Cztery Kompania kandydatów na karawaniarzy

Płk dymis. Lotnictwa Stanów Zjednoczonych, inż. mgr dr (honoris causa) Roger Torraway.

Obudził się tego ranka w chwili, gdy nocna zmiana kończyła próbny rozruch fotoreceptorów cyborga. W trakcie korzystania z nich przez cyborga ostatnim razem dostrzeżono na monitorach nie zidentyfikowany spadek napięcia, jednak próba laboratoryjna niczego nie wykazała i niczego nie zauważono po ich rozebraniu. Zostało stwierdzone, że nadają się do użytku.

Roger źle spał. Jak straszna to odpowiedzialność być aniołem stróżem ostatniej rozpaczliwej nadziei ludzkości na wolność i godność. Obudził się właśnie z tą myślą w głowie: Roger Torraway jakąś swoją cząstką — która ujawniała się najczęściej w snach — nie wyrósł z wieku dziewięciu lat. W tej cząstce wszystko, co powiedział prezydent, brał za dobrą monetę, jakkolwiek sam Roger w swej świadomości nie wierzył, że ten Wolny Świat istnieje.

Ubierał się, zajęty roztrząsaniem w myślach dwóch stron medalu, co było jego ulubionym zajęciem. Przyjmijmy, że Dash gra uczciwie i podbój Marsa oznacza zbawienie ludzkości — myślał. — Co z drugą stroną medalu? — Zadumał się na Willym Hartnettem — przystojny (przynajmniej dopóki nie wzięli się za niego protetycy). O zręcznych dłoniach. Ale też i troszeczkę lekkoduch, jak mu się dobrze przyjrzeć. Jak nic w klubie przy sobocie wypije o ten jeden za dużo. Nie przepuści też cudzej żonie w kuchni podczas przyjęcia. Nie był bohaterem na żadną miarę, jakąkolwiek by Roger przykładał. Ale kto jest? Przeleciał w myśli rezerwową listę cyborgów. Numer jeden: Vic Freibart, wojażujący aktualnie z wizytami kurtuazyjnymi u boku wiceprezydenta i tymczasowo wykluczony z sukcesji. Numer dwa: — Cari Mazzini — ma zwolnienie lekarskie, aż zrośnie mu się noga, którą złamał na Mount Snów. Numer trzy: on sam. W żadnym z nich nie uświadczysz ducha Valley Forge *.[* Zimowe leże jedenastotysięcznej armii Waszyngtona, która w tragicznych warunkach, bez cieplej odzieży, butów i zaopatrzenia obozowała w tej okolicy po porażce nad Brandywine od 19 grudnia 1777 do 19 czerwca 1778 r. Od chorób, z zimna i głodu zmarło 3000 żołnierzy, wielu ledwo przeżyło.

W tym ciężkim położeniu szkolono oddziały t zreorganizowano armię, której żołnierze wykazali ogromny hart ducha i już w pierwszej bitwie o Filadelfię odnieśli zwycięstwo (Przyp. tłum.).]

Nie budząc Dorki zrobił sobie śniadanie, wyprowadził z garażu poduszkowiec i zostawił go na jałowym biegu, sapiącego w boczne osłony, sam zaś poszedł zabrać ranną gazetę, którą cisnął w głąb garażu i zamknął za nią drzwi. Zaczepił go najbliższy sąsiad udający się na parking.

— Widział pan poranne wiadomości? Dash był w mieście wczoraj wieczorem. Jakaś konferencja na wysokim szczeblu.

— Nie — rzekł machinalnie Roger — dziś rano nie włączyłem telewizora.

Za to widziałem Dasha na własne oczy — pomyślał — i mógłbym zatkać ci gębę. Drażniło go, że nie może tego powiedzieć. Tajemnica służbowa stała się zmorą jego życia. Był przekonany, że jego ostatnie kłopoty z Dorką biorą się w połowie z faktu, że na przedpołudniowym sejmiku żon z sąsiedztwa i kawiarnianych bibach wolno jej było mówić o swoim mężu jako zaledwie o byłym astronaucie, obecnie urzędniku państwowym. Musiała kamuflować nawet jego podróże zagraniczne — „wyjechał z miasta”, „w delegacji” — cokolwiek, byle nie: „Cóż, w tym tygodniu mój małżonek wyjechał na rozmowy z szefostwem sztabu lotnictwa Botswany”. Buntowała się z początku. Nadal się buntowała, a przynajmniej żaliła na to Rogerowi dość często. Lecz o ile wiedział, nie naruszyła tajemnicy służbowej. A zorientowałby się, gdyż wiedziano już o trzech małżonkach wzywanych do raportu przed oblicze oficera kontrwywiadu do Instytutu.

Wsiadając do pojazdu Roger przypomniał sobie, że nie pocałował Dorki na pożegnanie. Pomyślał, że to właściwie bez znaczenia. Nie obudziłaby się, a zatem by nie wiedziała; gdyby się przypadkiem obudziła, miałaby pretensję, że ją budzi. Mimo wszystko nie lubił rezygnować z rytuału. Zasępiwszy się nad tym uruchamiał jednak pojazd, wprowadzając swój numer kodu na drogę do Instytutu — poduszkowiec zaczął nabierać prędkości. Z westchnieniem Roger włączył telewizor i przez całą drogę do pracy oglądał aktualności.


Mgr dr filozofii, ks. Donelly S. Kayman, członek Towarzystwa Jezusowego. Kiedy w Kaplicy Marii Panny u św. Judy zaczynał celebrować mszę, trzy mile od niego po drugiej stronie Tonki cyborg — połykał żarłocznie ten jedyny posiłek przysługujący mu tego dnia. Miał trudności z przeżuwaniem, ponieważ z braku wprawy poranił sobie dziąsła, a i ślina jakby nie napływała już tak obficie, jak należało. Jednak cyborg jadł z entuzjazmem, nie wspominając nawet o programie sprawdzianu na ten dzień, a skończywszy zapatrzył się smętnie w pusty talerz.

Don Kayman był trzydziestojednoletnim mężczyzną i największym na świecie autorytetem w areologii (innymi słowy specjalistą od planety Marsa) — przynajmniej w Wolnym Świecie. (Kayman przyznałby, że stary Parnow z Instytutu Szkłowskiego w Nowosybirsku także wie co nieco).

Był również jezuitą. Troskliwie i z radością.podniósł hostię, wypił wino, wyrzekł ostateczne „redempit”, rzucił okiem na zegarek i gwizdnął. Robiło się późno. Zrzucił szaty w rekordowym czasie. Klepnął meksykańskiego chłopca ministranta, który wyszczerzył zęby w uśmiechu, i otworzył przed nim drzwi. Lubili się: Kayman uważał nawet, że ten chłopak sam może zostanie i księdzem, i naukowcem pewnego dnia.

Już w sportowej koszuli i spodniach Kayman wskoczył do swego kabrioletu. Tradycyjnego, na kołach — w miejsce fartucha poduszkowca — którym można nawet zjechać ze sterowanych autostrad. Ale dokąd by tu zjechać z autostrady? Wykręcił numer Instytutu, włączył główne baterie i wsadził nos w gazetę. Mały samochodzik sam wypełzł na autostradę, znalazł przerwę w ruchu, śmignął w nią i z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę poniósł go do pracy.

Wiadomości w gazecie były przeważnie złe, jak zwykle. W Paryżu MSZ przypuścił kolejny atak na pokojową konferencję w Chandrigar. Izrael odmówił wycofania się z Kairu i Damaszku. Piętnasty już miesiąc stanu wojennego w Nowym Jorku nie uchronił przed zasadzką konwoju Dziesiątej Dywizji Strzelców Górskich, który usiłował przekraść się przez most Bronx-Whitestone na odsiecz garnizonowi Shea Stadium; piętnastu żołnierzy zginęło, a konwój zawrócił do Bronxu.

Kayman ze smutkiem odłożył gazetę. Przekrzywił do siebie lusterko wsteczne, podkręcił boczne okna, żeby nieco osłonić się od podmuchu, i zaczął przyczesywać długie do ramion włosy. Dwadzieścia pięć razy z każdej strony — był to dla niego niemal taki sam rytuał co msza święta. Ponownie miał je czesać w dniu dzisiejszym, ponieważ umówił się na obiad z siostrą Klotyldą. Siostra była już w połowie przekonana, że pragnie poprosić o zwolnienie od pewnych ślubów, a Kayman był gotów podejmować z nią tę dyskusję tak szybko, tak często i tak długo, jak będzie trzeba.

Ponieważ miał krótszy dojazd, zajechał przed Instytut tuż za Rogerem Torrawayem. Razem wysiedli, wprowadzili swoje samochody w system parkujący i pojechali na górę do sali odpraw tą samą windą.

Zastępca dyrektora T. Gamble de Bell. Kiedy sposobił się do podkręcenia swego naczelnego personelu na porannej odprawie, o trzydzieści metrów od niego cyborg leżał na brzuchu goły i z rozkrzyżowanymi ramionami i nogami. Na Marsie miał jadać wyłącznie treściwe pożywienie i w znikomej ilości. Na Ziemi uważano za konieczne zachować przynajmniej minimalne działanie jego układu wydalniczego, mimo trudności wynikających ze zmian skóry i metabolizmu. Hartnett był wdzięczny za jedzenie, ale nienawidził lewatywy.

Dyrektorem programu był generał. Dyrektorem naukowym wybitny biofizyk, który pracował z Wilkinsem i Paulingiem; dwadzieścia lat temu przestał robić w nauce i zaczął robić za grubą rybę, bo właśnie w tym były pieniądze. Ani jeden, ani drugi nie mieli wiele do czynienia z pracą samego Instytutu, tylko z powiązaniami między jego pracownikami a owymi ukrytymi w cieniu grubymi rybami z zewnątrz, które obsługiwały maszynkę do robienia pieniędzy. Całą brudną robotę w dziennym rozkładzie zajęć odwalał właśnie zastępca dyrektora.

Dziś z samego rana miał już plik notatek i sprawozdań i już je przeczytał.

— Szyfr na wizję — polecił nie podnosząc wzroku znad pulpitu.

Groteskowy profil Willy’ego Hartnetta nad nim na ekranie rozpłynął się w linie, jak wypuszczone z garści bierki, potem przeszedł w śnieg, wreszcie odtworzył się w swych właściwych zarysach. (Dało się zobaczyć tylko głowę. Ludzie w sali odpraw nie widzieli, jakie poniżenie znosił Willy, jakkolwiek większość z nich doskonale wiedziała. Figurowało to w dziennym rozkładzie zajęć). Obraz nie był już kolorowy. Jego siatka stała się teraz rzadsza, sam obraz mniej stabilny. Za to zabezpieczony obecnie przed obcym wywiadem (na wypadek, gdyby jakiś szpieg podłączył się do zamkniętej sieci telewizyjnej), a w portretowaniu Hartnetta jakość obrazu nie miała ostatecznie prawie żadnego znaczenia.

— W porządku — rzekł zastępca dyrektora — słyszeliście Dasha wczoraj wieczorem. Nie przybył tutaj, żeby zdobyć wasze głosy, on żąda czynów. Ja też. Nie chcę więcej widzieć żadnej fuszerki, jak z tymi zasranymi fotoreceptorami. — Przełożył kartkę. — Poranny komunikat bieżący — przeczytał. — Wszystkie układy komandora Hartnetta działają bez zarzutu, z wyjątkiem trzech. Po pierwsze, sztuczne serce nie reaguje tak, jak powinno, na dłuższy wysiłek w niskich temperaturach. Po drugie, układ zdolności rozróżniania barw odbiera słabo częstotliwości wyższe, od średniego niebieskiego; jestem tym szczególnie rozczarowany, Brad — wtrącił podnosząc wzrok na Aleksandra Bradleya, specjalistę od układów percepcyjnych oka. — Wiesz, że tutaj jesteśmy ograniczeni do możliwości ultrafioletu. Po trzecie, środki łączności. Wczoraj wieczorem musieliśmy przyznać się do tego w obecności prezydenta. Nie był tym zachwycony i ja też nie jestem. Ten laryngofon nie działa. Praktycznie nie mamy naturalnego łącza głosowego w normalnym ciśnieniu marsjańskim i jeśli nie znajdziemy jakiegoś rozwiązania, będziemy musieli powrócić do zwykłych systemów wizualnych. Osiemnaście miesięcy poszło na marne. — Powiódł spojrzeniem po sali, zatrzymując je na kardiologu. — No dobrze. Co z krążeniem?

— To sprawa narastania ciepła — powiedział Fineman broniąc się. — Serce działa idealnie. Chcecie, żebym je przystosował do absurdalnych warunków? Mogę, ale będzie wysokie na dwa i pół metra. Zróbcie porządek z bilansem cieplnym. Skóra zamyka się w niskim temperaturach i przestaje przewodzić. Poziom tlenu we krwi oczywiście spada i serce oczywiście przyspiesza. Od tego jest. Czego chcecie? Inaczej by zemdlał, może nawet nastąpić niedotlenienie mózgu. A wtedy co?

Wysoko ze ściany pokoju spoglądała beznamiętna twarz cyborga. Zmienił pozycję (teraz siedział już po lewatywie, po wyniesieniu basenu). Roger Torraway niezbyt zainteresowany.dyskusją, która z żadnej strony nie zahaczała o jego specjalność, z zadumą wpatrywał się w cyborga. Ciekawiło go, o czym myśli poczciwiec Willy słysząc, jak mówią o nim w taki sposób. Roger zadał sobie trud dotarcia do poufnych testów psychologicznych Hartnetta, żeby zaspokoić swą ciekawość w tej materii, lecz niewiele z nich wynikało. Dla Rogera było zupełnie jasne, dlaczego. Ich wszystkich tak maglowano testami w tę i we wtę, że posiedli oni znaczne umiejętności w udzielaniu na pytania testów takich odpowiedzi, jakie egzaminatorzy chcieli usłyszeć. Chyba każdy w Instytucie musiał wprawić się w tym do tego czasu — czy to rozmyślnie, czy po prostu na zasadzie wyćwiczenia odruchu. Pomyślał, że cudowni byliby z nich pokerzyści, wspominając z uśmiechem partie pokera z Willym. Ukradkiem puścił oko do cyborga i podniósł kciuk w górę. Hartnett nie zareagował. Nie sposób było zorientować się po fasetach tych rubinowych oczu, na co on patrzy.

— …nie można znowu zmieniać skóry — upierał się dermolog. — Już swoje waży. Jeśli dołożymy więcej czuciowych efektorów, będzie miał wrażenie, że stale tkwi w skafandrze płetwonurka.

Nieoczekiwanie zahuczało w monitorze. Cyborg przemówił.

— A iiijak myśśliiicie, żżże czuję sssię terasss, do kurwy nędzy?

Wszyscy na sali zamilkli, uświadamiając sobie, że rozmawiają o żywej osobie.

— Tym bardziej — dermolog podjął wreszcie z uporem. — Chcielibyśmy ścienić ją, uprościć, ująć jej trochę wagi. A nie komplikować.

Zastępca dyrektora podniósł rękę.

— Załatwcie to obaj między sobą — nakazał oponentom. — Nie mówcie mi, czego nie możecie zrobić, ja wam mówię, co musimy zrobić. Twoja kolej, Brad. Co z tym okrojeniem widzenia?

Alex Bradley rzekł beztrosko:

— Nie ma sprawy. Zrobi się. Ale posłuchaj, Willy, przykro mi, lecz to oznacza znowu przeszczep. Wiem, co nawala. To coś w siatkówkowym układzie przekazującym: przepuszcza dodatkowe częstotliwości. Sam układ jest w porządku, tylko…

— No to zrób tak, żeby było dobrze — rzekł zastępca dyrektora spoglądając na zegarek. — Co powiedzą fuszerzy łączności?

— To do oddechowców — odezwał się elektronik. — Jeśli dadzą nam ciut więcej powietrza w płucach, damy Hartnettowi jakiś głos. Układy elektroniczne są świetne, po prostu nie ma dla nich żadnego przewodnika.

— Wykluczone! — krzyknął pulmonolog. — Zostawiliście nam zaledwie pięćset mililitrów pojemności w tej chwili! On zużywa to W dziesięć minut. Setki razy ćwiczyłem z nim, jak ma oszczędzać…

— Nie mógłby choć szeptać? — spytał zastępca dyrektora. Po czym, gdy łącznościowiec zaczął ględzić o częstotliwościach, dodał: — Załatwcie to, zgoda? Jeśli idzie o wszystkich pozostałych, jest dobrze. Tylko nie osiadajcie na laurach. — Zamknął notatki w plastikowej teczce i wręczył ją swemu asystentowi. — To by było na tyle — rzekł. — A teraz pozwólcie, że przejdę do ważnego zagadnienia. — Odczekał, aż się uspokoją. — Prezydent był tu wczoraj wieczorem dlatego, że został ustalony termin docelowy startu. Przyjaciele, zaczęło się dla nas odliczanie.

— Kiedy? — krzyknął jakiś głos.

Zastępca dyrektora podjął:

— Jesteśmy już w Programie Separacji Statków Kosmicznych. Musimy zakończyć nasze dzieło, przez co rozumiem, przyjaciele, dosłownie zakończyć: doprowadzić Hartnetta do optymalnych osiągów, tak żeby mógł faktycznie żyć na Marsie bez odsyłania do warsztatów, gdy coś nawali — na okres okna startowego w przyszłym miesiącu. Czas startu jest ustalony na godzinę ósmą zero zero dnia dwunastego listopada. To daje nam czterdzieści trzy dni, dwadzieścia dwie godziny i jakieś parę minut. Nie więcej.

Na chwilę zapadła cisza, po czym podniosła się wrzawa. Nawet wyraz twarzy cyborga zmienił się dostrzegalnie, jakkolwiek nikt nie potrafiłby powiedzieć, na jaki. Zastępca dyrektora ciągnął dalej:

— To jeszcze nie wszystko. Data jest ustalona, nie da się jej zmienić, musimy się wyrobić; chcę wam teraz powiedzieć dlaczego. Światła poproszę.

Światła na sali przygasły i zastępca dyrektora nie czekając na znak rzucił przezrocze na ścianę w końcu sali, gdzie wszyscy mogli je widzieć, nawet cyborg ze swej odległej celi. Przedstawiało siatkę współrzędnych, z szeroką, czarną krechą biegnącą po przekątnej w górę do czerwonej linii. Jaskrawopomarańczowe litery tworzyły nagłówek: ŚCIŚLE TAJNE. TYLKO DO WGLĄDU.

— Pozwólcie, że wyjaśnię, co widzicie — rzekł zastępca dyrektora. — Czarna przekątna jest funkcją dwudziestu dwóch tendencji i wskaźników w zakresie od bilansu kredytów międzynarodowych po rozmiary maltretowania amerykańskich turystów przez zagranicznych urzędników państwowych. Miarą jest prawdopodobieństwo wybuchu wojny. Czerwoną linię na górze oznaczono D.W., co, mogę wyjaśnić, jest skrótem od Działań Wojennych. Nie ma tu pewności. Ale statystycy mówią nam, że na górnej granicy prawdopodobieństwo wybuchu wojny w czasie sześciu godzin wynosi dziewięć dziesiątych, a jak widzicie, zbliżamy się do niej.

Gwar ucichł. W sali zrobiło się jak w grobie. Wreszcie ktoś zapytał:

— Jaka jest skala czasu?

— Dane sięgają trzydzieści pięć lat wstecz — rzekł zastępca dyrektora.

Napięcie nieco zelżało. Biała przerwa na górze musiała oznaczać co najmniej parę miesięcy, nie minut. Wtem odezwała się Katarzyna Doughty:

— Czy gdzieś na tym widać, z kim czeka nas ta wojna?

Zastępca dyrektora zawahał się, po czym odpowiedział ostrożnie:

— Nie, tego nie ma na wykresie, lecz mniemam, że każdy z nas może sobie to dośpiewać. Chętnie podzielę się tu swoimi domysłami. Jeśli czytacie gazety, wiecie, że Chiny prawią bajki o zwiększonej produkcji żywności, jaką mogłyby dać światu stosując techniki uprawy z prowincji Sinkiang w australijskim interiorze. Cóż, bez względu na to, na co ta banda quislingów w Canberze skłonna jest wyrazić zgodę, jestem święcie przekonany, że nasz rząd nie wpuści Żółtków. W każdym razie jeśli chce utrzymać mój głos do następnych wyborów.

— To tylko moja prywatna opinia — dodał po chwili — do waszej prywatnej wiadomości; proszę tego nie protokołować. Nie znam żadnego oficjalnego stanowiska, a nawet gdybym znał, to i tak bym nie powiedział. Wszystko, co wiem, już wiecie i wy. Tendencja nie wygląda zbyt różowo. Obecnie wykazuje aż za szybko rosnące prawdopodobieństwo eskalacji konfliktu nuklearnego. Ekstrapolacja krzywej daje prawdopodobieństwo dziewięć dziesiątych w niecałe siedem lat. Co oznacza — dodał — że jeśli do tego czasu nie będziemy mieli zdatnej do przeżycia kolonii marsjańskiej, możemy nie dożyć tego, żeby ją w ogóle mieć.


Inż. elektryk, dr med., dr ppłk (dymis.) Rezerwy Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, Aleksander Bradley. Kiedy opuszczał konferencję zmieniając stroskany na potrzeby odprawy wyraz twarzy na bardziej naturalne, szczerze rozradowane oblicze dla świata, cyborga dekompresowano w naturalnej komorze marsjańskiej. Jego opiekunowie byli nieco zaniepokojeni. Wprawdzie nie umieli odczytywać emocji z jego twarzy, to jednak umieli je wyczytać z jego serca, oddechu i objawów życiowych, które telemetrycznie płynęły do nich niepowstrzymanym strumieniem, i wychodziło na to, że cyborg znajduje się w stanie pewnego załamania nerwowego. Zaproponowali mu przełożenie sprawdzianu, lecz odmówił ze złością.

— Czyszszsz nie wiecie, że prawie mamy wojnę? — zapytał piskliwie i nie odpowiadał na ponowne nagabywania. Zdecydowali się przeprowadzić testy, a zaraz po ich ukończeniu ponownie przebadać jego profil psychiczny.

W wieku dziesięciu lat Aleksander Bradley stracił ojca i lewe oko. W niedzielę po Dniu Dziękczynienia całą rodziną wracali samochodem z kościoła. Chwycił przymrozek. Ranna rosa zamarzła powlekając drogę niewyczuwalnie cienką gładzią. Ojciec Brada prowadził z wielką ostrożnością, ale samochody jechały przed nim, samochody jechały za nim, samochody jechały mu naprzeciw drugim pasmem dwukierunkowej drogi: zmuszony był utrzymywać określoną prędkość i odpowiadał półsłówkami na odżywki członków rodziny. Był uważny, ale nie był dość uważny. Kiedy nadciągnęła katastrofa, nie mógł nic zrobić, żeby jej uniknąć. Siedzący na przednim siedzeniu obok ojca Brad miał wrażenie, że jadąca z naprzeciwka furgonetka powoli i spokojnie zjeżdża w lewo, jak gdyby brała zakręt. Tylko że nie było tam dla niej miejsca na skręt. Ojciec Brada przycisnął hamulec i nie puszczał. Ich samochód zwolnił i wpadł w poślizg. I przez parę sekund chłopiec siedział i patrzył, jak tamten samochód bokiem sunie wprost na nich, a oni sami łagodnym ślizgiem nieuchronnie wpadają wprost na niego. Był w tym i majestat, i nieśpieszność, i nieuchronność. Nikt nic nie powiedział — ani Brad, ani jego ojciec, ani matka Brada na tylnym siedzeniu. Nikt nic nie zrobił, poza tym, że zastygli w skamieniałych pozach, niczym aktorzy w żywym obrazie Ministerstwa Komunikacji. Ojciec siedział milczący i wyprostowany za kierownicą, w skupieniu zapatrzony w tamten samochód. Kierowca tamtego samochodu z pytaniem w szeroko rozwartych oczach spoglądał przez ramię w ich stronę. Żaden z nich nie drgnął do chwili zderzenia. Nawet na lodzie tarcie ich hamowało i nie mogli poruszać się z wiele większą wypadkową prędkością niż czterdzieści kilometrów na godzinę. Tyle wystarczyło. Obaj kierowcy zginęli — ojciec Brada został wbity na kolumnę kierownicy, tamtemu ucięło głowę. Brad z matką, mimo zapiętych pasów, doznali złamań, ran i stłuczeń, jak również obrażeń wewnętrznych; ponadto ona straciła na zawsze władzę w lewym nadgarstku, zaś jej syn stracił oko. W dwadzieścia trzy lata później śniło mu się to nadal, jak gdyby wydarzyło się dopiero co. We śnie serce stawało mu w gardle ze strachu i budził się zlany potem i z krzykiem, i bez tchu.

Nie wszystko poszło na straty. Odkrył, że za cenę oka zyskał niemało. Po pierwsze, ubezpieczeniową premię za życie ojca i okaleczenie każdego z uczestników wypadku. Po drugie okaleczenie ustrzegło go przed wojskiem, a pozwoliło mu wstąpić do Piechoty Morskiej w cywilnym zasadniczo charakterze, kiedy potrzebował praktyki w swej specjalności. Po trzecie, zapewniło mu dogodny pretekst do unikania co głupszych niebezpieczeństw i co bardziej kłopotliwych powinności wieku młodzieńczego. Nigdy nie musiał wykazywać swej odwagi w brutalnych sportach i zawsze bywał zwalniany z tych wszystkich ćwiczeń, których nie cierpiał najbardziej. I — po czwarte, a zarazem najważniejsze, otrzymał za darmo wykształcenie. Zgodnie z postanowieniami Pomocy Dzieciom Upośledzonym w ramach systemu opieki społecznej w jego rodzinnym stanie zapewniono mu utrzymanie przez całą szkołę, uniwersytet i studia doktoranckie. Zyskał cztery stopnie naukowe, co uczyniło zeń jednego z największych na świecie specjalistów od układów percepcyjnych oka. Per saldo była to korzystna transakcja. Nawet uwzględniając stratę poniesioną przez matkę, która ostatnie dziesięć lat życia spędziła w stanie miernego cierpienia i niezmiernego rozstroju nerwowego.

Brad wylądował w programie Człowieka Plus, ponieważ nikogo lepszego by nie dostali. Wybrał sobie pracę w Piechocie Morskiej, ponieważ nigdzie by łatwiej nie znalazł obiektów doświadczalnych spreparowanych przez odłamek pocisku, szkocki miecz obosieczny i filipiński kordelas w szpitalach polowych Tanzanii, Borneo i Cejlonu. Pracę jego dostrzeżono na wysokich szczeblach hierarchii wojskowej. Brada nie przyjęli — oni go powołali.

Nie był pewien jedynie, czy Człowiek Plus jest akurat tym najlepszym, co jemu mogło się trafić. Innych do programu kosmicznego przyciągnął splendor lub apele do poczucia obowiązku. Z Bradleyem sprawa miała się zupełnie inaczej. Jak tylko pojął, do czego zmierza człowiek przybyły z Waszyngtonu, roztoczyły się przed nim widoki i perspektywy. To był nowy tor. Oznaczał rezygnację z pewnych planów, odroczenie innych. Ale widział, dokąd go doprowadzi: za trzy, powiedzmy, lata udziału w opracowywaniu układów optycznych cyborga czeka go światowa sława. Po czym rzuci program i wkroczy na bezkresne, soczyste pastwiska prywatnej praktyki; Na sto tysięcy Amerykanów stu ośmiu ma z natury całkowitą utratę funkcji w jednym lub obojgu oczach. Dawało to w sumie ponad trzysta tysięcy potencjalnych pacjentów, z których wszyscy, jak jeden mąż, chcieliby leczyć się u najlepszego specjalisty. A praca przy programie Człowieka Plus automatycznie kreuje go na najlepszego fachowca w tej dziedzinie. Będzie miał swoją prywatną klinikę przed czterdziestką. Niewielką. Akurat w sam raz, żeby mógł nadzorować ją osobiście w każdym drobiazgu i poprowadzić przy pomocy młodszego personelu przez siebie wyszkolonego i pracującego pod jego kierunkiem. Przyjmowałby do, och, może pięciuset, a może sześciuset pacjentów rocznie — jeden procent ewentualnych pacjentów. Jaka to będzie cząstka? Przynajmniej połowa to ci od najgrubszych portfeli i najlżejszej ręki do wydawania pieniędzy. Oraz, rzecz jasna, margines na działalność charytatywną. Przynajmniej ze stu rocznie — za darmo wszystko, nawet telefony u wezgłowia. Za to kilkuset tych, którzy mogą zapłacić, zapłaci słono. Klinika Bradleya (w jego uszach pobrzmiewało to już równie szacownie i dystyngowanie co „Menningera”) będzie wzorem dla służby zdrowia na całym świecie i przyniesie mu cholerną kupę szmalu.

Nie była to wina Bradleya, że z tych trzech lat zrobiło się ponad pięć. I nawet nie jego działka programu spowodowała te opóźnienia. Przynajmniej nie większość z nich. Tak czy inaczej, nadal był młody. Odejdzie z programu mając przed sobą dobre trzydzieści lat pracy, chyba że zdecyduje się na wcześniejszą emeryturę, może zatrzymując stanowisko konsultanta i pakiet akcji Kliniki Bradleya. Praca zaś w programie kosmicznym miała też swoje inne plusy: wielu jego współpracowników pożeniło się z bardzo atrakcyjnymi kobietami. Bradleya nie interesował ożenek, lecz bardzo lubił posiadać żony.

Wróciwszy do siedmiopokojowego królestwa swojej pracowni Brad podkręcił swych podwładnych, żeby zapewnić gotowość nowego ogniwa mediacyjnego siatkówki do transplantacji w ciągu tygodnia, po czym spojrzał na zegarek. Jeszcze nie było jedenastej. Wykręcił numer Torrawaya i po chwili miał go na linii.

— Idziesz na lunch, Róg? Chciałbym z tobą pogadać o tym nowym przeszczepie.

— Och, niestety, Brad. Bardzo żałuję. Ale co najmniej trzy najbliższe godziny przesiedzę w komorze z Willym Hartnettem. Może jutro.

— Zatem do jutra — rzekł Brad wesolutko i odłożył słuchawkę. Nie był zaskoczony; sprawdził już wcześniej harmonogram Torrawaya. Był za to zadowolony. Oznajmił swojej sekretarce, że udaje się na konferencję poza Instytutem, a potem na lunch i że wróci po drugiej, po czym wezwał samochód. Wprowadził do niego współrzędne skrzyżowania z uliczką, na której mieszkał Roger Torraway. Na której mieszkała Dorka.

Загрузка...