na szynie, zagoi się idealnie, Kayman musi tylko radzić sobie z jedną ręką przez jakiś czas. Szkoda Dona Kaymana, oczywiście. Nie będzie mu za wygodnie…

— Pierdolić Kaymana! Co, on nie wiedział, jak się zachowywać przy Rogerze?

— No nie, dobrze wiedział. Kayman coś znalazł i myślał, że to miejscowe życie! Miał prawo być podniecony. Chciał to jedynie pokazać Rogerowi, nic więcej.

— Życie? — w oczach Scanyona zapaliła się iskierka nadziei.

— Przypuszczają, że to coś w rodzaju rośliny.

— Nie mogą poznać?

— No niezupełnie, Roger zdaje się wytrącił to Kaymanowi z ręki. Później Brad tego szukał, ale nie mógł znaleźć.

— Jezusie — sapnął Scanyon. — Freeling, powiedz mi jedno. Co za baranów wzięliśmy do tej roboty?

Na to pytanie nie było żadnej odpowiedzi, ale też i Scanyon żadnej odpowiedzi nie oczekiwał.

— Za jakieś dwadzieścia minut przez te oto drzwi wkroczy prezydent Stanów Zjednoczonych i będzie chciał wiedzieć od A do Z, co się tam stało i dlaczego. Nie wiem, o co zapyta, ale obojętne, co to będzie, jest jedna odpowiedź, jakiej mu nie chcę dać, to jest „nie wiem”. No więc mów mi, Freeling. Mów mi jeszcze raz od początku, co się stało, dlaczego źle się stało, dlaczego nie przewidzieliśmy, że źle się stanie i skąd możemy mieć cholerną pewność, że znowu się nie stanie źle.

Zajęło to nieco więcej niż dwadzieścia minut, ale też mieli czasu dość; samolot prezydenta wylądował z opóźnieniem i zanim Dash, się zjawił, Scanyon był tak przygotowany, jak to on potrafił. Przygotowany nawet na furię prezydenta.

— Scanyon — warknął z miejsca Dash — ostrzegałem cię, żadnych więcej niespodzianek. Tym razem to o ten jeden raz za dużo i myślę, że będę musiał dać ci kopa w tyłek.

— Nie można umieścić człowieka na Marsie bez żadnego ryzyka, panie prezydencie!

Dash przez moment spoglądał mu prosto w oczy.

— Możliwe. W jakim stanie jest ksiądz?

— Ma złamaną kość promieniową, ale wszystko będzie dobrze. Jest coś ważniejszego niż ta ręka. On myśli, że odkrył życie na Marsie, panie prezydencie.

Dash pokręcił głową.

— Wiem, coś w rodzaju rośliny. Ale udało mu się ją zgubić.

— Chwilowo. Kayman jest solidną firmą. Skoro mówi, że znalazł coś ważnego, na pewno znajdzie to jeszcze raz.

— Nie wątpię, Vern. Nie zjeżdżaj z tematu. Dlaczego to się stało?

— Odrobinę nadmierna czułość jego układów percepcyjnych. Ot co, panie prezydencie, i nic innego. Aby reagował szybko i w sposób pożądany, musieliśmy zaprogramować mu pewne obrazy symulacyjne. Żeby zmusić go do zwrócenia uwagi na informacje najważniejsze ukazuje mu się i przemawia do niego żona. Żeby zmusić go do reagowania na zagrożenie objawia mu się coś przerażającego. W ten sposób jego głowa może nadążyć za odruchami, jakie wprowadziliśmy do jego ciała. Inaczej by zwariował.

— A złamanie księdzu ręki to nie było wariactwo?

— Nie! To był wypadek. Kiedy Kayman na niego wyskoczył, on to zinterpretował jako rzeczywisty atak. Zareagował. Nie powiem, panie prezydencie, w tym przypadku była to pomyłka i kosztowała nas złamanie ręki, ale niechby tak groziło mu prawdziwe niebezpieczeństwo… Obojętne jakiego rodzaju niebezpieczeństwo! On by je odparł. Cokolwiek by to było! On jest niezniszczalny, panie prezydencie. Nic i nigdy go nie zaskoczy.

— Taaa — rzekł prezydent. — Może i tak — dodał po chwili. Przez moment wpatrywał się w coś ponad głową Scanyona.

— Co z tym drugim gównem?

— Jakim gównem, panie prezydencie?

Dash wzruszył ramionami z irytacja.

— Na ile się orientuję, coś nie gra we wszystkich naszych komputerowych prognozach, zwłaszcza w przeprowadzanych przez nas sondażach opinii.

Dzwonki alarmowe zabrzęczały w głowie Scanyona. Powiedział z ociąganiem:

— Panie prezydencie, na moim biurku leży mnóstwo papierów, których jeszcze nie przerzuciłem. Pan wie, że podróżowałem sporo…

— Scanyon — rzekł prezydent. — Ja już idę. Chcę, żebyś przerzucił te papiery, zanim zabierzesz się do czegokolwiek innego, żebyś znalazł tamten papier i przeczytał go. Jutro rano o godzinie ósmej chcę cię widzieć w moim gabinecie i wówczas chcę się wiedzieć, co się tu dzieje, a szczególnie chcę się dowiedzieć trzech rzeczy. Po pierwsze, chcę usłyszeć, że z Kaymanem jest wszystko w porządku. Po drugie, chcę, żeby to coś żywego zostało odnalezione. Po trzecie, chcę poznać rozwiązanie zagadki komputerowych prognoz i lepiej, żeby one też były w porządku. Do zobaczenia, Scanyon. Wiem, że to dopiero piąta rano, ale nie wracaj do łóżka.


Podówczas mogłyśmy upewnić Scanyona i prezydenta co do jednej kwestii. Podniesiony przez Kaymana obiekt był istotnie pewną formą życia. Zrekonstruowałyśmy dane wzorcowe z oczu Rogera, odfiltrowałyśmy symulacje i zobaczyłyśmy to, co on zobaczył. Nie przyszło jeszcze do głowy prezydentowi ani jego doradcom, że można to zrobić, lecz miało przyjść. Drobnych szczegółów nie dało się rozróżnić, gdyż dysponowałyśmy ograniczoną liczbą bitów, ale ów przedmiot miał kształt trochę podobny do karczocha, z grubymi liśćmi skierowanymi w górę, a trochę do grzyba — przykryty był krystalicznym kapeluszem z przezroczystej substancji. Miał korzenie i jeśli wykluczyć jego sztuczną genezę (prawdopodobieństwo zero przecinek zero jeden, co najwyżej), musiała to być jakaś forma życia. Nie widziałyśmy w tym nic szczególnie interesującego, oczywiście poza faktem, że to umocni powszechne zainteresowanie samym programem marsjańskim. Co się tyczy powziętego wobec komputerowych symulacji podejrzenia, ta sprawa interesowała nas o wiele bardziej. Śledziłyśmy ten nowy element od jakiegoś czasu, a ściślej już od chwili, gdy pewien doktorant o nazwisku Byrne napisał dla systemu 360 program sprawdzający poprzedni program sprawdzający swojego minikomputera w celu sprawdzenia pewnych wyników ankiet. Byłyśmy tą sprawą tak samo zaniepokojone jak prezydent. Jednak prawdopodobieństwo jakichś poważnych konsekwencji okazało się niewielkie i w tym przypadku, zwłaszcza że wszystko inne szło dobrze. Generator MHD był niemal gotowy do wprowadzającej na orbitę korekty kursu i wybrałyśmy już miejsce na zainstalowanie go w kraterze o nazwie Voltaire na księżycu Deimos. Niedaleko za generatorem znajdował się statek niosący 3070 i dwuosobową ludzką załogę, w skład której wchodziła Sulie Carpenter. A tamci na samym Marsie zaczęli już wznosić stałe instalacje. Z maleńkim poślizgiem. Wypadek Kaymana spowodował opóźnienie nie tylko przez to, co Roger zrobił z jego ręką, lecz i przez to, co Brad wówczas uparł się zrobić z Rogerem: rozebrał mianowicie na części jego plecakowy komputer i przeprowadził test na przekłamania. Nie było żadnych. Ale zmarnowali dwa marsjańskie dni, żeby się o tym przekonać, a potem, ulegając błaganiom Kaymana, zmarnowali czas na szukanie tej jego formy życia. Znaleźli ją, raczej nie ją, tylko dziesiątki innych okazów tej samej formy, i Brad z Rogerem zostawili Kaymana w ładowniku, żeby je sobie badał, sami zaś zabrali się do wznoszenia kopuł.

Najpierw należało wyszukać kawałek marsjańskiego terenu o odpowiedniej geologii. Powierzchnia miała możliwie najbardziej przypominać glebę, ale nie mogło być za daleko do litej skały pod spodem. Nim coś takiego znaleźli, strawili pół dnia wbijając detonujące kliny w grunt i ślęcząc przy echosondzie.

Następnie z mozołem rozstawili baterie słoneczne i odparowali podskórną wodę związaną w skale. Urządzili owację pierwszemu drobnemu obłoczkowi pary, jaki pojawił się w wylocie rury. Łatwo go było przegapić. Zupełnie sucha marsjańska atmosfera przechwytywała każdą cząsteczką wilgoci niemal natychmiast po opuszczeniu przez nią rury. Lecz pochyliwszy się nisko nad zaworem można było w końcu uchwycić nikłe, nieregularne zamglenie, powodujące dystorsję kształtów. Tak jest, to była para wodna.

Kolejny etap polegał na rozpostarciu trzech ogromnych płacht błony jednocząsteczkowej — najmniejszej na spodzie i największej na wierzchu — i szczelne spojenie wierzchniej płachty z gruntem na całej długości obwodu. Potem zajechali z pompami pojazdem na kołach bębnowych i wprawili pompy w ruch. Marsjańska atmosfera była niezmiernie rozrzedzona, ale w ogóle była, i to wystarczało, żeby pompy ostatecznie nadmuchały te kopuły częściowo dwutlenkiem węgla i azotem tłoczonymi z atmosfery, częściowo parą wodną, którą wygotowywali ze skały. Nie było co prawda mowy o żadnym tlenie ani w atmosferze, ani w skale, ale nie musieli wyszukiwać tlenu, mieli go wytwarzać dokładnie w ten sam sposób, w jaki Ziemia wytwarza swój — przez fotosyntezę roślin.

Cztery do pięciu dni miało trwać napełnianie zewnętrznej kopuły do założonego ciśnienia jednej czwartej kilograma. Później zabiorą się do napełniania drugiej do prawie kilograma (co zwiększy ciśnienie w kurczącej się pojemności powłoki zewnętrznej do około pół kilograma). Na koniec wypełnią wewnętrzną kopułę do dwóch kilogramów, otrzymując tym samym otoczenie, w którym ludzie mogą żyć bez skafandrów ciśnieniowych, a nawet oddychać, jak tylko uprawa roślin dostarczy im tlenu.

Roger nie potrzebował, oczywiście, nic z tych rzeczy. Nie potrzebował tlenu, nie potrzebował nawet owych płodów rolnych do odżywiania, a jeśli już, to niewiele i starczało mu to na bardzo długi czas. Pewnie mógłby tak żyć bez końca czerpiąc większość energii z niewyczerpalnego światła słonecznego plus to, co będą mu dostarczać mikrofale, jak tylko generator MHD znajdzie się na miejscu. Na potrzeby zaś tej mikroskopijnej pozostałej w nim czysto zwierzęcej cząstki jego organizmu z powodzeniem wystarczą na długi czas zapasy koncentratów żywnościowych ze statku i dopiero potem, pewnie za parę marsjańskich lat, będzie zależny od tego, co wyrośnie z hydroponicznych pojemników i nasion, które kiełkowały już w szczelnych inspektach pod kopułami.

To wszystko zajęło kilka dni, gdyż z Kaymana niewielki był pożytek. Włażenie i wyłażenie ze skafandra ciśnieniowego stanowiło dla niego torturę, toteż zostawiali go najczęściej w ładowniku. Gdy nadeszła pora taszczenia do kopuły pojemników z troskliwie zbieranymi nieczystościami z ich urządzeń toaletowych, Kayman ofiarował im pomocną dłoń.

— Dokładnie jedną dłoń — powiedział ująwszy zdrową ręką magnezowy kij grabi i próbując posługiwać się nimi w ten sposób.

— Świetnie ci idzie — zachęcał go Brad.

W najniższej kopule panowało już takie ciśnienie, że wznosiła się ponad ich głowami, lecz jeszcze nie takie, żeby mogli zdjąć skafandry ciśnieniowe. Co wyszło im na zdrowie — uprzytomnił sobie Brad; dzięki temu nie czuli zapachu tego, co wgrabiali w jałową glebę. Z chwilą podniesienia się kopuły na pełną wysokość ciśnienie doszło do stu milibarów. Tyle wynosi ciśnienie atmosferyczne Ziemi jakieś czternaście kilometrów nad poziomem morza. Nie jest to środowisko, w jakim człowiek może bez pomocy przyrządów żyć i pracować przez długi czas, ale nie umrze w nim, jeśli nic go nie zabije. Połowa tego ciśnienia zabiłaby człowieka na miejscu — temperatura jego ciała wygotowałaby z niego płyny. Jednakże kiedy ciśnienie wewnętrzne doszło do poziomu stu milibarów, całą trójką przeleźli przez trzy kolejne śluzy powietrzne i Brad z Kaymanem uroczyście zdjęli skafandry ciśnieniowe. Założyli maski, mniej więcej takie jak w akwalungu, do oddychania, gdyż wewnątrz kopuły nadal tlenu nie było ani na lekarstwo. Ale mieli tlen w zbiornikach na plecach i wewnątrz tego przeszczepionego kawałka Ziemi o stumetrowej średnicy i wysokości dziesięciopiętrowego budynku czuli się po raz pierwszy niemal tak swobodnie jak Roger.

Tutaj w równych rzędach zaczynały już kiełkować i rosnąć wysiane przez nich nasiona.


Tymczasem…

Pojazd z generatorem magnetohydrodynamicznym osiągnął orbitę marsjańską i przy pomocy generała Hesburgha zgrał ją z orbitą Deimosa i osiadł w jego kraterze. Zespolenie było idealne. Pojazd rozkraczył swoje nogi, opadł nimi na księżycową skałę, wwiercił je w nią i zacisnął. Krótkotrwały strumień z dysz układu manewrującego sprawdził stabilność statku: teraz był on częścią Deimosa. Układ energetyczny rozpoczął sekwencję rozruchu pełnej mocy. Zapłon jądrowy rozniecił płomienie plazmy. Radiolokator sięgnął celu na ładowniku, po czym uchwycił kopułę. Popłynęła energia. Gęstość energii pola była dla Brada i Kaymana na tyle słaba, że obaj kręcili się w nim nic o tym nie wiedząc, natomiast Rogerowi przypominało to ciepłą kąpiel w promieniach słonecznych. Paski metalowej folii w zewnętrznej kopule zbierały energię mikrofalową przekazując ją do pomp i baterii. Okres życia paliwa termojądrowego wynosił pięćdziesiąt lat. Przynajmniej na tak długo Roger i jego plecakowy komputer będą mieli na Marsie energię, choćby nie wiadomo co zaszło na Ziemi.


A tymczasem…

Odbywały się inne zespolenia.

Na trasie długiej spirali od Ziemi do Marsa Sulie Carpenter i jej pilot Dinty Meighan mieli wolnego czasu w bród i odkryli, w jaki sposób go wykorzystać.

Akt kopulacji podczas swobodnego spadania przedstawia niejakie problemy. Najpierw Sulie musiała się przypiąć jednym z pasów w talii, następnie Dinty wziął ją w ramiona, a ona objęła go nogami. Ich ruchy były spowolnione, jak pod wodą. Sulie przez długie, słodkie, rozmarzone chwile odwlekała swój orgazm, Dinty zaś był jeszcze powolniejszy. Prawie nie zdyszani dobili do moty. Sulie przeciągnęła się z westchnieniem, wygiętym w łuk brzuchem napierając na trzymający ją pasek.

— Jak dobrze — powiedziała na wpół sennie. — Zapamiętam to sobie.

— Oboje zapamiętamy, kochanie — rzekł Dinty, rozumiejąc ją opacznie. — To była chyba najlepsza pozycja w naszym rypaniu. Następnym razem…

Przerwała mu kręcąc głową.

— Nie będzie następnego razu, drogi Dinty. Ten jest ostatni.

Odchylił głowę w tył. żeby na nią spojrzeć.

— Co?

Uśmiechnęła się. Jej prawe oko ciągle znajdowało się o centymetry od jego lewej źrenicy i widzieli się wzajemnie w dziwnym skrócie perspektywicznym. Wyciągnęła szyje i leciutko potarła policzkiem o jego zarost.

Nachmurzył się i oddzielił od niej, czując się nagle nagi tam, gdzie przed chwileczką był jedynie goły. Wyciągnął swoje zatknięte za poręcz spodenki i wśliznął się w nie.

— Co się stało, Sulie?

— Nic się nie stało. Jesteśmy prawie gotowi do wejścia na orbitę, i to wszystko.

Odepchnąwszy się przepłynął tyłem na koniec zagraconej kabiny, żeby ją lepiej widzieć. Było na co popatrzeć. Jej włosy odzyskały swój kolor ciemnoblond, oczy stały się piwne, bez szkieł kontaktowych i nawet po prawie dwustu dniach przebywania nie dalej niż w odległości dziesięciu metrów od niego była ciągle piękna w oczach Dinty’ego Meighana.

— Wydawało mi się, że niczym już nie możesz mnie zaskoczyć — nie wierzył własnym uszom.

— Z kobietami nigdy nic nie wiadomo.

— Daj spokój, Sulie! Po co to wszystko? Mówisz tak. jakbyś zamierzała… Ejże! — zaświtała mu myśl. — Ty zgłosiłaś się do tego lotu na ochotnika… nie żeby lecieć na Marsa, tylko żeby lecieć do jakiegoś faceta! Prawda? Któregoś z facetów przed nami?

— Jesteś niezwykle szybki, Dinty. Na szczęście — rzekła z czułością — nie w tym, w czym sobie nie życzę, abyś był szybki.

— Który to, Brad? Hesburgh? Chyba nie ksiądz… och, zaraz, zaraz! — Kiwnął głową. — Jasne! Ten, z którym kombinowałaś jeszcze na Ziemi. Cyborg!

— Pułkownik Roger Torraway, człowiek — sprostowała. — Taki sam człowiek jak ty, pominąwszy parę usprawnień.

Zaśmiał się bardziej z urazą niż z rozbawieniem.

— Kupa usprawnień i kompletny brak jaj.

Sulie odpięła się.

— Dinty — rzekła słodko — miło mi było kochać się z tobą, szanuję cię i chyba z żadnym innym mężczyzną nie spędziłabym tak przyjemnie tej przeklętej podróży wiekuistej jak z tobą. Ale o pewnych sprawach nie życzę sobie, abyś mówił. — Masz rację. Tak się składa, że akurat w tej właśnie chwili Roger nie ma jąder. Ale jest on człowiekiem, którego potrafię szanować i kochać, a nikogo takiego nie spotkałam ostatnio. Choć wierz mi, że szukałam.

— Dziękuję!

— Och, nie, tylko nie to, drogi Dinty. Wiesz, że w gruncie rzeczy nie jesteś zazdrosny. Masz przecież żonę.

— Żonę mam za rok! To kawał czasu.

Wzruszyła ramionami i wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

— Ejże, Sulie! W pewnych sprawach mnie nie oszukasz. Ty się ubóstwiasz pieprzyć!

— Lubię bliskość ciał i stosunek cielesny — sprostowała — i lubię przeżywać orgazm. Ale obie te rzeczy bardziej lubię z kimś, kogo kocham, Dinty. Bez obrazy.

Spojrzał na nią spode łba.

— Długo sobie na nie poczekasz, maleńka.

— Zobaczymy.

— Diabła tam takie gadanie. Ja nie zobaczę Ireny przez siedem miesięcy. Ale ty… wy nie wrócicie nic a nic szybciej ode mnie, a to dopiero będzie początek. Muszą ci go od nowa poskładać. Przyjmując, że im się to uda. Wygląda mi to na długą przerwę w jebaniu.

— Och, Dinty. Myślisz, że ja nie przemyślałam sobie tego wszystkiego? — Pogłaskała go, przechodząc do własnej szafki. — Seks to nie tylko spółkowanie. Członek w pochwie nie jest jedyną drogą do orgazmu. Poza tym seks to coś więcej niż sam orgazm. Że nie wspomnę już o miłości. Roger — ciągnęła wkręcając się w kombinezon nie tyle ze wstydu, co dla licznych kieszeni — jest osobą pełną inwencji i miłości, zresztą ja też. Damy sobie radę, w każdym razie wytrzymamy do wylądowania reszty kolonistów.

— Reszty? — wykrztusił. — Reszty kolonistów?

— Nie domyśliłeś się jeszcze? Ja nie zamierzam z wami wracać, Dinty. I chyba Roger też nie. Zamierzamy zostać Marsjanami!


A tymczasem w Owalnym Gabinecie w Białym Domu prezydent Stanów Zjednoczonych spotykał się z Vernem Scanyonem i młodym, ciemnoskórym człowiekiem w ciemnych okularach, zbudowanym jak futbolista.

— A więc to pan — rzekł taksując go spojrzeniem prezydent. — Pan myśli, że my nie potrafimy przeprowadzić analizy komputerowej?

— Nie, panie prezydencie — ze spokojem odparł młody człowiek. — Myślę, że tu nie o to chodzi.

Scanyon odkaszlnął.

— Obecny tu Byrne — rzekł — pisze pracę doktorską w Instytucie Techniki Stanu Massachusetts. Jej tematem jest teoria statystycznej metody reprezentacyjnej i udostępniliśmy mu część… ee… skatalogowanego materiału. Zwłaszcza badania opinii publicznej dotyczące stosunku do programu.

— Ale nie komputer — zauważył Byrne.

— Nie wielki komputer — skorygował Scanyon. — Miałeś swój własny minikomputer.

— Dalej, Scanyon, do rzeczy — powiedział oględnie prezydent.

— No więc jego wyniki okazały się inne. Według jego interpretacji opinia publiczna miała do całej sprawy kolonizacji Marsa stosunek, no, obojętny. Pamięta pan, panie prezydencie, że w swoim czasie zaistniała kontrowersja co do tych wyników? Wstępne rezultaty wcale nie przedstawiały się zachęcająco. Dopiero jak przepuściliśmy je przez analizy komputerowe, okazały się pozytywne do — jak to się mówi? — do kwadratu. Nigdy nie rozumiałem dlaczego.

— Sprawdziłeś to?

— Oczywiście, panie prezydencie! Nie ja sam — prędko dodał Scanyon. — To nie należało do moich obowiązków. Ale nie mam wątpliwości, że badania zostały zweryfikowane.

Tu wtrącił się Byrne.

— Trzykrotnie, w trzech różnych programach. Były w nich, oczywiście, drobne różnice. Ale wszystko wyglądało rzetelnie i prawdziwie. Tylko że kiedy powtórzyłem je na swoim maluchu, przestało tak wyglądać. I tak to właśnie jest, panie prezydencie. Jeśli przetworzymy dane na którymś z wielkich komputerów w sieci, otrzymamy jeden wynik. Jeśli przetworzymy je na małym, odizolowanym urządzeniu, otrzymujemy co innego.

Prezydent zabębnił palcami w blat biurka.

— Pańskie wnioski?

Byrne wzruszył ramionami. Miał dwadzieścia trzy lata i to otoczenie go onieśmielało. Poszukał spojrzeniem pomocy ze strony Scanyona, ale żadnej pomocy się nie doczekał.

— Będzie pan musiał zapytać o to akurat kogoś innego, panie prezydencie — powiedział. — Ja mogę jedynie podzielić się z panem moimi prywatnymi przypuszczeniami. Ktoś nam rozpieprza naszą sieć komputerową.

Prezydent w zadumie pocierał koniuszek nosa, z wolna kiwając głowa. Przez chwilę spoglądał na Byrne’a, po czym nie podnosząc głosu powiedział:

— Chodź tu do nas, Carousso. Panie Byrne, wszystko, co pan widzi i słyszy w tym pokoju, jest ściśle tajne. Po naszym rozstaniu pan Carousso dopilnuje, żeby pan został poinformowany szczegółowo, co to znaczy dla pańskiej osoby. Z grubsza ma pan o tym nie mówić. Nikomu. Nigdy.

Drzwi poczekalni prezydenckiej otworzyły się i wszedł wysoki, masywny mężczyzna o nie rzucającej się w oczy powierzchowności. Byrne wlepił w niego oniemiałe spojrzenie: Charles Carousso, szef CIA!

— I co z tym, Chuck? — zapytał prezydent. — Co z nim?

— Sprawdziliśmy pana Byrne’a, oczywiście — rzekł człowiek Agencji. Jego sformułowania były precyzyjnie i pozbawione wszelkiej modulacji.

— Nie ma przeciwko niemu nic istotnego, przypuszczam, że miło panu dowiedzieć się o tym, panie Byrne. I to, co mówi, sprawdza się. Nie tylko w badaniach opinii publicznej. Prognozy ryzyka wojny, analizy efektywności nakładów opracowane w sieci dają jeden wynik, opracowane na niezależnych maszynach liczących — inny. Zgadzam się z panem Byrne. Nasza sieć komputerowa została rozregulowana.

Prezydent zasznurował usta, jak gdyby powstrzymując to, co się na nie cisnęło. To, co pozwolił sobie powiedzieć, brzmiało:

— Chcę, abyś zbadał, jak do tego doszło, Chuck. Ale powstaje teraz pytanie: kto? Azjaci?

— Nie, sir! Zbadaliśmy to. Rzecz jest niemożliwa.

— Gówno niemożliwa! — ryknął prezydent. — Wiemy, że już raz podłączyli się do naszych linii, przy symulacji Rogera.

— Panie prezydencie, to zupełnie inna sprawa. Tamten przeciek został przez nas wykryty i zlikwidowany. Nastąpił w naziemnym kablu telekomunikacyjnym nietajnych łączy. Kanały telekomunikacyjne naszych głównych komputerów są absolutnie szczelne. — Zerknął na Byrne’a. — Ma pan raport o stosowanych tu metodach, panie prezydencie, i z przyjemnością przejrzę go z panem przy innej okazji.

— Och, proszę się mną nie krępować — powiedział Byrne, po raz pierwszy z uśmiechem. — Wszyscy wiedzą, że łącza są szyfrowane przez wielokrotne mieszanie sygnałów. Skoro mnie sprawdzano, to na pewno odkryto, że wielu z nas, doktorantów, zabawia się szukaniem klucza i że nikomu się to nie udało.

Szef Agencji kiwnął głową.

— Prawdę mówiąc, panie prezydencie, tolerujemy te zabawy, są dobrą próbą ogniową naszego zabezpieczenia. Skoro tacy ludzie jak pan Byrne nie potrafią wykombinować sposobu na obejście blokad, nie wierzę, żeby potrafili to Azjaci. A te blokady są szczelne. Muszą być. One kontrolują obwody wiodące do Komputera Wojennego w Butte, do Urzędu Statystycznego, do UNESCO…

— Chwileczkę! — warknął prezydent. — Mam rozumieć, że nasze urządzenia łączą się i z komputerem UNESCO, używanym przez Azjatów, i z Komputerem Wojennym?

— Nie ma absolutnie żadnej możliwości przecieku.

— Przeciek jest, Carousso!

— Nie do Azjatów, panie prezydencie.

— Dopiero co skończyłeś mi opowiadać, jak to jeden kabel biegnie z naszego urządzenia do Komputera Wojennego, a drugi leci prosto do Azjatów, tranzytem przez UNESCO!

— Mimo to, panie prezydencie, daję głowę, że to nie Azjaci. Czy NLA fałszowałaby wyniki w celu skłonienia nas do kolonizacji Marsa?

Prezydent rozejrzał się po pokoju, bębniąc palcami. W końcu westchnął.

— Chętnie poddam się twojej logice, Chuck. Lecz jeśli to nie Azjaci wykręcili numer z naszymi komputerami, to kto?

Szef Agencji milczał markotnie.

— I — burknął Dash — na litość boską, poco?

Загрузка...