Don Kayman był bardzo skomplikowanym człowiekiem i nigdy nie odpuścił żadnego problemu. Dlatego właśnie był nam potrzebny jako aerolog programu, lecz zahaczało to również o jego życie religijne. Jakiś religijny problem nurtował Kaymana, gdzieś na granicy jego świadomości. Nie przeszkadzał mu w pogwizdywaniu przy starannym obgalaniu bródki a la Dizzy Gillespie i zaczesywaniu się na schludnego pazia. Ale jednak go dręczył. Kayman zapatrzył się w lustro, usiłując zidentyfikować to coś, co go gryzie. Po chwili uświadomił sobie, że przynajmniej jedną z tych rzeczy jest jego bawełniana podkoszulka z krótkimi rękawami. Nie pasowała. Zdjął ją i zmienił na podwójnie robiony czterokolorowy półgolf, który na tyle przypominał koloratkę, że przemawiało to do jego poczucia humoru. Zadzwonił interfon.
— Donnie? Czy już jesteś prawie gotowy?
— Będę za chwilę — powiedział rozglądając się dokoła. Co jeszcze? Jego sportowa marynarka wisiała na krześle pod drzwiami. Buty miał wyglansowane. Rozporek zasunięty. Robisz się rozkojarzony — upomniał sam siebie. Dręczyło go coś, co miało jakiś związek z Rogerem Torrawayem, nad którym się bardzo litował w tym właśnie momencie. Wzruszył ramionami, chwycił marynarkę, przerzucił ją przez rękę, przewędrował korytarzem i zastukał do drzwi żeńskiego klasztoru siostry Klotyldy.
— Dzień dobry, ojcze — powitała go nowicjuszka i wpuściła do środka. — Usiądź sobie. Zaraz ci ją przyprowadzę.
— Dziękuję, Jess.
Kayman odprowadzał ją pełnym uznania spojrzeniem, gdy znikała w głębi korytarza. Obcisłe spodnie zakonnego kostiumiku niewiele ukrywały z jej figury i Kayman pozwolił sobie porozkoszować się nieuchwytnym, antycznym poczuciem winy z powodu grzesznych myśli na ten widok. Grzech całkiem niewinny, coś jak jedzenie mięsa w piątek. Przypomniało mu się, jak jego rodzice każdego piątkowego wieczoru smażyli i żuli ukradkiem mrożone ostrygi, chociaż dyspensa była już powszechna. Nie żeby uważali jedzenie mięsa za grzech; po prostu ich układy trawienne tak przyzwyczaiły się do ryby w piątek, że nie umieli się przestawić. Stosunek Kaymana do seksu był bardzo podobny. Zniesienie celibatu nie zatarło genetycznej pamięci o dwóch tysiącleciach duchowieństwa, które udawało, że nie wie, do czego ma narządy seksualne.
Siostra Klotylda dziarsko wmaszerowała do poczekalni, cmoknęła go w gładko wygolony policzek i wzięła pod rękę.
— Ładnie pachniesz — powiedziała.
— Wstąpimy gdzieś na kawę? — spytał wyprowadzając ją przez drzwi.
— Chyba nie, Donnie. Miejmy to już za sobą.
Jesienne słońce paliło w gorącym podmuchu hen znad Teksasu.
— Złożymy dach?
Pokręciła głową.
— Fryzura ci się rozfrunie. Zresztą jest za gorąco. — Wykręciła się w pasach, żeby na niego popatrzeć. — Co cię gryzie?
Wzruszył ramionami i zapalił silnik, kierując samochód na samoczynne pasmo drogi.
— Ja… ja sam nie wiem. Czuję się tak, jakbym miał coś na sumieniu, z czego zapomniałem się wyspowiadać.
— O mnie chodzi?
— Och nie, Klotuś. Coś… sam nie wiem co.
Z roztargnieniem ujmując jej dłoń wyjrzał przez boczne okno. Przejeżdżali drogą szybkiego ruchu i ujrzał ogromny biały sześcian budynku Instytutu daleko na horyzoncie. Wiedział z całą pewnością, że to nie jego skłonność do siostry Klotyldy go dręczy. Jakkolwiek niewinne grzeszki przyprawiały go o miły dreszczyk, to jednak nie zamierzał lekceważyć praw swojego Kościoła i swego Boga. Może — myślał — poszedłby na wynajęcie dobrego adwokata i walkę, ale nie na łamanie prawa. Swoje polowanie na siostrę Klotyldę uważał za dostatecznie śmiałe, a co z tego wyniknie, będzie zależało od tego, na co pozwoli jej zakon, gdy i o ile w ogóle on sam odważy się poprosić ją, żeby wystąpiła o dyspensę. Nie interesowały go rozgorączkowane grupy rozłamowe jak klerykalne komuny czy odrodzeni katarowie.
— Roger Torraway? — spróbowała odgadnąć.
— Wcale bym się nie zdziwił. — Jest coś w tym manipulowaniu jego zmysłami, co mnie niepokoi. Jego postrzeganie świata.
Siostra Klotylda mocniej ścisnęła jego dłoń. Jako psycholog społeczny miała prawo wiedzieć, co się dzieje w ramach programu, i znała Dona Kaymana.
— Zmysły kłamią, Donnie. Tak mówi Pismo Święte.
— Och, z pewnością. Ale czy Brad ma jakiekolwiek prawo dyktować zmysłom Rogera, jak mają kłamać?
Klotylda zapaliła papierosa i nie przeszkadzała mu w jego rozważaniach. Odezwała się dopiero, jak dojeżdżali do centrum handlowego.
— Następny zakręt, prawda?
— Zgadza się — rzekł i ujmując kierownicę przełączył samochód z powrotem na ręczne prowadzenie. Wśliznął się na parking ciągle zaabsorbowany Rogerem Torrawayem. Miał pilny problem żony Rogera. Już z tym było dość kłopotu. Lecz nad wszystkim górował problem poważniejszy: jak Roger poradzi sobie z największym spośród wewnętrznych dylematów — co jest Dobrem, a co jest Złem? — skoro posiadane przez niego informacje, na których musi opierać decyzję, filtrowane są przez mediacyjne obwody Brada?
Szyld nad wystawą sklepową głosił: MAŁE A MIŁE DROBIAZGI. Sklep był też mały jak na centrum mające „Two Guys” o powierzchni użytkowej pięćdziesięciu tysięcy metrów i prawie równie wielki supermarket. Ale był dostatecznie duży, żeby drogo kosztować. Wliczając czynsz, świadczenia, ubezpieczenie, pensje trójki sprzedawców, z tego dwojga w niepełnym wymiarze godzin, oraz hojną płacę kierowniczki dla Dorki, przynosił co miesiąc na czysto blisko dwa tysiące dolarów straty. Roger pokrywał ją ochoczo, mimo że niektóre z naszych księgowych zestawień wykazywały mu, że taniej byłoby dać Dorce dwa tysiące miesięcznie w charakterze kieszonkowego.
Dorka zastawiała właśnie porcelaną ladę z napisem: „wyprzedaż za pół ceny”. Skinęła gościom na powitanie nawet uprzejmie.
— Cześć, Don. Witam, siostro Klotyldo. Chce siostra kupić tanio parę czerwonych filiżanek?
— Wyglądają ładnie — powiedziała Klotylda.
— Och, one są ładne. Ale proszę nie kupować ich dla klasztoru. Urząd Kontroli Żywności i Leków właśnie nakazał wycofać je ze sprzedaży. Rzekomo w szkliwie jest trucizna — zakładając, że ktoś by pił w takiej filiżance co najmniej czterdzieści herbat dziennie przez dwadzieścia lat życia.
— Och, jaka szkoda. Ale… pani je sprzedaje?
— Zarządzenie obowiązuje za trzydzieści dni — wyjaśniła z promiennym uśmiechem Dorka. — Zdaje się, że nie powinnam opowiadać takich rzeczy księdzu i zakonnicy, prawda? Ale słowo daję, sprzedajemy te filiżanki od lat, a nigdy nie słyszałam, żeby ktoś umarł.
— Może wpadniesz z nami na kawę? — spytał Kayman. — Oczywiście, wypijemy ją w innych filiżankach.
Dorka wyrównała czerwoną filiżankę w rzędzie i westchnęła.
— Nie, i tak możemy pogadać. Chodźmy na zaplecze do mego gabinetu. — Ruszając przodem rzuciła przez ramię: — Tak czy owak, wiem, co was sprowadza.
— Och? — rzekł Kayman.
— Chcecie, żebym odwiedziła Rogera. Zgadza się?
Kayman siadł w obszernym fotelu naprzeciwko jej biurka.
— Dlaczego nie chcesz, Dorka?
— O jejku, Don, a po co? Leży nieprzytomny jak kłoda. Nie wiedziałby nawet, czy ja jestem, czy mnie nie ma.
— Jest naszpikowany narkotykami, owszem. Ale miewa okresy przytomności.
— Prosił o to?
— Prosił o wieści od ciebie. A co miał twoim zdaniem zrobić, błagać?
Wzruszyła ramionami, nie przestając bawić się porcelanowym pionkiem szachowym.
— Czy przyszło ci kiedyś do głowy pilnować swego nosa, Don? — spytała.
Nie obraził się.
— Właśnie to robię. Rogera mamy tylko jednego w tej chwili i nikt go nie zastąpi. Czy zdajesz sobie sprawę, co się z nim dzieje? Już dwadzieścia osiem razy był na stole operacyjnym. W trzynaście dni! Nie ma już oczu. Ani płuc, ani serca, uszu, nosa — on nawet nie ma już skóry, tylko syntetyki, bo z własnej obrano go kawałek po kawałku. Obdarto żywcem ze skóry — za takie rzeczy ludzie zostawali świętymi, a oto mamy człowieka, który nie może się nawet doczekać, żeby jego własna żona…
— Gówno cię to obchodzi, Don! — wybuchnęła Dorka. — Nie wiesz, o czym mówisz. Roger prosił mnie, żebym nie przychodziła go oglądać po rozpoczęciu cyklu operacji. Myślał, że ja nie zniosę… On po prostu nie chciał, żebym go oglądała w takim stanie!
— Na moje oko, Dorka — rzekł ksiądz matowym głosem — jesteś ulepiona z całkiem twardej gliny. Wytrzymałabyś to.
Dorka wykrzywiła usta. Przez moment jej ładna buzia wcale nie wyglądała ładnie.
— To nie jest kwestia tego, co ja mogę wytrzymać — powiedziała. — Posłuchaj, Don. Czy ty w ogóle wiesz, co to znaczy być żoną takiego mężczyzny jak Roger?
— To musi być chyba całkiem fajnie — rzekł zaskoczony Kayman. — Roger jest przyzwoitym człowiekiem.
— Owszem, jest. Wiem o tym tak samo, jak ty, Donie Kaymanie. I z miłości do mnie stracił głowę.
Zapadło milczenie.
— Chyba nie bardzo rozumiem — przerwała ciszę siostra Klotylda. — Czy jesteś z tego niezadowolona?
Dorka spojrzała na zakonnicę, ważąc coś w myślach.
— Niezadowolona. Można to i tak nazwać. — Odstawiła pionek szachowy i wychyliła się przez biurko. — Marzenie każdej dziewczyny, prawda? Znaleźć prawdziwego bohatera i żeby był przystojny i mądry, i sławny, i prawie że bogaty, i tak w nas bez pamięci zakochany, że aż ślepy. Dlatego właśnie wyszłam za Rogera. Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. — Podniosła głos o pół tonu. — Wydaje mi się, że nie macie pojęcia, jak to jest mieć kogoś, kto z miłości stracił dla was głowę. Co po mężczyźnie bez głowy? Czasami leżąc koło niego w łóżku i starając się zasnąć, słyszę, że on obok mnie nie śpi, nie rusza się, nie wstaje i nie idzie do klozetu, taki delikatny, w dupę jebany… Czy wiecie, że jak razem podróżujemy, to Roger nigdy nie pójdzie do sracza, dopóki nie wydaje mu się, że ja śpię, albo kiedy nie ma mnie w pobliżu? Goli się, jak tylko otworzy oczy; nie chce, żebym go widziała z włosami w nieładzie. Wygala sobie pachy, trzy razy dziennie używa dezodorantu. On… on traktuje mnie, jakbym była Najświętszą Panną, Don! On ma bzika! I tak to trwa przez dziewięć lat. — Obrzuciła bezradnym spojrzeniem księdza i zakonnicę, którzy milczeli, nieco zakłopotani. — I nagle — powiedziała — zjawiacie się i mówicie mi, że powinnam pójść i popatrzeć, jak robią z niego jakąś koszmarną kukłę. Wy i inni też. Wczoraj wieczorem wpadła Katarzyna Doughty. Dobrze na bani; popijała i dumała, i postanowiła wpaść i powiedzieć mi w swej rozmiękczonej przez bourbona mądrości, że unieszczęśliwiam Rogera. No cóż, miała rację. I wy macie rację. Unieszczęśliwiam go. Nie macie tylko racji myśląc, że jak pójdę go zobaczyć, to go uszczęśliwię… Och, do diabła.
Rozległ się dzwonek telefonu. Dorka podniosła słuchawkę, po czym zerknęła na Kaymana i siostrę Klotyldę. Niemalże błagalny dotąd wyraz jej twarzy zastygł w coś przypominającego porcelanowe figurki na stoliku przy jej biurku.
— Przepraszam — powiedziała rozwijając delikatne plastikowe płatki wokół mikrofonu i zmieniając go w szeptofon odwróciła się do nich plecami wraz z krzesłem. Chwilę rozmawiała nieuchwytnie dla ich uszu, następnie odłożyła słuchawkę i odwróciła się z powrotem.
Kayman powiedział:
— Dałaś mi trochę do myślenia, Dorka. Ale nadal…
Uśmiechnęła się porcelanowym uśmiechem.
— Ale nadal chcesz mi dyktować, jak mam żyć. Otóż, nic z tego. Oboje powiedzieliście, co macie do powiedzenia. Dziękuję wam za odwiedziny. I będę wam wdzięczna, jak zechcecie wyjść. Nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia.
Roger leżał z rozpostartymi rękami i nogami na fluidalnym łożu wewnątrz ogromnego, białego budynku Instytutu. Leżał tak już trzynaście dni, większość czasu nieprzytomny lub niezdolny odróżnić, czy jest przytomny, czy nie. Śnił. Mogłyśmy rozpoznać, że śni po gwałtownych ruchach najpierw gałek ocznych, później po drganiu zakończeń mięśni, kiedy oczy usunięto. Niektóre z jego snów były jawą, lecz on nie potrafił tego ocenić. Trzymałyśmy Rogera Torrawaya pod lupą sekunda po sekundzie. Chyba nie było takiego skurczu zginacza czy impulsu w synapsie, który nie uruchomiłby jakiegoś monitora, i skrupulatnie integrowałyśmy te dane i nadzorowałyśmy nieustannie jego życiowe funkcje.
To był dopiero początek. W pierwszych trzynastu dniach chirurgii Rogerowi zrobiono niewiele więcej niż to, co zrobiono Willy’emu Hartnettowi. Ale to nie wystarczało. Dopiero po tym wszystkim zespoły protetyków i chirurgów zaczęły dokonywać w nim rzeczy, jakich nigdy nie dokonano w istocie ludzkiej. Cały jego układ nerwowy został zrewidowany i wszystkie główne przewody połączono sprzężeniami wiodącymi do olbrzymiego komputera na niższym piętrze. Był to uniwersalny IBM 3070. Zajmował pół pokoju, a mimo to nie miał dostatecznej pojemności, jak na wszystkie stawiane przed nim zadania. To sprzężenie miało charakter tymczasowy. W odległym o trzy tysiące kilometrów północnym zakątku stanu Nowy Jork zakłady IBM montowały komputer specjalizowany, który miał się zmieścić w tornistrze. Skonstruowanie tego komputera stanowiło najtrudniejszą część całego programu: weryfikowałyśmy jego obwody nieprzerwanie, nawet w trakcie ich scalania na stołach montażowych. Jego ciężar nie mógł przekroczyć czterdziestu kilogramów wagi ziemskiej. Jego największy wymiar nie mógł wynosić więcej niż czterdzieści pięć centymetrów. A pracować musiał zasilany z akumulatorów prądu stałego, nieustannie doładowywanych za pomocą ogniw słonecznych. Ogniwa słoneczne sprawiały początkowo kłopot, ale poradziłyśmy sobie z nimi. Wymagały pola o minimalnej powierzchni około dziewięciu metrów kwadratowych. Powierzchnia ciała Rogera (już nawet po różnorakich modyfikacjach) była za mała — byłaby za mała choćby i w całości przyjmowała dość mizerne promieniowanie słoneczne na Marsie jednocześnie. Nasze rozwiązanie tego problemu polegało na skonstruowaniu pary wielkich, delikatnych jak babie lato skrzydeł elfa.
— Będzie wyglądał jak Oberon — powiedział z uciechą Brad na widok rysunków.
— Albo jak nietoperz — burknęła Katarzyna Doughty.
Faktycznie przypominały skrzydła nietoperza, zwłaszcza że były czarne jak gagat. Nie pofrunąłby na nich nawet w atmosferze o przyzwoitej gęstości, gdyby Mars takową miał. Składały się z cieniutkiej błony o nikłej wytrzymałości konstrukcyjnej. Ale one nie miały służyć fruwaniu ani pokonywać żadnych obciążeń. Miały jedynie rozpościerać się automatycznie i ustawiać do przyjęcia takiej ilości promieniowania, jakiej Słońce może dostarczyć. Po namyśle dokonano poprawek konstrukcyjnych, wprowadzając pewien stopień kontroli nad nimi przez Rogera, aby mógł korzystać ze skrzydeł, tak jak linoskoczek korzysta z tyczki, do łapania równowagi. Razem wziąwszy, stanowiły one ogromny postęp w porównaniu z „uszami”, jakie doczepiłyśmy Willy’emu Hartnettowi. Skrzydła słoneczne zostały zaprojektowane i wyprodukowane w osiem dni; z chwilą gdy łopatki Rogera przygotowano na ich przyjęcie — były gotowe do założenia.
Już wówczas skórę brało się niejako z metra. Tyle jej szło jeszcze na Willy’ego Hartnetta i jako podstawowe wyposażenie, i w charakterze zapasu na wypadek uszkodzeń czy zmian konstrukcyjnych w trakcie realizacji programu, że teraz nowe przeszczepy fastrygowano do ciała Rogera w takim tempie, w jakim chirurdzy obdzierali go z powłoki, w której przyszedł na świat.
Od czasu do czasu Roger podnosił się i rozglądał po swoim otoczeniu, jakby je rozpoznając i pojmując. Ale któż mógł to wiedzieć na pewno?
Jego goście — których miał nieprzerwany strumień — czasami go zagadywali, czasami traktowali jak obiekt laboratoryjnej obróbki i dyskusji, darząc go nie większymi względami niż pierwszą lepszą menzurkę. Niemal codziennie wpadał Vern Scanyon i przypatrywał się powstającemu dziełu z coraz większą odrazą.
— Wygląda jak z piekła rodem — burknął. — Podatnicy skakaliby do góry z radości!
— Uwaga, generale — warknęła Katarzyna Doughty, lokując swą potężną figurę pomiędzy dyrektorem a obiektem. — Skąd pan wie, że on pana nie słyszy?
Scanyon wzruszył ramionami i odszedł przekazać sprawozdanie do sekretariatu prezydenta. Don Kayman wszedł akurat na jego odejście.
— Dzięki ci, matko świata — rzekł z powagą. — Jestem ci wdzięczny za troskę o mojego przyjaciela Rogera.
— Taaa — powiedziała z irytacją. — To nie sentyment. Biedny skurwiel musi mieć trochę wiary w siebie; będzie mu potrzebna. Wiesz, z iloma już pracowałam paraplegikami i takimi po amputacji. A czy wiesz, ilu z nich były to beznadziejne przypadki kadłubków, nigdy nie mających chodzić ani poruszyć żadnym mięśniem, ani choćby pójść do ubikacji o własnych siłach? Siła woli, Don, działa cuda, ale do tego musisz wierzyć w siebie.
Kayman zmarszczył czoło; stan ducha Rogera nie schodził mu z myśli.
— Nie zgadzasz się ze mną? — ostro zapytała Katarzyna, mylnie tłumacząc sobie marsa na jego czole.
— Skądże znowu! To znaczy… nie bądź niemądra, Katarzyno, czy ja jestem człowiekiem, który by kwestionował wyższość ducha nad ciałem? Jestem ci tylko wdzięczny. Dobry z ciebie człowiek, Katarzyno.
— Gówno prawda — mruknęła zza papierosa. — Płacą mi za to. A poza tym — dodała — widzę, że nie byłeś jeszcze dzisiaj w swoim gabinecie. Czeka tam budująca nota do nas wszystkich od Jego Gwiazdkowej Mości Generała, przypominająca nam, że to, co robimy, jest ważne… i z drobną aluzją, że jeśli zawalimy datę startu, czekają nas obozy koncentracyjne.
— Jakbyśmy potrzebowali przypominania — westchnął ojciec Kayman ze spojrzeniem utkwionym w groteskowej, nieruchomej postaci Rogera. — Scanyon to dobry chłop, tylko ma skłonność do traktowania wszystkiego, co robi, jakby to był pępek świata. Ale tym razem może i ma rację…
Stwierdzenie było co najmniej fałszywe. Dla nas nie ulegało to żadnej wątpliwości: najważniejsze ogniwo w tych wszystkich skomplikowanych wzajemnych współzałeżnościach myśli i materii, które minione pokolenia naukowców zwały Gają, znajdowało się właśnie tutaj — unosiło się na fluidalnym podłożu i wyglądało jak gwiazdor japońskiego filmu grozy. Bez Rogera Torrawaya wyprawa marsjańska nie mogła wystartować w porę. Miliardy ludzi może i miało wątpliwości co do jego znaczenia. My nie.
Roger był pępkiem wszystkiego. W masywie budynku Instytutu skupiały się wokół niego wszelkie pomocnicze i towarzyszące siły, których wypadkowa miała uczynić zeń to, czym miał być. W sałi operacyjnej za sąsiednimi drzwiami Freeling, Weidner i Bradley wmajstrowywali w niego nowe części. Niżej w normalnej komorze marsjańskiej, w której zmarł Willy Hartnett, poddawano działanie tych części próbie niezawodności w marsjańskich warunkach. Niekiedy okres bezawaryjnej pracy był zatrważająco krótki; wówczas modyfikowano ich konstrukcję, o ile to było możliwe, lub dodawano rezerwowe zabezpieczenie — bądź wykorzystywano je niekiedy tak czy owak, modląc się i trzymając kciuki.
Wszechświat rozszerzał się od Rogera na podobieństwo łusek cebuli. Trochę dalej w budynku tykał i mruczał gigantyczny 3070, rozrastający się o nowe sekwencje programów odpowiadające urządzeniom mediacyjnym, z godziny na godzinę wmontowywanym w Rogera. Na zewnątrz budynku była społeczność Tonki, której egzystencja zależała od powodzenia programu, głównego jej pracodawcy i podstawowej racji bytu. Ze wszystkich stron Tonki była cała reszta Oklahomy i rozpościerające się na wszystkie strony pozostałe pięćdziesiąt cztery stany, a wokół nich znękany i gniewny świat, zajęty przerzucaniem z jednej ze swych stolic do innej butnych not na szczeblu dyplomatycznym i pazurami walczący o byt za pośrednictwem każdego z miliardów swych jednostkowych bytów.
Ludzie związani z programem stopniowo odgrodzili się od całego prawie świata. Nie oglądali dzienników telewizyjnych, jak tylko mogli ich uniknąć, najchętniej nie czytali niczego prócz sportowych kolumn w gazetach. Pracując na pełnych obrotach nie mieli oni za wiele czasu, lecz nie w tym tkwiła przyczyna. Przyczyna tkwiła w tym, że po prostu nie chcieli wiedzieć. Świat wariował, zaś obcość wnętrza ogromnego białego sześcianu budynku Instytutu wydawała im się racjonalna i rzeczywista, podczas gdy rozruchy w Nowym Jorku, taktyczne rakiety fruwające wokół Zatoki Arabskiej oraz powszechne przymieranie głodem w ongiś tak zwanych „krajach rozwijających się” wyglądało na halucynacje bez znaczenia.
Bo to były halucynacje. I przynajmniej bez znaczenia dla przyszłości naszego gatunku.
Tak więc Roger dalej zmieniał się i pozostawał przy życiu. Kayman spędzał przy nim coraz to więcej czasu, każdą minutę wolną od doglądania marsjańskiej komory normalnej. Z czułością patrzył, jak Katarzyna Doughty szwenda się po całym pokoju siejąc popiół z papierosa na wszystko prócz Rogera. Nadal jednak coś go gryzło. Musiał pogodzić się z tym, że Roger potrzebuje obwodów mediacyjnych do interpretacji nadmiaru bodźców, ale nie znajdował odpowiedzi na doniosłe pytanie: jeśli Roger nie wie, co widzi, to jak może zobaczyć Prawdę?