Był czas, kiedy planeta Mars wyglądała jak druga Ziemia. Astronom Schiaparelli patrzący przez swój mediolański teleskop „na słynną koniunkcję roku 1877 zobaczył coś, co mu wyglądało na…kanaliki”. Nazwał je „canali”, co połowa piśmiennej ludzkości odebrała jako „kanały”. W tym niemal wszyscy astronomowie, którzy z miejsca obrócili swoje teleskopy w tę samą stronę i odkryli więcej.
Kanały? Zatem musiały zostać wykopane w jakimś celu. Jakim celu? Dla ujęcia wody — tylko takie wyjaśnienie pasowało do faktów.
Nieodparta logika owego sylogizmu sprawiła, że przełom stulecia już prawie nie zastał niedowiarków na świecie. Za pewnik naukowy przyjęto posiadanie przez Marsa starszej, mądrzejszej niż nasza cywilizacji. Gdyby tylko móc się z nimi dogadać, cóż za cudów moglibyśmy się nadowiadywać! Percival Lowell podumał nad blokiem rysunkowym i wystąpił z pierwszym podejściem. Narysujmy ogromne figury euklidesowe na piaskach Sahary — powiadał. Ułóżmy je z chrustu albo wykopmy rowy i wypełnijmy naftą. Potem którejś bezksiężycowej nocy, gdy Mars wzejdzie na afrykańskim niebie, podpalmy je. Tamte obce marsjańskie oczy na stałe, jego zdaniem, przyklejone do ich marsjańskich teleskopów, zobaczą. Rozpoznają kwadraty i trójkąty. Zrozumieją, że chodzi tu o nawiązanie kontaktu, i w swej dojrzalszej mądrości znajdą sposób, żeby odpowiedzieć.
Nie wszyscy wierzyli tak bardzo i tak ślepo jak Lowell. Niektórzy powiadali, że Mars jest zbyt mały i zbyt zimny jak na kolebkę jakiejkolwiek wysoce inteligentnej rasy. Kopać kanały? Och, tak, to całkiem proste — wystarczy chłopska siła; rasa konająca z pragnienia świetnie poradziłaby sobie z wykopaniem rowów, nawet przeogromnych, nawet widocznych z międzyplanetarnych odległości, żeby utrzymać się przy życiu. Ale na coś więcej warunki naturalne były po prostu zbyt surowe. Żyjąca tam rasa pewnie przypominała Eskimosów po wsze czasy uwięzionych w przedsionku cywilizacji, ponieważ na zewnątrz ich lodowych chat świat jest aż tak wrogi, że nie daje im czasu na poznanie abstrakcji. Gdyby nasze teleskopy miały zdolność rozdzielczą pozwalającą wypatrzyć twarz marsjańskiego osobnika, ujrzelibyśmy jedynie zezwierzęconą maskę tępawego i głupawego pobratymca wołu, owszem, zdolnego do przerzucania ziemi i uprawy roli, ale nie mogącego aspirować do życia umysłowego.
Jednak czy rozumni, czy prymitywni jak zwierzęta, Marsjanie na Marsie byli — przynajmniej według opinii powszechnej w owych czasach.
Później zbudowano lepsze teleskopy i zostały odkryte lepsze metody interpretacji tego, co pokazywały. Do soczewek i zwierciadła dołączyły spektroskop i kamera. W oczach i rozumieniu astronomów Mars z każdym dniem przypływał o krok bliżej. Z każdym krokiem, w miarę jak obraz samej planety wyostrzał się i przejaśniał coraz bardziej, obraz jej domniemanych mieszkańców stawał się coraz bardziej mglisty i coraz mniej realny. Za mało było tam powietrza. Za mało wody. Było za zimno. Kanały rozpadły się przy lepszej rozdzielczości teleskopów na szereg nieregularnych plam znaczących powierzchnię. Miasta, które powinny leżeć u ich zbiegu, nie istniały. Z chwilą pierwszych lotów Marinera rasa Marsjan, którzy nigdy nie żyli poza wyobraźnią istot ludzkich, umarła nieodwołalnie.
Nadal wydawało się, że może tam istnieć jakiegoś rodzaju życie, może prymitywne rośliny, nawet prymitywny gatunek płazów. Ale nic na podobieństwo człowieka. Na powierzchni Marsa istota oddychająca powietrzem i zbudowana głównie z wody jak człowiek nie przeżyłaby kwadransa.
Brak powietrza zabije ją najprędzej. Śmierć nastąpi nie w wyniku zwykłego uduszenia. Nie zdążyłoby do tego dojść. W dziesięciomilibarowym ciśnieniu na powierzchni Marsa krew jej zagotuje się i nastąpi agonia od czegoś w rodzaju zatorów gazowych przy chorobie kesonowej. Gdyby jakoś to przeżyła, wówczas umrze z braku powietrza. Gdyby przeżyła obie te rzeczy — z aparatem tlenowym na plecach i maską na twarzy podającą bezazotową mieszankę gazów na jakimś pośrednim poziomie ciśnienia między normalnym ziemskim a marsjańskim — umrze i tak. Umrze od bezpośredniego promieniowania słonecznego. Umrze od skrajności marsjańskich temperatur — maksymalnej jak w ciepławy wiosenny dzień, minimalnej gorszej niż podczas arktycznej nocy polarnej przy najniższym spadku. Umrze z pragnienia. I gdyby zdołała jakimś cudem przeżyć to wszystko, umrze wolniej, lecz nieuchronnie, z głodu, jako że nigdzie na powierzchni Marsa nie ma ani kęsa strawy jadalnej dla ludzkiej istoty.
Istnieje jednak innego rodzaju argument niezgodny z wnioskami wysnutymi z obiektywnych faktów. Człowiek nie jest skrępowany obiektywnymi faktami. Jeśli są mu niewygodne, zmienia je lub obchodzi. Człowiek nie może żyć na Marsie. Ale-człowiek nie może żyć również na Antarktydzie. A żyje. Człowiek żyje w miejscach, w których powinien umrzeć, dzięki temu, że zabiera ze sobą łaskawsze dlań środowisko. Nosi przy sobie to, czego potrzebuje. Pierwszym wynalazkiem człowieka w tej dziedzinie jest odzież. Drugim dające się magazynować pożywienie, jak suszone mięso czy prażone ziarno. Trzecim ogień. Najnowszym całe szeregi urządzeń i systemów, które zapewniły mu dostęp do dna mórz i przestrzeni kosmicznej.
Pierwszą obcą planetą, na której człowiek postawił stopę, był Księżyc. Jest on jeszcze bardziej nieprzyjazny niż Mars z tego względu, że życiodajne zasoby, których Mars ma bardzo mało — powietrze, woda i pożywienie — na Księżycu w ogóle nie istnieją. Mimo to już w latach tysiąc dziewięćset sześćdziesiątych ludzie gościli na Księżycu, nosząc ze sobą w aparaturze zamontowanej na skafandrach kosmonautycznych lub wbudowanej w ładowniki powietrze, wodę i wszystko inne niezbędne. Stąd już wiodła prosta droga do większych układów. Ich budowa nie była łatwa z powodu wchodzących w grę wielkości. Ale sprowadzała się jedynie do prostego powiększenia skali ku granicy półstałych bliskich samowystarczalności kolonii z obiegiem zamkniętym. Problem utrzymania tych pierwszych kolonii miał charakter czysto kwatermistrzowski. Na każdego człowieka potrzeba ileś ton zaopatrzenia; na każdy kilogram wystrzelonego w przestrzeń kosmiczną ładunku zużywa się paliwa i sprzętu wartości jakiegoś miliona dolarów. Ale było to do zrobienia.
Mars przynosił rzędy wielkości w jeszcze większej skali. Księżyc okrąża Ziemię w odległości zaledwie ćwierć miliona mil. Przy największym zbliżeniu Mars jest ponad sto razy dalej.
Mars jest nie tylko daleko od Ziemi, jest też bardziej niż Ziemia oddalony od Słońca. Podczas gdy Księżyc otrzymuje tyle samo energii co Ziemia na centymetr kwadratowy, Mars zgodnie z prawem odwrotności kwadratów dostaje zaledwie połowę tego.
Rakietę na Księżyc można z pewnego punktu na Ziemi wysłać o każdej godzinie każdego dnia. Lecz Mars i Ziemia nie krążą wokół siebie; krążą wokół Słońca, a ponieważ mają różne prędkości, czasami są niezbyt blisko, a czasami bardzo daleko. Jedynie wtedy, gdy znajdują się w najmniejszych odległościach, można skutecznie wysłać rakietę z jednego na drugie, zaś te okazje zdarzają się zaledwie raz na dwa lata i trwają miesiąc z paroma tygodniami.
Nawet elementy wystroju Marsa, które upodabniają go bardziej do Ziemi, działają przeciwko utrzymaniu tam kolonii. Jest on większy od Księżyca, a zatem ma ciążenie bardziej podobne ziemskiemu. Lecz ponieważ jest większy i silniej przyciąga, rakieta potrzebuje więcej paliwa do wylądowania i więcej paliwa do ponownego startu.
To wszystko sprowadza się do tego, że kolonię na Księżycu można zaopatrywać z Ziemi. Kolonii na Marsie nie. Przynajmniej ludzkiej.
A gdyby tak więc przekształcić istotę ludzką?
Przypuśćmy, że bierzemy typowe ciało ludzkie i zmieniamy wybiórczo część jego wyposażenia. Na Marsie nie ma czym oddychać… Zatem wyjmujemy płuca wymieniając je na zmikrominiaturyzowane regenerujące układy krakowania katalitycznego. Do tego potrzeba energii, lecz energia płynie z odległego Słońca.
Krew zagotuje się w typowym ludzkim ciele; w porządku, eliminujemy krew, przynajmniej z kończyn i płaszczyzn powierzchniowych, budując ramiona i nogi poruszane przez motory zamiast mięśni — i zachowując dopływ krwi jedynie do ciepłego, chronionego mózgu. Normalne ciało ludzkie potrzebuje pożywienia, lecz jeśli większość mięśni zastąpimy mechanizmami, zapotrzebowanie na pożywienie spadnie. To tylko mózg musi się odżywiać w każdej minucie dwadzieścia cztery godziny na dobę, na szczęście w kategoriach poboru energii mózg jest najmniej wymagającym z akcesoriów człowieka. Wykarmi się kromką chleba dziennie.
Woda? Nie jest już niezbędna, oprócz technicznych ubytków, jak uzupełnianie płynu w układach hamulcowych samochodu co dziesięć tysięcy kilometrów. Kiedy już zrobimy z ciała układ zamknięty, w ogóle nie trzeba go przepłukiwać wodą w obiegu picia, krążenia i wydalania bądź wypacania.
Promieniowanie? Problem obosieczny. W nie dających się przewidzieć okresach zdarzają się rozbłyski słoneczne i wówczas nawet na Marsie jest ono dużo za duże dla zdrowia: musi być zatem takie ciało powleczone sztuczną skórą. Poza tym jest to normalne widzialne i ultrafioletowe światło słoneczne. Nie wystarcza go do utrzymania ciepłoty i niezupełnie wystarcza nawet dla dobrej widzialności, zatem musimy zadbać o większą powierzchnię pobierającą energię — stąd wielkie nietoperzowe uszy receptorów u cyborga — zaś dla zapewnienia jak najlepszej widzialności zastępujemy oczy konstrukcjami mechanicznymi.
Jeśli dokonamy tego wszystkiego z ludzką istotą; wówczas to, co pozostaje, już nie jest tak dokładnie istotą ludzką. Jest to człowiek plus wielkie człony osprzętu elektronicznego. Człowiek staje się cybernetycznym organizmem: cyborgiem.
Pierwszym człowiekiem przerobionym na cyborga był prawdopodobnie Willy Hartnett. Nie jest to takie zupełnie pewne. Krążyły uporczywe pogłoski o eksperymencie chińskim, który powiódł się w początkowej fazie, po czym zawiódł. Ale nie ulegało raczej wątpliwości, że Hartnett jest przynajmniej jedynym cyborgiem pozostającym przy życiu w tym akurat momencie. Urodził się w typowy dla człowieka sposób i miał typową człowieczą postać przez trzydzieści siedem lat. Zaczął się zmieniać dopiero w ostatnich osiemnastu miesiącach. Z początku zmiany były pomniejsze i tymczasowe. Nie usunięto mu serca. Bocznikowano je tylko od czasu do czasu szpulowym wirnikiem z miękkiego plastiku, który przyczepiano mu do ramienia i z którym chodził przez tydzień za każdym razem.
Oczu również mu nie usunięto… wówczas. Zaklejano je tylko szczelnie rodzajem lepkiej przepaski, kiedy ćwiczył rozpoznawanie zawiłych kształtów świata, jakie odkrywała mu brzęcząca przenikliwie elektroniczna kamera połączona chirurgicznie z jego nerwem wzrokowym. Kolejno poddawano osobnym próbom układy mające uczynić zeń Marsjanina. I dopiero jak każde ogniwo zostało wypróbowane, wyregulowane i uznane za zadowalające, dokonano pierwszych trwałych zmian.
Nie były one prawdziwie trwałe. Hartnett trzymał się kurczowo tej obietnicy. Chirurdzy wyjaśnili to Hartnettowi, a Hartnett wyjaśnił to swojej żonie. Te wszystkie zmiany mogą być odwrócone i będą. Po wykonaniu zadania i szczęśliwym powrocie usuną osprzęt elektroniczny i zastąpią go z powrotem miękką, ludzką tkanką przywracając mu czysto ludzką postać. Hartnett rozumiał, że niedokładnie tę samą postać. Nie mogli przechować jego własnych narządów i tkanek. Mogli jedynie zastąpić je ekwiwalentami. Spece od przeszczepiania narządów i chirurgii plastycznej uczynią wszystko, co w ich mocy, żeby znowu wyglądał jak on, lecz nie miał co liczyć, że kiedykolwiek będzie mógł podróżować ze swoją starą fotografią w paszporcie.
Bardzo się tym nie martwił. Nigdy nie uważał się za przystojnego mężczyznę. Zadowalała go świadomość, że znowu będzie miał ludzkie oczy — nie swoje własne, rzecz jasna. Ale doktorzy obiecali, że będą one niebieskie i że znowu pokryją je powieki z rzęsami, i sądzili, że przy odrobinie szczęścia oczy te będą nawet płakać (z radości, jak przewidywał). Jego serce znowu stanie się mięśniem rozmiarów pięści. Będzie pompować czerwoną ludzką krew do wszystkich zakątków kończyn i tułowia. Mięśnie płuc zaczerpną powietrza do klatki piersiowej, gdzie naturalne, ludzkie pęcherzyki wchłoną tlen i uwolnią CO2. Wielkie nietoperzowe uszy receptorów (bardzo kłopotliwe, ponieważ ich siła nośna odpowiadała wymogom marsjańskiej, nie ziemskiej grawitacji, toteż bez przerwy odpadały i odsyłano je z powrotem do warsztatów) zostaną zdemontowane i znikną. Skórę skonstruowaną i dopasowaną z takim mozołem z równym mozołem zdejmą i zastąpią ludzką skórą, która poci się i porasta włosami. (Jego własna skóra nadal znajdowała się pod obcisłym sztucznym pokryciem, ale nie oczekiwał, by przeżyła eksperyment. Należało zahamować jej normalne funkcje na czas, jaki będzie musiała spędzić pod sztuczną powłoką. Było niemal pewne, że utraci zdolność ich pełnienia i trzeba ją będzie wymienić). Żona Hartnetta wymogła na nim jedno przyrzeczenie. Kazała mu przysiąc, że dopóki nosi cyborgową maskę przebierańca, nie pokaże się dzieciom na oczy. Na szczęście mieli dzieci na tyle małe, że jeszcze posłuszne, zaś współpracę w tej sprawie nauczycieli, przyjaciół, sąsiadów, rodziców kolegów szkolnych i wszystkich innych załatwiono rozpuszczeniem pogłoski o tropikalnej nekrozie i schorzeniach skóry, jakie dotknęły Hartnetta. Ludzie byli ciekawi, ale pogłoska zrobiła swoje i nikt nie nalegał, żeby tatuś Tereski przybył na zebranie komitetu rodzicielskiego, ani żeby mąż Brendy pojawił się z nią na pieczeniu kiełbasek w ogródku.
Sama Brenda Hartnett próbowała nie oglądać męża, lecz na dłuższą metę ciekawość przemogła obawę. Dała się pewnego dnia przemycić do przedsionka komory, gdy Willy przechodził sprawdzian koordynacji jeżdżąc po czerwonych piaskach rowerem z miska wody na kierownicy. Don Kayman został z nią, w pełni przeświadczony, że zemdleje albo narobi wrzasku czy też dostanie torsji. Nie zrobiła żadnej z tych rzeczy zaskakując samą siebie nie mniej niż księdza. Cyborg za bardzo przypominał potwora z japońskiego filmu, żeby go brać na serio. Dopiero w nocy tak naprawdę skojarzyła nietoperzouszate, kryształookie stworzenie na rowerze z ojcem swych dzieci. Nazajutrz udała się do medycznego dyrektora programu i oświadczyła mu, że Willy do tej pory musi już zdychać bez jebania i że ona nie rozumie, dlaczego nie miałaby mu dogodzić. Doktor musiał jej wyjaśnić to, co Willy’emu nie mogło przejść przez usta — że przy obecnym stanie wiedzy musieli uznać te czynności za zbędne, więc je czasowo, hm, odłączyli.
Tymczasem cyborg odharowywał swoje sprawdziany i wyczekiwał każdej następnej raty bólu. Jego świat składał się z trzech części. Pierwszą stanowił apartament, w którym utrzymywano ciśnienie odpowiadające wysokości około dwóch tysięcy pięciuset metrów n.p.m., dzięki czemu personel programu mógł w razie potrzeby wchodzić i wychodzić bez większych kłopotów. Tutaj spał, kiedy mógł, i jadał to prawie nic, co dostawał. Zawsze był głodny, zawsze. Próbowali, lecz nie potrafili, wyeliminować łaknienia z jego zmysłów.
Drugą część tworzyła naturalna komora marsjańska, w której gimnastykował się i odbywał swoje sprawdziany tak, aby twórcy jego nowego ciała mogli obserwować w akcji to, co stworzyli. Trzecią zaś była niskociśnieniowa cysterna na kółkach dowożąca go z prywatnego apartamentu na arenę publicznych występów bądź gdziekolwiek indziej, dokąd udawał się przy rzadkich okazjach.
Naturalna komora marsjańska przypominała klatkę w zoo, w której przez cały czas wystawiany był na pokaz. Cysterna przewozowa nie dawała mu nic prócz oczekiwania na przeprowadzkę do czegoś innego. Jedynie maleńki dwupokojowy apartament, będący jego oficjalnym mieszkaniem, zapewniał mu w ogóle jakiekolwiek wygody. Tam miał swój telewizor, swój odbiornik stereo, swój telefon, swoje książki. Tam wpadał do niego od czasu do czasu któryś z doktorantów lub jakiś kolega astronauta na partyjkę szachów albo na próbę pogawędki, w trakcie której pierś i płuca bezowocnie pracowały mu jak miechy wyniesione na dwuipółkilometrową wysokość. Z utęsknieniem wyglądał tych wizyt i starał się je przeciągać. Kiedy nie miał przy sobie nikogo, był zdany na własne siły. Z rzadka czytał. Czasami siadywał przed telewizorem, obojętnie co w nim pokazywano. Najczęściej „odpoczywał”. Tak to określał swoim nadzorcom, mając na myśli siedzenie lub leżenie z układem wzrokowym w stanie bezczynności. Tak jakby czuwał z zamkniętymi oczami. Jaśniejsze światło przenikało do jego zmysłów, podobnie jak nawet przez zamknięte powieki śpiącego; dźwięk przenikał natychmiast. W owych chwilach w jego mózgu wybuchała gonitwa myśli o seksie, jedzeniu, zazdrości, seksie, gniewie, dzieciach, nostalgii, miłości… aż wreszcie poprosił o pomoc i zrobiono mu kurs autohipnozy, która pozwalała mu wyprać umysł ze wszystkiego. Odtąd w stanie „odpoczynku” nie robił prawie nic, co wymagało świadomości, a przez ten czas jego układ nerwowy sposobił się do następnych doznań bólu, zaś mózg odliczał sekundy dzielące go od chwili, kiedy będzie miał swój lot za sobą i oddadzą mu z powrotem jego normalne ludzkie ciało.
Sporo było tych sekund. Wymnażał je dość często. Siedem miesięcy na orbicie do Marsa. Siedem miesięcy z powrotem. Po kilka tygodni przed i po na przygotowania do startu, a potem na sprawozdanie z wykonania zadania, zanim rozpoczną proces przywracania mu jego własnego ciała. Parę miesięcy — nikt dokładnie nie wiedział ile — na zabiegi chirurgiczne i zagojenie się wymienionych narządów.
Liczba sekund według jego najlepszej oceny wynosiła około czterdziestu pięciu milionów. Plus minus jakieś dziesięć milionów. Czuł każdą z nich, jak nadchodzi, jak się dłuży i jak przemija z ociąganiem.
Psycholodzy usiłowali oszczędzić mu tego wszystkiego przez zaplanowanie mu każdej sekundy. Odrzucił te plany. Usiłowali zrozumieć go pomagając sobie pokrętnymi testami i zabawami skojarzeniowymi. Pozwolił im na wścibstwo, lecz w głębi swej jaźni utrzymał cytadelę intymności, do której nie dał im się wedrzeć. Hartnett nigdy nie miał ciągot do introspekcji, wiedział, że ma duszę szerokości kilometra, głęboką na centymetr i że pędzi żywot nie analizowany. I było mu z tym dobrze. Lecz teraz, gdy z tego, co własne, nie zostało mu już nic oprócz głębi duszy, strzegł jej. Czasami żałował, że nie umie analizować swego życia. Żałował, że nie potrafi zrozumieć swych motywów, które pchnęły go do tego, co zrobił.
Dlaczego zgłosił się na ochotnika do tego zadania? Chwilami usiłował sobie przypomnieć i wówczas dochodził do wniosku, że nie ma zielonego pojęcia. Czyżby dlatego, że Wolny Świat potrzebował marsjańskiej przestrzeni życiowej? Dla chwały z tytułu bycia pierwszym Marsjaninem? Dla pieniędzy? Dla stypendiów i przywilejów, jakie zape*wniał przez to dzieciakom? Żeby zdobyć miłość Brendy?
Pewnie był to któryś z tych powodów, ale nie przypominał sobie który. O ile w ogóle kiedykolwiek wiedział.
Tak czy owak, spalił za sobą mosty. Pozwoli im zadawać jakie tylko zechcą okrutne, sadystyczne męczarnie swemu ciału. Wsiądzie na kosmiczny statek, który dowiezie go na Marsa. Zniesie te siedem trwających w nieskończoność miesięcy na orbicie. Wyląduje na powierzchni, odkryje, obejmie w posiadanie, pobierze próbki, obfotografuje, zbada. Po czym odleci z powierzchni Marsa, jakoś przeżyje siedmiomiesięczną drogę powrotną i udzieli im wszystkich informacji, jakich tylko zażądają. Przyjmie medale i oklaski, i wyjazdy z odczytami, i wywiady telewizyjne, i umowy na książki.
A potem odda się w ręce chirurgom, żeby doprowadzili go z powrotem do własnej postaci. Z tymi wszystkimi rzeczami pogodził się i miał pewność, że im podoła. Na jedno tylko pytanie nie znajdował jeszcze odpowiedzi w swym umyśle. Wiązało się ono z ewentualnością, na którą nie był przygotowany. Kiedy jako pierwszy zgłosił się do programu, powiedzieli mu bardzo szczerze i uczciwie, że problemy medyczne są złożone i nie do końca poznane. Będą musieli uczyć się na nim, jak sobie z niektórymi radzić. Istniała możliwość, że napotkają trudności z rozwiązaniem niektórych lub rozwiążą je błędnie. Istniała możliwość, że przywrócenie mu jego własnej postaci okaże się, no cóż, trudne. Powiedzieli mu to bardzo wyraźnie na samym początku i potem nigdy tego nie powtórzyli. Lecz on zapamiętał.
Ten nie rozwiązany przez niego problem dotyczył tego, co on zrobi, jeśli z jakiegoś powodu, już po zakończeniu całej misji, oni nie będą w stanie złożyć go niezwłocznie z powrotem. Nie potrafił się zdecydować, czy wówczas zabije tylko siebie, czy jednocześnie zabije również ilu tylko się da przyjaciół, zwierzchników i kolegów.