Dwanaście Dwie Symulacje i jedna rzeczywistość

Miedzianopalcy Roger wysadził więcej niż jeden bezpiecznik topikowy. Spowodował zwarcie w całej skrzynce bezpieczników automatycznych. Trzeba było dwudziestu minut na przywrócenie świateł.

Na szczęście 3070 miał rezerwowe zasilanie pamięci, toteż rdzenie nie uległy skasowaniu. Przeinaczone zostały operacje w toku. Wszystkie trzeba było powtórzyć. Automatyczny nadzór nie działał jeszcze długo po zniknięciu Rogera.

O tym, co zaszło, jako jedna z pierwszych dowiedziała się Sulie Carpenter, która w gabinecie sąsiadującym z pomieszczeniem komputera ucinała sobie krótką drzemkę w oczekiwaniu na zakończenie symulacji Rogera. Nie doczekała się. Obudziły ją dzwonki alarmowe sygnalizujące przerwę w przetwarzaniu informacji. Pogasły rzęsiste świetlówki i tylko czerwone żaróweczki pałały nikłą rozpaczliwą łuną.

Pierwszą jej myślą była drogocenna symulacja. Spędziła dwadzieścia minut przy programatorach, studiując częściowy wydruk w nadziei, że wszystko będzie w porządku, nim zrezygnowała i popędziła do gabinetu Verna Scanyona. Tu właśnie wtedy dowiedziała się, że Roger nawiał. Wtedy też przywrócono dopływ prądu, który popłynął, kiedy Sulie przeskakując po dwa stopnie naraz zbiegała ze schodów przeciwpożarowych. Scanyon już wydzwaniał zwołując na pilne zebranie tych, których zamierzał obwinie. O Rogerze dowiedziała się Sulie od Klary Bly; w miarę jak ludzie schodzili się do gabinetu, informowano ich na bieżąco jednego po drugim. Z ważniejszych osób brakowało tylko Dona Kaymana, którego zastali przed telewizorem w jego duchownym kolegium. Katarzyna Doughty przybyła na górę z mieszczącego się w podziemiach gabinetu fizykoterapii i przywlokła za sobą Brada; był cały wilgotny i różowiutki jak prosiaczek; akurat usiłował godziną sauny zastąpić całonocny sen. Freeling przebywał na Merritt Island, ale nie był specjalnie potrzebny; pół tuzina innych wkroczyło i z przygnębieniem bądź z niepokojem klapnęło na skórzane fotele wokół stołu konferencyjnego. Scanyon zdążył już wysłać w powietrze wojskowy helikopter obserwacyjny na przeszukiwanie całego rejonu wokół Instytutu. Kamery telewizyjne helikoptera omiatały autostradę, drogi dojazdowe, parkingi, pola uprawne i prerię, wyświetlając wszystko, co widzą, na ściennym ekranie telewizyjnym w końcu sali. Siły policyjne Tonki zostały postawione w stan pogotowia — miały wypatrywać dziwnej, podobnej do diabła istoty uganiającej się po okolicy z prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, która ściągnęła burzę na głowę sierżanta dyżurnego w Tonce. Popełnił on fatalny błąd. Zapytał funkcjonariusza bezpieki Instytutu, czy pił. Dziesięć sekund później, mając przed oczami wizję zdzierania zelówek na patrolowaniu Kiski, sierżant zawiadamiał przez policyjną radiostację wszystkie wozy i piesze patrole policyjne. Policja otrzymała rozkaz nie aresztowania Rogera, nawet nie zbliżania się do niego. Mieli go tylko znaleźć. Scanyon, rzecz jasna, chciał mieć kozła ofiarnego.

— Pan za to odpowiada, doktorze Ramez — warknął na głównego. psychoanalityka. — Pan i major Carpenter. Jak mogliście dopuścić do tego, żeby Torrawayowi udało się przeprowadzić tego rodzaju akcje bez żadnego ostrzeżenia?

Ramez rzekł pojednawczo:

— Generale, mówiłem panu, że Roger jest niezrównoważony na punkcie swojej żony. Dlatego właśnie poprosiłem o kogoś takiego jak Sulie. Dla jego libido potrzebny był inny obiekt, ktoś bezpośrednio związany z programem…

— Ale nic z tego nie wyszło, co?

Sulie przestała słuchać. Wiedziała bardzo dobrze, że jest następna w kolejce, ale czuła, że musi pomyśleć. Patrzyła na filmowany z helikoptera obraz ponad biurkiem Scanyona. Przedstawiony był w formie diagramu: drogi jako linie zielem, pojazdy — niebieskie punkty, budynki — żółte. Nieliczni piesi — jaskrawoczerwone. Gdyby teraz któraś z tych czerwonych kropek zaczęła się nagle poruszać z prędkością niebieskiego pojazdu, byłby to Roger. Ale Roger miał mnóstwo czasu, żeby dotrzeć znacznie dalej, poza obszar będący w zasięgu helikoptera.

— Niech pan im każe przeszukać miasto, generale — powiedziała nagle.

Generał spojrzał spode łba, lecz podniósł słuchawkę i wydał polecenie. Nie dane mu było jej odłożyć — miał na linii połączenie, którego nie mógł nie przyjąć.

Telly Ramez podniósł się z fotela przy dyrektorze i przeszedł naokoło do Sulie Carpenter. Nie podniosła oczu znad poskładanego zapisu symulacji. Czekał cierpliwfe.

Do dyrektora dzwonił prezydent Stanów Zjednoczonych. Nawet gdyby nie zobaczyli maleńkiej twarzy Dasha wyłaniającej się z ekranu na dyrektorskim biurku, poznaliby to po kroplach potu spływających po skroniach Scanyona. Głos dochodził niewyraźnie.

— …rozmawiałem z Rogerem i wydawał się… nie wiem, jakby zobojętniały. Przemyślałem to, Vern, i postanowiłem do ciebie zadzwonić. Czy u was wszystko w porządku?

Scanyon przełknął ślinę. Rozejrzał się po twarzach wokół stołu i z nagła rozłożył płatki osłony dźwiękochłonnej telefonu; obraz skurczył się do rozmiarów zwykłego znaczka pocztowego. Głos rozpłynął się w nicość, ponieważ dźwięk był przekazywany do głośnika parabolicznego, skierowanego prosto na głowę Scanyona, zaś płatkopodobne osłony pochłaniały słowa generała. Mimo wszystko zebrani na sali nie mieli żadnych trudności z nadążeniem za tokiem rozmowy, która niezwykle czytelnie zapisywała się na twarzy Scanyona.

Sulie podniosła wzrok znad transkrypcji na Telly’ego Rameza.

— Przerwijcie mu rozmowę — powiedziała gorączkowo. — Wiem, gdzie jest Roger.

— W mieszkaniu swojej żony — rzekł Ramez.

Potarła znużonym ruchem oczy.

— Chyba nie potrzebowaliśmy do tego symulacji, co? Przepraszam, Telly. Zdaje się, że nie miałam go na haczyku tak mocno, jak mi się wydawało.


* * *

Oboje mieli rację, oczywiście; wiedziałyśmy o tym od pewnego czasu. Jak tylko Scanyon rozłączył się z prezydentem, zadzwonił urząd bezpieczeństwa z informacją, że mikrofony podsłuchowe w sypialni Dorki wychwyciły odgłosy włażenia Rogera przez okno.

Małe, żółtawe oczka Scanyona były bliskie łez.

— Dajcie dźwięk na głośnik — zarządził. — I dom Rogera na ekran.

Po czym przerzucił telefon na linię zewnętrzną i wykręcił numer Dorki. Z głośnika dobiegł dźwięk jednego dzwonka, następnie zgrzyt metalu i bezbarwny cyborgowy głos Rogera wychrypiał:

— Halo?

A w chwilę później, łagodniej, lecz równie bezbarwnie:

— Jezu.

Scanyon oderwał słuchawkę od głowy i potarł ucho.

— Co się, do diabła, stało? — zapytał.

Nie uzyskawszy odpowiedzi na to retoryczne pytanie, odłożył delikatnie słuchawkę.

— Jest jakiś sygnał uszkodzenia — oznajmił.

— Możemy tam posłać na górę człowieka, generale — zaproponował zastępca szefa bezpieczeństwa. — Dwóch naszych ludzi siedzi przed domem w samochodzie.

Na ekranie przesunął się obraz z kamery helikoptera, która ustawiła się po chwili sześćset metrów nad placem Ratuszowym w mieście Tonka. Kamera pracowała na podczerwieni i w górnym rogu ekranu szeroka wstęga Kanału Okrętowego zakreślała skraj miasta. Prostokąt czerni otoczony ruchomymi światełkami samochodów poniżej środka ekranu przedstawiał plac Ratuszowy; przy domu Rogera widniała czerwona gwiazdka znacznika.

Zastępca szefa bezpieczeństwa wyciągnął rękę i dotknął pobliskiej plamki świetlnej, pokazując swój samochód.

— Mamy z nimi łączność telefoniczną, generale — ciągnął. — Nie widzieli, jak wchodził pułkownik Torraway.

Sulie wstała.

— Odradzam to — rzekła.

— Wasze rady nie cieszą się u mnie w tej chwili popularnością, majorze Carpenter — warknął Scanyon.

— W każdym razie, generale… — umilkła na widok uniesionej dłoni Scanyona.

Z głośnika dobiegł cichutki głos Dorki: „Zrobię sobie herbaty”. A potem Rogera: „A może ja bym ci zrobił coś mocniejszego?”. I jej prawie niesłyszalne: „Nie”.

— W każdym razie — podniosła głos Sulie — on jest teraz zupełnie zrównoważony. Nie spieprzmy tego.

— Nie mogę pozwolić, żeby on tam sobie siedział! Kto wie, co on do cholery zrobi za chwilę? Pani?

— Wie pan, gdzie on jest. Sądzę, że nie ruszy się z miejsca, przynajmniej przez jakiś czas. Don Kayman jest niedaleko stamtąd i jest jego przyjacielem. Niech pan poleci Kaymanowi przywieźć Rogera.

— Kayman nie jest żadnym specjalistą w walce.

— Tego właśnie pan pragnie? Jeżeli Roger nie zechce wrócić po dobroci, to co pan właściwie zamierza zrobić?

„Chcesz herbaty?”

„Nie… Nie, dziękuję”.

— I proszę to wyłączyć — dodała Sulie. — Zostawmy biedakowi choć odrobinę intymności.

Scanyon powoli wyciągnął się w fotelu, bębniąc dłońmi w blat biurka, obydwiema jednocześnie, leciuteńko. Nagle podniósł słuchawkę i wydał rozkazy.

— Załatwimy to raz jeszcze po waszemu, majorze — rzekł. — Nie żebym miał do was wielkie zaufanie. Po prostu nie mam też wielkiego wyboru. Nie mogę wam niczym grozić. Jeśli znowu nic z tego nie wyjdzie, wątpię, abym miał jeszcze możliwość karania kogokolwiek. Ale jestem absolutnie pewny, że ktoś to zrobi.

Telesfor o Ramez rzekł:

— Sir, rozumiem pańskie stanowisko, ale wydaje mi się, że to jest niesprawiedliwe wobec Sulie. Symulacja wykazuje, że jemu spotkanie z żoną jest niezbędne.

— W symulacji, doktorze Ramez, chodzi o to, że ma ona wskazywać nam, co się wydarzy, zanim się to wydarzy.

— Tak, ale ona wskazuje również, że Torraway jest w zasadzie całkiem zrównoważony pod każdym względem. Da sobie z tym radę, generale.

Scanyon podjął bębnienie w biurko.

— On ma złożoną osobowość — mówił Ramez. — Widział pan rozkłady jego Testów Apercepcji Podmiotowej, generale. Ma silnie rozwinięte wszystkie popędy pierwotne, sukcesu, przynależności i słabszy, choć zdrowy — władzy. Jego zachowanie nie jest manipulacyjne. Jest introspekcyjne. On musi sobie wszystko przetrawić w głowie. Takich właśnie cech pan sobie życzy, generale. Będą mu wszystkie potrzebne. Nie może pan żądać od niego, żeby był kimś jednym tutaj, w Oklahomie, a kimś innym na Marsie.

— O ile się nie mylę — powiedział generał — właśnie coś takiego mi obiecaliście, z waszą modyfikacją behawioralną.

— Nie, generale — odparł nieporuszony psychiatra. — Obiecałem tylko, że jeśli damy mu nagrodę taką jak Sulie Carpenter, łatwiej zniesie swoje problemy z żoną. I zniósł łatwiej.

— Modbeh rządzi się swoją własną dynamiką, generale — wtrąciła Sulie. — Dość późno mnie wezwano.

— Co wy mi tu wygadujecie? — zapytał groźnie Scanyon. — Że on się załamie na Marsie?

— Mam nadzieję, że nie. Szansę są takie, jakie potrafimy stworzyć, generale. On już się w dużej mierze pozbył starych brudów, co widać w jego ostatnich TAP-ach. Ale za sześć dni od dziś jego już nie będzie i ja też zniknę z jego życia. A to niedobrze. Nie należy nigdy przerywać modbeh jak nożem uciął. Powinno się ją stopniowo wygaszać. Powoli ograniczając moją obecność, żeby dać mu szansę na umocnienie obrony.

Delikatne bębnienie w blat było teraz wolniejsze.

— Trochę późno mi to mówicie.

Sulie wzruszyła ramionami i nic nie odpowiedziała. Scanyon powiódł zamyślonym spojrzeniem dokoła stołu.

— No dobrze. Zrobiliśmy wszystko, na co nas było stać. Zwalniam was do ósmej… nie, umawiamy się na dziewiątą rano. Na tę godzinę oczekuję od każdego z tu obecnych gotowego raportu, nie więcej niż na trzy minuty, o tym, kto za co odpowiada i co mamy robić.


Don Kayman otrzymał wiadomość za pośrednictwem patrolowego wozu policji w Tonce. Ze świstem siadł mu na ogonie migając światłem i wyjąc syreną i zatrzymawszy go nakazał zawracać i jechać do Rogera. Kayman zapukał do drzwi z duszą na ramieniu, nie wiedząc, co zastanie. I kiedy drzwi się otworzyły i wyjrzały zza nich świecące oczy Rogera, Kayman szepcząc pospiesznie „Zdrowaś Mario” usiłował zapuścić spojrzenie w głąb pokoju za plecami gospodarza, żeby zobaczyć… co? Poćwiartowane ciało Dorki Torraway? Krwawą jatkę? Ale zobaczył jedynie Dorkę we własnej osobie, skuloną na fotelu i niewątpliwie zapłakaną. Ten widok niemalże sprawił mu przyjemność, jako że Kayman był przygotowany na coś znacznie gorszego.

Roger zabrał się z nim bez sprzeciwu.

— Żegnaj, Dora — powiedział i nie czekał na odpowiedź.

Miał kłopoty z wpasowaniem się w maleńki samochodzik Dona Kaymana; na szczęście mógł złożyć skrzydła. Odchyliwszy maksymalnie oparcie fotela jakoś sobie poradził, skurczony w karkołomnej pozycji, beznadziejnie niewygodnej dla każdej innej normalnej istoty ludzkiej.

Roger oczywiście nie był normalną istotą ludzką. Jego układ mięśniowy znosił długie przeciążenia w każdej prawie pozycji, da jakiej tylko mógł się nagiąć.

Milczeli obaj niemal do samego Instytutu. Wreszcie Don Kayman odchrząknął.

— Zdenerwowałeś nas.

— Ja myślę — odparł bezbarwny głos cyborga.

Skrzydła drżały mu niespokojnie, muskając jedno drugie, jakby zacierał dłonie.

— Chciałem się z nią zobaczyć, Don. To było dla mnie ważne.

— Rozumiem cię. — Kayman skręcił na obszerny, pusty parking. — No więc? — sondował. — Wszystko w porządku?

Cyborg obrócił ku niemu swoją maskę. Wielkie, wielosoczewkowe oczy zalśniły jak hebanowe brylanty, bez żadnego wyrazu.

— Jesteś bałwan, wielebny ojcze Kaymanie. Jak może wszystko być w porządku?


Sulie Carpenter marzyła z utęsknieniem o śnie, jak gdyby to był urlop na riwierze francuskiej. W chwili obecnej ani jedno, ani drugie tak samo nie wchodziło w rachubę. Wzięła dwie ampułki amfetaminy i zastrzyk B-12, sama kłując sobie ramię w miejscach, które nauczyła się znajdować dawno temu.

Symulacja Rogera uległa zniekształceniom z powodu przerwy w dopływie prądu, więc przeprowadziła ją jeszcze raz od początku, od wprowadzenia danych do odczytu. Byłyśmy zadowolone. Dało nam to okazję dokonania kilku poprawek.

Czekając na wyniki wzięła długą, gorącą kąpiel w wannie hydroterapeutycznej, a kiedy symulacja dobiegła końca, przestudiowała ją uważnie. Nauczyła się sczytywać szyfrowe wersaliki i liczby całkowite, żeby ustrzec się przed błędami programatorów, lecz tym razem nie poświęciła sprzętowi komputerowemu ani chwili i z miejsca przeszła do nie kodowanego odczytu na końcu. Była bardzo dobra w swoim fachu. A tak się składało, że jej fachem nie była praca pielęgniarki. Sulie Carpenter była jednym z pierwszych doktorów płci żeńskiej w dziedzinie medycyny kosmicznej i lotniczej. Uzyskała stopień naukowy z medycyny, specjalizację zrobiła z psychoterapii i całego mrowia pokrewnych eklektycznych dyscyplin, i przeszła do programu kosmicznego, ponieważ nic godnego uwagi nie widziała dla siebie do roboty na Ziemi. Po ukończeniu kursu astronautycznego zaczęła się zastanawiać, czy aby i w przestrzeni kosmicznej jest dla niej coś godnego uwagi. Teoretycznie praca naukowa wydawała jej się czymś takim, więc złożyła podanie o pracę w kalifornijskich zespołach naukowych i została przyjęta.

Przez jej życie przewinęła się dość pokaźna liczba mężczyzn, z których paru się liczyło. Ale żaden się nie sprawdził. Tyle z tego, co mówiła Rogerowi, było prawdą; po najświeższym bolesnym zawodzie zawęziła pole swoich zainteresowań, dopóki — jak sobie powiedziała — nie dorośnie na tyle, by wiedzieć, czego chce od mężczyzny. I tak trwała na bocznym torze, z dala od głównego nurtu ludzkich spraw, aż spośród setek tysięcy kart per Torowanych wybrałyśmy jej kartę, żeby zaspokoić potrzebę Rogera.

Otrzymała polecenie, a wydał je sam prezydent we własnej osobie. W żaden sposób nie mogła nie przyjąć zadania. W rzeczywistości wcale nie pragnęła odmówić. Ucieszyła się z odmiany. Niańczenie cierpiącej istoty ludzkiej ożywiło ośrodki dobrego samopoczucia w jej osobowości; doniosłość zadania była dla niej oczywista, bo jeśli w ogóle w coś wierzyła, to chyba tylko w program marsjański i we własne kwalifikacje. A kwalifikacje miała niesamowite. Ceniłyśmy ją niezwykle wysoko jako starszą figurę w rozgrywanej przez nas grze o przetrwanie naszej rasy.

Kiedy skończyła z symulacją Rogera, prawie dochodziła czwarta rano. Przespała się parę godzin na cudzym łóżku w pokoju pielęgniarek. Później wzięła prysznic, ubrała się i założyła swoje zielone szkła kontaktowe. Była niezadowolona z tego akurat aspektu swej pracy; przemknęło jej to przez głowę w drodze do pokoju Rogera. Farbowane włosy i zmieniony kolor oczu były oszustwem, a ona nie lubiła oszukiwać. Marzyła, że pewnego dnia da sobie spokój z kontaktami i wróci do swoich włosów ciemnoblond… no, może z użyciem płukanki, nie oszukujmy się, przecież nie miała nic przeciwko sztucznym środkom, nie chciała tylko udawać, że jest kimś innym, niż była naprawdę. Ale do pokoju Rogera wchodziła z uśmiechem.

— Cudownie, że wróciłeś. Stęskniliśmy się za tobą. Jak ci było na swobodzie?

— Wcale nieźle — powiedział bezbarwny głos.

Roger stał pod oknem, wyglądając na róże wiatru, które ganiały się i zbijały w kłębki na parkingu. Obrócił się do niej.

— Wiesz, to wszystko prawda, co mi mówiłaś. To, co mam teraz, jest nie tylko inne, jest lepsze.

Oparła się pokusie wzmocnienia jego wypowiedzi i uśmiechnąwszy się zaczęła zdejmować pościel z łóżka.

— Zamartwiałem się seksem — ciągnął. — Ale wiesz co, Sulie? To tak, jakby mi powiedziano, że przez najbliższe parę łat nie mogę jeść kawioru. Ja nie lubię kawioru. I gdy się tak dobrze nad tym zastanowić, nie pragnę w tej chwili seksu. Pewnie wdziurkowałaś to do komputera? „Zmniejszyć popęd płciowy, zwiększyć euforię”? Tak czy siak, nareszcie dotarło to do mojego ptasiego móżdżku, że uprawiam czysty masochizm zamartwiając się, jak wytrzymam bez czegoś, czego w gruncie rzeczy nie pragnę. To jest właściwie to, co ja myślę, że inni ludzie myślą, że powinienem pragnąć.

— Przystosowanie się kulturowe — podsunęła.

— Bez wątpienia — rzekł. — Wiesz co, chciałbym coś dla ciebie zrobić.

Ujął gitarę, oparł się o futrynę okienną, kładąc piętę na parapecie, a instrument na kolanie. Skrzydła ułożyły się miękko ponad jego głową, kiedy zaczął grać.

Sulie była zaskoczona. Nie tylko grał, ale i śpiewał. Śpiewał? Nie, te dźwięki przypominały raczej poświstywanie przez zęby, cichuteńkie, ale czyste. Palce trącały i przyciskały struny gitary wygrywając akompaniament, podczas gdy przejmujące pogwizdywanie przeplatało się z melodią utworu, którego nigdy przedtem nie słyszała. Gdy skończył, zapytała:

— Co to jest?

— Jest to sonata Paganiniego na gitarę i skrzypce — odparł z dumą. — Klara dała mi płytę.

— Nie wiedziałam, że potrafisz coś takiego. To znaczy nucić… czy cokolwiek to było.

— Ja też nie, dopóki nie spróbowałem. Nie potrafię tylko oddać dostatecznie głośno partii skrzypiec. I nie umiem dobyć dostatecznie cichego dźwięku z gitary, żeby je zrównoważyć, ale nie brzmiało to najgorzej, prawda?

— Roger — powiedziała zupełnie serio — jestem oczarowana.

Popatrzył na nią i oczarował ją po raz drugi, zdobywając się na uśmiech.

— Założę się, że nie wiedziałaś również, że i to potrafię. Sam też nie wiedziałem, dopóki nie spróbowałem.


Na zebraniu Sulie powiedziała z absolutną pewnością:

— Jest gotów, generale.

Scanyon zaaplikował sobie tyle snu, że wyglądał na wypoczętego, oraz tyle czegoś jeszcze, jakiegoś hartu ducha czy nie wiadomo czego, że wyglądał mniej przybity.

— Jesteście pewni, majorze Carpenter?

Kiwnęła głową.

— Nigdy nie będzie bardziej gotowy.

Zawahała się. Czytając to w jej twarzy, Vern Scanyon czekał na dalszy ciąg.

— Rzecz w tym, że w moim przekonaniu on jest gotowy do wyruszenia natychmiast. Wszystkie jego układy osiągnęły stan apogeum. Przebrnął przez problem żony. Jest gotów. Im dłużej będzie czekał, tym większe ryzyko, że ona wykręci jakiś numer, który wytrąci go z równowagi.

— Bardzo w to wątpię — rzekł Scanyon marszcząc brwi.

— No cóż, ona wie, jakiej by sobie napytała biedy. Ale ja nie chcę ryzykować, chcę go przerzucić.

— To znaczy przewieźć na Merritt Island?

— Nie. Chcę go przestawić na oczekiwanie.

Brad rozlał kawę, którą niósł do ust.

— Nie ma mowy, kochaneczko — zawołał wstrząśnięty nie na żarty. — Ja mam jeszcze siedemdziesiąt dwie godziny na testy jego układów! Jeśli go spowolnisz, nie uzyskam odczytów…

— Testów na co, doktorze Bradley? Na jego sprawność roboczą czy na użytek pańskiej pracy, jaką zamierza pan o nim pisać?

— No cóż… Jezu, jasne, że zamierzam go opisać. Ale chcę go sprawdzić możliwie najdokładniej, wykorzystać każdą minutę dla jego własnego dobra. I dla dobra programu.

Wzruszyła ramionami.

— Mimo wszystko takie jest moje zalecenie. Tutaj nie ma dla niego nic do roboty, poza czekaniem. Starczy już tego.

— Co będzie, jeśli coś wysiądzie na Marsie? — zapytał Brad.

— Chcieliście poznać moje zdanie. Oto ono.

— Starajcie się — wtrącił Scanyon — żebyśmy wszyscy rozumieli, o czym mówicie. Zwłaszcza ja.

Sulie popatrzyła na Brada, który rzekł:

— Planowaliśmy to zrobić na czas podróży, jak pan wie, generale. Jesteśmy w stanie przerzucić jego wewnętrzne zegary na zewnętrzną komputerową mediację. Mamy… zaraz… pięć dni i parę godzin do startu; możemy go spowolnić tak, żeby cały ten okres zleciał mu w jakieś trzydzieści minut czasu subiektywnego. Ma to sens, ale ma również sens to, co powiedziałem wcześniej; nie mogę wypuścić go z rąk, dopóki nie przeprowadzę wszystkich zamierzonych testów.

Scanyon nachmurzył się.

— Rozumiem, o co panu chodzi, to słuszny punkt widzenia, lecz i ja mam swój. Co ze sprawą poruszoną przez was poprzedniego dnia, majorze Carpenter? Żeby nie przerywać jego modyfikacji zachowania zbyt gwałtownie.

— On jest w fazie górowania, generale. Gdybym miała go jeszcze przez sześć miesięcy, zgodziłabym się bez słowa. Mając pięć dni — nie; więcej w tym ryzyka niż korzyści. Odkrył w sobie prawdziwe zainteresowanie gitarą — szkoda, że go nie słyszeliście. Umocnił swoje bardzo poprawne strukturalnie reakcje obronne na brak narządów seksualnych. Wykazał nawet inicjatywę, uciekając zeszłej nocy. a to jest krok milowy, generale, gdyż jego postawa była o wiele za bierna, wręcz niezadowalająca, jeśli weźmiemy pod uwagę wymogi tego programu. Powtarzam: przełączmy go natychmiast na oczekiwanie.

— A ja powtarzani, że potrzebuje na niego więcej czasu — wybuchnął Brad. — Być może Sulie ma rację. Ale ja też mam rację i zwrócę się do prezydenta, jeśli zaistnieje taka konieczność!

Scanyon w zamyśleniu popatrzył na Brada, następnie po wszystkich obecnych.

— Macie jakieś uwagi?

Glos zabrał Don Kayman:

— O ile to ma znaczenie, ja zgadzam się z Sulie. Nie jest on uszczęśliwiony sprawą swojej żony, ale też i nie jest roztrzęsiony. To dla niego właściwie najlepszy moment do startu.

— Ano — rzekł Scanyon, znowu bębniąc leciutko po blacie biurka. Spojrzał w przestrzeń i po chwili powiedział: — Jest coś, o czym nikt z was nie wie. Wasza symulacja nie jest jedyną symulacją Rogera, jakiej ostatnio dokonano. — Popatrzył w twarz każdemu z osobna. — O tym zabraniam — podkreślił — rozmawiać z kimkolwiek spoza tego pokoju… Azjaci przeprowadzają własną. Podłączyli się do obwodów naszego 3070 gdzieś pomiędzy naszym a pozostałymi dwoma komputerami i wykradli wszystkie dane, wykorzystując je do przeprowadzenia swojej własnej symulacji.

— Po co? — zapytał Don Kayman, zaledwie o włos wyprzedziwszy pozostałych zebranych.

— To właśnie chciałbym wiedzieć — rzekł Scanyon ponuro. — Nie zakłócają ich. Nie dowiedzielibyśmy się o tym, gdyby nie okresowa kontrola łączy, która wykryła ich podsłuch, a następnie trochę zabawy w stylu płaszcza i szpady w Pekinie, o której nic nie wiem i wiedzieć nie chcę. Nie zrobili nic, poza odczytaniem wszystkich danych i przygotowaniem własnego programu. Nie mamy pojęcia, co im z tego przyjdzie, ale efekt jest zaskakujący. Zaraz po tym wszystkim wycofali swój protest przeciwko startowi. W samej rzeczy zaproponowali nam wykorzystanie ich marsjańskiego satelity do łączności telemetrycznej w czasie lotu.

— Nie ufałbym im za grosz — rozeźlił się Brad.

— Cóż, nie zamierzamy bezgranicznie polegać na ich latawcach, możecie być pewni. Lecz oto niespodzianka: mówią, że pragną powodzenia wyprawy. No tak — rzekł — to tylko jedna więcej komplikacja, ale wszystko sprowadza się do jednej decyzji w tej chwili, zgadza się? Muszę się zdecydować, czy przestawić, czy nie przestawiać Rogera na oczekiwanie. Dobra. Zgoda. Przyjmuję wasze zalecenie, majorze Carpenter. Powiedzcie Rogerowi, co zamierzamy zrobić, i wytłumaczcie mu wszystko, co tylko z doktorem Ramezem uważacie za stosowne, żeby wiedział dlaczego. Co do ciebie, Brad — podniósł rękę uciszając protest Brada — wiem, co chcesz powiedzieć. Zgadzam się. Potrzebujesz więcej czasu na Rogera. Otóż dostaniesz ten czas. Wysyłam cię na tę wyprawę. — Przysunął sobie leżącą na biurku kartkę, wykreślił jakieś nazwisko z listy, wpisał drugie. — Zrezygnuję z jednego pilota, żeby zrobić ci miejsce. Już sprawdziłem. Zabezpieczenie pilotażu i tak jest ogromne, biorąc pod uwagę automatyczne układy sterowania i fakt, że i wy wszyscy macie za sobą jakieś tam kursy pilotażu, tak czy owak. Oto jest ostateczna lista załogi wyprawy na Marsa: Torraway, Kayman, generał Hesburgh jako pilot i — ty.


Brad zaprotestował. W pierwszym odruchu. Jak już oswoił się z decyzją, zaakceptował ją.

To, co Scanyon powiedział, to była prawda, a poza tym Brad natychmiast pojął, że w karierze, jaką sobie założył, nic mu tak nie pomoże jak faktyczne, fizyczne uczestnictwo w samej wyprawie. Żal było zostawiać Dorkę, i wszystkie inne Dorki, ale po powrocie będzie miał tych Dorek na pęczki…

Wypadki następowały po sobie niczym noc po dniu. To była ostatnia decyzja. Cała reszta stanowiła tylko realizację. Na Merritt Island ekipy rozpoczęły tankowanie rakiet nośnych. Po całym Atlantyku rozstawiono na wypadek awarii statki ratownicze. Brad przeleciał się na wyspę do przymiarki w towarzystwie szóstki eksastronautów, którzy za pięć dwunasta mieli mu wbić do głowy całe niezbędne szkolenie startowe. Jednym z nich był Hesburgh, niski, opanowany i uśmiechnięty, swą postawą dodający stale pewności. Don Kayman wziął przepustkę na drogocenne dwanaście godzin, aby pożegnać się ze swoją siostrzyczką.

Byłyśmy z tego wszystkiego bardzo zadowolone. Byłyśmy zadowolone z decyzji wysłania z nimi Brada. Byłyśmy zadowolone z ekstrapolacji trendów, które z dnia na dzień wykazywały coraz korzystniejsze wpływy startu na światową opinię i wydarzenia. Byłyśmy zadowolone ze stanu ducha Rogera. A najbardziej z symulacji Rogera przez NLA; w rzeczywistości była ona zasadniczym elementem planów ocalenia, nasze j rasy.

Загрузка...