Niełatwo istocie ludzkiej z krwi i ciała pogodzić się ze świadomością, że część tego ciała zedrą z niej i zastąpią stalą, miedzią, srebrem, plastikiem, aluminium i szkłem. Widziałyśmy, że Torraway zachowuje się irracjonalnie. Z wielkim pośpiechem szedł korytarzem, jak gdyby miał najbardziej naglącą sprawę. Nie miał żadnej sprawy, poza tym, żeby dać stąd nogę. Korytarz wydawał mu się pułapką. Czuł, że nie zniósłby tego, gdyby ktokolwiek podszedł doń i użalił się nad Willym Hartnettem albo potwierdził nową sytuację samego Torrawaya. Mijając męską toaletę przystanął, rozejrzał się — nikt na niego nie zwracał uwagi — i wszedłszy do środka stanął przy pisuarze, gapiąc się niewidzącymi oczami na połyskliwe chromy. Kiedy ktoś pchnął drzwi, Torraway odstawił cały cyrk z zaciąganiem rozporka i spuszczaniem wody, ale był to jedynie chłopak z hali maszyn, który spojrzał na niego bez zainteresowania i skierował się do kabiny.
Przed drzwiami męskiej toalety złapał go zastępca dyrektora.
— Cholernie parszywa historia — rzekł. — Wiesz chyba, że jesteś…
— Wiem — rzekł Torraway, zadowolony z opanowania w swoim głosie.
— Trzeba będzie szybko dojść, co się stało. Zbieramy się u mnie w gabinecie za dziewięćdziesiąt minut. Dostaniemy wstępne wyniki autopsji. Chcę, żebyś tam był.
Roger skinął głową, spojrzał na zegarek i zgrabnie odmaszerował. „Pomyślał, że najważniejsze to nie stać w miejscu, udawać tak zajętego, żeby mu nie przeszkadzano. Niestety nie przychodziło mu na myśl nic takiego, co mógłby robić czy chociażby udawać, że robi, aby opędzić się od rozmów. Nie — uświadomił sobie — nie rozmów. Od myśli chciał się opędzić, od myślenia o sobie. Nie bał się. Nie klął losu. Po prostu nie był przygotowany, by spojrzeć na osobiste dla niego konsekwencje śmierci Willy’ego Hartnetta, nie w tej chwili…
Podniósł wzrok: ktoś wołał go po imieniu. To Jon Freeling, asystent Brada od układów percepcyjnych, który poszukiwał swego szefa.
— No, nie — rzekł Torraway ucieszony, że rozmawia o czymś innym niż śmierć Willy’ego czy jego własna przyszłość. — Nie wiem, gdzie jest. Chyba wyszedł na lunch.
— Dwie godziny temu. Dadzą mu popalić, jeśli nie znajdę go przed tym spotkaniem u zastępcy. Sam chyba nie odpowiem na te wszystkie pytania na poczekaniu, a nie mogę iść go szukać, bo akurat przenoszą cyborga do mojej pracowni i muszę…
— Ja ci go znajdę — rzekł pośpiesznie Torraway. — Zadzwonię do domu.
— Próbowałem. Nic z tego. I nie zostawił numeru, pod którym można go złapać.
Torraway puścił oko, odczuwając nagłą ulgę, zachwycony, że może przyjąć to wyzwanie.
— Znasz Brada — powiedział. — Wiesz, że ten chłopak żadnej kiecce nie przepuści. Już ja go znajdę.
I wsiadłszy do winy wjechał na piętro administracyjne, minął dwa zakręty korytarza i zastukał do drzwi z tabliczką „Dział Statystyki”. Praca ludzi za tymi drzwiami miała bardzo mało wspólnego ze statystyką. Drzwi nie otworzyły się od razu: zamiast nich otworzył się judasz i wyjrzało błękitne oko.
— Pułkownik Torraway, w pilnej sprawie.
— Chwileczkę — odpowiedział dziewczęcy głos: rozległ się łoskot i zgrzytanie, po czym drzwi otwarto i dziewczyna go wpuściła. W pokoju siedzieli jeszcze czterej inni osobnicy, wszyscy w cywilnych ubraniach i raczej niepozorni z wyglądu, tak jak chcieli wyglądać. Każdy miał staroświeckie biurko z żaluzjowym zamknięciem blatu, mebel, jakiego nikt się nie spodziewa w nowoczesnym biurze agencji kosmicznej. Żaluzje można było zaciągnąć w mgnieniu oka kryjąc to, co leży na biurkach; właśnie były zaciągnięte.
— Chodzi o doktora Aleksandra Bradleya — powiedział Roger. — Jest pilnie potrzebny za jakąś godzinę, a jego ludzie nie mogą go znaleźć. Komandor Hartnett nie żyje i…
— Wiemy o komandorze Hartnetcie — powiedziała dziewczyna. — Chce pan, żebyśmy odszukali panu doktora Bradleya?
— Nie, sam się tym zajmę. Ale mam nadzieję, że podpowiecie mi, gdzie zacząć poszukiwania. Wiem, że macie nas wszystkich na oku, wiecie, co robimy poza programem i w ogóle.
W samej rzeczy nie puścił do niej oka, lecz to oko słychać było w jego głosie. Dziewczyna przez chwilę przyglądała mu się z powagą.
— Jest prawdopodobnie…
— Zaczekaj — zawołał mężczyzna przy biurku za jej plecami; głos miał zaskakująco gniewny.
Pokręciła głową, zbywając go nawet bez spojrzenia.
— Proszę sprawdzić w hotelu Chero-Strip Hover — powiedziała. — Zwykle używa nazwiska Beckwith. Radzę panu zatelefonować. Może lepiej będzie, jeśli my to zrobimy, ze względu na…
— Och, nie — rzekł beztrosko Torraway, zdecydowany nie wyręczać się nikim. — Muszę sam z nim porozmawiać.
Młody mężczyzna odezwał się stanowczo:
— Doktorze Torraway, naprawdę radzę, żeby pan nam pozwolił to załatwić…
Lecz on już wycofywał się za drzwi, już się kłaniał, już nic nie słyszał. Postanowił nie zawracać sobie głowy telefonowaniem, tylko pojechać do tego motelu, przynajmniej ważny powód, żeby wyrwać się z Instytutu i zebrać myśli.
Na zewnątrz klimatyzowanych budynków Instytutu Tonka pławiła się w coraz większym upale. Słońce przenikało nawet przyciemnioną przednią szybę, wypełniając samochód żarem, który opierał się układowi chłodzenia. Nie mając wprawy Torraway prowadził ręcznie z taką nieudolnością, że przednie koła wpadały w poślizg przy braniu zakrętów. Motel — piętnaście pięter wysokości i jedna tafla szkła — zdawał się kierować promienie słoneczne prosto na niego, jak wojownicy Archimedesa broniący Syrakuz. Z przyjemnością wysiadł na podziemnym parkingu i pojechał na górę ruchomymi schodami do holu. Hol był tej samej wysokości co budynek, zamknięty ze wszystkich stron, z pokojami zawieszonymi dokoła i z krzyżówką pomostów i galerii w powietrzu. Recepcjonista nigdy nie słyszał o doktorze Aleksandrze Bradleyu.
— Sprawdź Beckwitha — poradził Torraway podsuwając banknot. — On miewa czasami kłopoty z zapamiętaniem własnego nazwiska.
Wszystko to na nic, recepcjonista albo nie mógł znaleźć Bradleya, albo nie chciał. Roger wyjechał z parkingu, zatrzymał się w słonecznym skwarze i medytował, co robić dalej. Niewidzącymi oczami wpatrywał się w zwierciadło basenu, który w systemie klimatyzacyjnym motelu służył za pochłaniacz ciepła. Chyba powinien łapać Brada telefonicznie w jego mieszkaniu — pomyślał. Powinien to zrobić, zanim opuścił hol: nie bardzo chciało mu się wracać i wjeżdżać z powrotem. Czy też dzwonić z samochodu, jeśli już o tym mowa; samochodowy telefon jest nadajnikiem radiowym, a lepiej, żeby rozmowa odbyła się w cztery oczy. Mógłby pojechać do domu i stamtąd zadzwonić — kombinował — …nie więcej niż pięć minut jazdy…
W którym to punkcie po raz pierwszy dotarło do Rogera, że powinien opowiedzieć swojej żonie o tym, co zaszło. Nie palił się do tej powinności. Powiedzenie Dorce pociągało za sobą niestety powiedzenie tego wszystkiego samemu sobie. Ale Rogera cechowało prawidłowe podejście do rzeczy nieuniknionych, choćby i niemiłych, i starając się myśleć o rzeczach obojętnych zawrócił samochód w kierunku domu i Dorki.
Niestety Dorki nie zastał. Zawołał ją z przedpokoju, zajrzał do jadalni, rzucił okiem na basen za domem, sprawdził w obu łazienkach. Nie ma Dorki. Z pewnością na zakupach. Było to irytujące, lecz nic nie mógł poradzić i już miał zostawić jej kartkę, gdy wyglądając przez okno i próbując wymyślić, co napisać, dostrzegł, że właśnie zajeżdża swoją mikroskopijną dwuosobówką. Spodziewał się, że będzie zaskoczona. Nie spodziewał się, że stanie w miejscu, że jej piękne brwi uniosą się i znieruchomieją, ą jej mina nie zdradzi w ogóle żadnej emocji. Wyglądała jak swoja własna fotografia, gdy tak zastygła w pół kroku.
Powiedział:
— Chciałbym z tobą o czymś porozmawiać. Przyjechałem właśnie z Chero-Strip, bo chodzi tu również o Brada, ale…
Ożyła i przerwała mu uprzejmie:
— Pozwolisz, że wejdę i usiądę.
Nadal z twarzą bez żadnego wyrazu przystanęła w przedpokoju, żeby przejrzeć się w lustrze. Wygładziła jakąś skazę na policzku, napuszyła włosy, wkroczyła do salonu i usiadła nie zdejmując kapelusika.
— Straszny dzisiaj upał, prawda? — zauważyła.
Roger także usiadł, próbując zebrać myśli. Najważniejsze, żeby jej nie przestraszyć. Kiedyś oglądał program telewizyjny o tym, jak się przynosi złą wiadomość, w którym jakiś wynajęty psychoanalityk produkował się w nadziei, że zwabi klientów do swej pustej poczekalni, bo ze strachu przed oskarżeniem o brak etyki nie odważył się wynająć sobie naganiaczy. Nigdy nie wal prosto z mostu — radził. Daj się człowiekowi przygotować. Mów to stopniowo, po trochu. Rogerowi wydało się to wówczas komiczne i jak dziś pamiętał, co opowiadał o tym Dorce: „Kochanie, masz przy sobie swoją kartę kredytową?… No cóż, przyda ci się na czarną suknię… Czarną suknię na pogrzeb… Na pogrzeb, na który musimy iść i na którym będziesz chciała ładnie wyglądać ze względu na osobę nieboszczyka… No cóż, w końcu miała już swoje latka. I wiesz, że nie najlepiej prowadziła. Policjanci twierdzą, że nie cierpiała po rozbiciu furgonetki w drobny mak. Twój ojciec trzyma się bardzo dzielnie”. Oboje naśmiewali się z tego.
— No więc słucham — powiedziała Dorka zachęcająco i sięgnęła do pudełka na stoliku po papierosa. Kiedy go przypalała, Roger zauważył drżenie butanowego płomyka i ze zdumieniem uprzytomnił sobie, że Dorce trzęsą się ręce. Był i zaskoczony, i zadowolony: najwyraźniej szykowała się na jakąś złą wiadomość. Zawsze była niezwykle spostrzegawcza — pomyślał z podziwem, a skoro już się przygotowała, zaryzykował:
— Chodzi o Willy’ego Hartnetta, kochanie — rzekł łagodnie. — Coś się stało dziś rano i…
Urwał, czekając, aż się do niego dostroi. Sprawiała wrażenie bardziej zakłopotanej niż przejętej.
— On nie żyje — rzekł krótko Torraway i umilkł, żeby to do niej dotarło.
Kiwnęła głową w zamyśleniu. Nie dociera — pomyślał Roger z ubolewaniem. — Ona jeszcze nie rozumie. Lubiła Willy’ego, ale nie płacze, nie krzyczy ani nie okazuje w ogóle żadnych uczuć. Dokończył myśl rezygnując z delikatności:
— I oczywiście oznacza to, że teraz jest kolej na mnie — rzekł usiłując mówić powoli. — Pozostali nie wchodzą w grę, pamiętasz, mówiłem ci. No więc to mnie zechcą… hm… przygotować do lotu na Marsa.
Jej mina wprawiła go w zdumienie. Nieśmiała i spłoszona, niemal tak, jak gdyby oczekiwała czegoś gorszego i ciągle nie mogła uwierzyć, że to nie nastąpi. Powiedział zniecierpliwiony:
— Nie rozumiesz, co mówię, kochanie?
— Ależ tak, rozumiem. To znaczy… no wiesz, trochę ciężko to ogarnąć myślą.
Skinął głową usatysfakcjonowany, ona zaś ciągnęła:
— Ale pogubiłam się. Bo chyba na początku mówiłeś coś o Bradzie i Chero-Strip?
— Och, przepraszam, wiem, zasypuję cię wszystkim naraz. Tak. Powiedziałem, że właśnie byłem w tym motelu, szukałem Brada. Widzisz, zdaje się, że to właśnie układ percepcyjny nawalił i że to zabiło Willy’ego. Trudno, Bradleya broszka. I jak na złość akurat dzisiaj musiał wybyć na taki długi lunch, żeby… no cóż, chyba o Bradzie nie muszę ci mówić. Pewnie gzi się gdzieś z jakąś pielęgniarka. Alę nie chciałbym być w jego skórze, jeśli nie zjawi się na zebraniu… — urwał i spojrzał na zegarek. — Uff, sam muszę wracać. Ale bardzo chciałem, żebyś usłyszała o tym ode mnie.
— Dziękuję ci, kochanie — powiedziała z roztargnieniem, podążając za jakąś myślą. — Czy nie lepiej było do niego zadzwonić?
— Do kogo?
— Do Brada, oczywiście.
— Ach. Ach, oczywiście, tylko że to raczej poufne. Nie chciałem, żeby ktokolwiek nas podsłuchał. I tak musiałem pójść do Bezpieki po wskazówkę, gdzie on się może podziewać.
Nagle zaświtała mu w głowie pewna myśl; wiedział, że Dorka lubi Brada, i przez pół sekundy rozważał, czy nie zdenerwowała się jego prowadzeniem. Owa myśl zmyła się sama i wyrzucił z siebie w zachwycie:
— Kochanie, muszę przyznać, że przyjmujesz to cudownie. Większość kobiet dostałaby już histerii.
Wzruszyła ramionami.
— Cóż, nie ma co rwać włosów z głowy. Oboje się z tym liczyliśmy.
Zaryzykował:
— Będę wyglądał dość nieszczególnie, Dora. I wiesz, myślę, że fizyczna strona naszego małżeństwa pójdzie na jakiś czas do lamusa, pomijając już fakt, że w trakcie tej misji nie będzie mnie przez ponad półtora roku.
Wyglądało na to, że Dora bije się z.myślami, godzi się z czymś, wreszcie spojrzała mu prosto w oczy i uśmiechnęła się. Podeszła blisko i objęła go ramionami.
— Będę z ciebie dumna — powiedziała. — I czeka nas długie, długie życie po twoim powrocie. — Odchyliła się w tył, kiedy usiłował ją pocałować, i dodała żartobliwie: — Nic z tych rzeczy, musisz wracać. Co zamierzasz zrobić z Bradem?
— No więc, mógłbym wrócić do motelu…
Przerwała mu stanowczo:
— Nie rób tego, Roger. Niech się sam pilnuje. Skoro kombinuje coś, czego nie powinien, to jego sprawa. Chcę, żebyś wrócił na to zebranie i… Och, czekaj! Oczywiście! Przecież ja jeszcze muszę wyjść. Będę przejeżdżała całkiem blisko tego motelu. Jeśli zobaczę samochód Brada na parkingu, wsunę mu kartkę za wycieraczkę.
— Nawet mi nie przyszło to do głowy — rzekł z uwielbieniem.
— No więc nic się nie martw. Nie chcę, żebyś myślał o Bradzie. Wobec tego wszystkiego, co nas czeka, musimy myśleć o tobie!
Dr med. Jonatan Freeling, członek Amerykańskiego Kolegium Chirurgów oraz Amerykańskiej Akademii Medycyny Kosmicznej.
Jon Freeling parał się medycyną lotniczą i kosmiczną tak długo, że zdążył odzwyczaić się od widoku trupów. Nie był zwłaszcza przyzwyczajony do krojenia zwłok przyjaciół. Astronauci umierali nie zostawiając na ogół po sobie ciał, tak czy inaczej. Jeżeli ginęli na służbie, nie było mowy o żadnej sekcji zwłok; ci, którzy ginęli w przestrzeni kosmicznej, już tam pozostawali, ci, którzy polegli bliżej domu, przeważnie wyparowywali rozgotowani w płomieniu tlenowo-wodorowym. W obu przypadkach nie było co położyć na stole.
Z trudem docierało do Freelinga, że tym razem ma pod nożem Willy’ego Hartnetta. Bardziej przypominało to, powiedzmy, rozkładanie na części pistoletu maszynowego niż sekcję. Sam pomagał składać te, części: te tutaj platynowe elektrody, te mikrominiaturowe procesory tam w czarnej skrzynce; teraz nadszedł czas, żeby je ponownie rozebrać. Gdyby nie ta krew. Mimo wszystko Willy Hartnett zmarł mając w sobie jeszcze mnóstwo mokrej, cieknącej ludzkiej krwi.
— Zamrozić do pobrania wycinka — rzekł podając jakiś skrawek na szkiełku przedmiotowym swojej pielęgniarce, która przyjęła je z kiwnięciem głową. To była Klara Bly. Na jej ładnej czarnej twarzy malował się smutek, jakkolwiek trudno by orzec — pomyślał Freeling unosząc ociekający metalowy drut, który stanowił część obwodów widzenia — ile tego smutku jest z powodu śmierci cyborga, a ile z powodu przerwania jej przyjęcia pożegnalnego. Wyjeżdżała na swój jutrzejszy ślub; gabinet reanimacyjny zaraz za drugimi drzwiami jeszcze był przystrojony kwiatami z krepiny i papieru na to przyjęcie. Pytali Freelinga, czy mają je uprzątnąć do sekcji, lecz oczywiście nie było po co; nikogo nie zamierzał reanimować w owym gabinecie reanimacyjnym. Podniósł wzrok na instrumentariuszkę, stojącą tam, gdzie znajdowałby się anestezjolog podczas normalnej operacji, i burknął:
— Brad odezwał się?
— Jest w budynku — powiedziała.
No to niechże weźmie dupę w troki i się tu pofatyguje — oto co pomyślał Freeling i czego nie powiedział, tylko kiwnął głową. Przynajmniej się znalazł. Jakakolwiek z tego wszystkiego wyniknie bieda, to już Freeling nie będzie musiał sam świecić oczami. Ale im dłużej sondował problem, tym większą miał zagwozdkę. W czym tkwi bieda? Co zabiło Hartnetta? Elektroniczne elementy wydawały się w porządku: każdą wyjętą część odsyłał w te pędy specjalistom, którzy sprawdzali ją natychmiast. Nic nie nawaliło. Również ogólna struktura fizyczna mózgu nic bezpośrednio nie wyjaśniała… Chyba niemożliwe, żeby cyborg zmarł absolutnie na nic? Freeling wyprostował się znad stołu, czuł, jak go pod gorącymi lampami zalewa pot, odruchowo czekał, aż siostra operacyjna otrze mu czoło. Ale tu nie było siostry operacyjnej, więc opamiętał się i otarł pot rękawem. Pochylił się na nowo, starannie wypreparowując i wyjmując układ nerwu wzrokowego, właściwie same resztki; główne elementy zostały usunięte wraz z gałkami ocznymi i zastąpione elektroniką.
I wtedy to zobaczył.
Najpierw wysięk krwi pod spoidłem wielkim mózgu. Potem, w miarę jak delikatnie podważał i sondował, szarawobiała, śliska powłoka tętnicy wybrzuszona, rozerwana. Rozsadzona. Zwykły przypadek sercowo-naczyniowy. Udar mózgu. Freeling nie ruszał tego dalej. Resztę można zrobić później czy w ogóle odpuścić. Może i dobrze byłoby zostawić to, co zostało z Willy’ego Hartnetta, w jak najmniej naruszonej postaci. No i czas już był na zebranie.
Sala konferencyjna służyła również za bibliotekę szpitalną, co oznaczało, że kiedy odbywało się zebranie, ustawała praca moli książkowych.
Czternaście wyściełanych foteli za długim stołem zarezerwowano, pozostali uczestnicy wcisnęli się, gdzie popadło na rozkładane krzesełka. Dwa puste fotele czekały na Brada i Jona Freelinga, którzy w ostatniej chwili pognali do pracowni po, jak powiedzieli, ostatnie wyniki na jakichś szkiełkach: w istocie po to, żeby Freeling zreferował swemu szefowi, w skrócie) co się stało, kiedy szef wyszedł „na lunch”. Wszyscy inni byli obecni, Don Kayman i Vic Samuelson (teraz awansowany na zastępcę Rogera i niespecjalnie uradowany z tego powodu), Telly Ramez, naczelny psychoanalityk, wszyscy sercowo-naczyniowcy poszeptujący między sobą, szychy z działów administracyjnych — oraz dwie gwiazdy. Jedną z gwiazd był Roger Torraway, z zażenowaniem zasiadający u szczytu stołu i z przyklejonym uśmiechem przysłuchujący się rozmowom innych ludzi. Drugą był Jed Griffin, pierwszy człowiek prezydenta od pokonywania przeszkód. Formalnie był jedynie głównym doradcą prezydenta d/s zarządzania, lecz nawet zastępca dyrektora traktował go jak papieża.
— Możemy zaczynać w każdej chwili, panie Griffin — zapewnił zastępca dyrektora.
Griffin uśmiechnął się, jakby dostał kurczu twarzy, i pokręcił głową.
— Nie możemy, dopóki nie zjawią się tamci dwaj koledzy — rzekł.
Z przybyciem Brada i Freelinga wszelkie rozmowy urwały się, jak nożem uciął.
— Teraz możemy zaczynać — wycedził Jed Griffin, a zdenerwowanie w jego głosie było oczywiste dla wszystkich i wszyscy je zresztą podzielali. My też byłyśmy podenerwowane, rzecz jasna. Griffin ani myślał ukrywać swego zdenerwowania i z miejsca odkrył je przed obecnymi.
— Nie macie państwo pojęcia — rzekł — jak blisko jesteśmy zakończenia tego całego programu T nie za rok czy miesiąc, nie stopniowego ograniczania, nie skrócenia. Anulowania.
Roger Torraway odwrócił spojrzenie od Brada i utkwił je w Griffinie.
— Anulowania — powtórzył Griffin. — Likwidacji.
Zdaje się, że mówienie tego sprawia mu satysfakcję — pomyślał Torraway.
— I jedyne, co program uratowało — rzekł Griffin — to te papiórki. — Uderzył w owalny blat stołu rulonem zielonkawych wydruków komputerowych. Amerykańska opinia publiczna domaga się kontynuowania programu.
Torrawaya ścisnęło coś w środku i dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, jak nagłe i natarczywe było uczucie nadziei, które to poprzedziło. Przez chwilę jakby słuchał ułaskawienia. Zastępca dyrektora odchrząknął.
— Zdawało mi się — powiedział — że te ankiety wykazują znaczną… no, obojętność wobec tego, co robimy.
— Wstępne wyniki, tak — Griffin skinął głową. — Lecz jeśli je zsumować i przepuścić przez komputer, wychodzi to na silne ogólnonarodowe poparcie. Całkiem rzeczywiste poparcie. Rzeczywiste do kwadratu, jak to się chyba u was mówi. Amerykanie chcą, żeby Amerykanin żył na Marsie. Jednakże — dodał — tak było do tego ostatniego fiaska. Bóg wie, co by się stało, gdyby wyszło ono na jaw. Rządowi nic po ślepym zaułku, nic po biciu się w piersi. Rządowi potrzebny jest sukces. Brak mi słów, żeby wyrazić, jak wiele od tego zależy.
Zastępca dyrektora zwrócił się do Freelinga.
— Doktorze Freeling?
Freeling wstał.
— Willy Hartnett zmarł na udar mózgu — powiedział. — Pełny raport z sekcji zwłok jest w przepisywaniu, ale do tego się to sprowadza. Nie występują objawy ogólnoustrojowej niewydolności, nie.spodziewałem się ich w jego wieku i stanie. A zatem to uraz. Za duże napięcie, przekraczające wytrzymałość naczyń krwionośnych w jego mózgu. — Przyjrzał się w. zadumie czubkom swoich palców. — To, co teraz powiem, to już domysły — rzekł — ale najlepsze, na jakie mnie stać. Zwrócę się z prośbą o konsultację do Repplingera z Akademii Medycznej Yale i Anforda…
— Diabła tam z konsultacjami — uciął Griffin.
— Co proszę? — Freeling był zbity z tropu.
— Żadnych konsultacji. Żadnych, bez całkowitej aprobaty służby bezpieczeństwa. Tu nie ma ani chwili czasu do stracenia, doktorze Freeling.
— Och, no cóż… w takim razie muszę wziąć odpowiedzialność na siebie. Przyczyną tego urazu jest nadmiar bodźców. On był przeciążony. Nie wytrzymał.
— Pierwsze słyszę, żeby coś takiego spowodowało wylew — zaprotestował Griffin.
— Niemałego trzeba stresu. Ale to się zdarza. A mamy tu do czynienia z nowymi rodzajami stresu, panie Griffin. To tak, jakby… o, służę analogią. Jeśli przyszło nam na świat dziecko z wrodzoną zaćmą obojga oczu, zaprowadzimy je do lekarza, a ten usunie zaćmę. Tylko musimy to zrobić, zanim dziecko osiągnie wiek dojrzewania, rozumie pan. Jeśli nie przeprowadzi się operacji do tego czasu, lepiej będzie zostawić je ze ślepotą. U dzieci, którym zoperowano takie zaćmy po trzynastym bądź czternastym roku życia, występuje — według statystyk medycznych — wspólny ciekawy fenomen. Popełniają samobójstwo przed dwudziestym rokiem życia.
Torraway usiłował śledzić tok rozmowy, lecz bez większego powodzenia. Z ulgą przyjął wtrącenie się zastępcy dyrektora.
— Chyba nie bardzo rozumiem, Jon, co to ma wspólnego z Willym Hartnettem.
— Tak samo nadmiar informacji wejściowych. U dzieci po zoperowaniu zaćmy nastąpiła, jak się zdaje, dezorientacja. Odbierały nowe informacje nie mając układu do ich obróbki. Jeśli widzimy od urodzenia, kora wzrokowa wytwarza układy obróbki, przekazywania oraz interpretacji danych wejściowych. Jeśli nie, układy takie nie powstały i za późno na ich tworzenie. Moim zdaniem, nieszczęście Willy’ego polegało na tym, że daliśmy mu informacje, do obróbki których nie dysponował żadnym mechanizmem. Dla niego było za późno na wytworzenie takiego mechanizmu. Wszystkie te napływające dane go dosłownie zalały; od napięcia pękło naczynie krwionośne. I — kontynuował — moim zdaniem to samo spotka obecnego tu Rogera, jeśli coś takiego z nim zrobimy.
Griffin obrzucił krótkim, taksującym spojrzeniem Rogera Torrawaya. Torraway odchrząknął, lecz nie powiedział nic. Wydawało się, że nie ma nic do powiedzenia.
Griffin rzekł:
— Co pan mi chce powiedzieć, Freeling?
— Tylko to, co powiedziałem. Mówię panu, co jest źle, do kogoś innego należy powiedzieć panu, jak to naprawić. Moim zdaniem tego nie można naprawić. To znaczy, na pewno nie medycznie. Dostajemy mózg — Willy’ego czy Rogera. Ukształtowany jako radioodbiornik. I wpuszczamy do niego obrazy telewizyjne. Ten mózg nie umie sobie z nimi poradzić.
Cały ten czas Brad gryzmolił coś na kolanie, podnosząc od czasu do czasu wzrok z wyrazem zainteresowania. Teraz znowu opuścił spojrzenie na swój notatnik, zapisał coś, przyjrzał się temu z namysłem, znowu pisał, skupiając na sobie uwagę wszystkich. Wreszcie odezwał się zastępca dyrektora:
— Brad? Wygląda na to, że piłka jest po twojej stronie siatki.
Brad podniósł oczy i uśmiechnął się.
— Właśnie nad tym pracuję — rzekł.
— Czy zgadzasz się z doktorem Freelingiem?
— Bez zastrzeżeń. On ma rację. Nie możemy wprowadzać nie obrobionych sygnałów do układu nerwowego, który nie ma wyposażenia do ich przetwarzania i tłumaczenia. Takich mechanizmów nie ma w mózgu, w niczyim, chyba żebyśmy wzięli jakiegoś noworodka i tak mu przestawili mózg, żeby potrafił wytworzyć to, czego potrzebuje.
— Czy pan nam proponuje zaczekać na nową generację astronautów? — zapytał Griffin.
— Nie. Proponuję wbudowanie Rogerowi obwodów przetwarzania. Nie same wejścia czuciowe. Filtry, translatory — metody interpretacji sygnałów, obrazu z różnej długości fal w widmie, kinestetycznego czucia nowych mięśni wszystkiego. Słuchajcie uważnie — rzekł — pozwolicie, że przytoczę nieco historii. Czy ktoś z państwa słyszał o McCullochu i Lettvinie i żabim oku? — Rozejrzał się po sali. — Oczywiście, Jon, ty słyszałeś, i może jeszcze paru innych. Najlepiej, jak trochę opowiem o tym. Układ percepcyjny żaby — nie tylko oko, wszystkie części układu postrzegania — odcedza to, co nieistotne. Gdy przed okiem żaby poruszy się robak, oko postrzeże go, nerwy przekażą informację, mózg zareaguje na nią i żaba zje robaka. Kiedy przed żabą poruszy się jakiś listek, ona go nie zje. Żaba nie decyduje się nie zjeść listka. Ona go nie widzi. Obraz powstaje w oku, zgoda, lecz informacja ulega odrzuceniu, zanim dotrze do mózgu. Mózg w ogóle sobie nie uświadomił tego, co zobaczyło oko, bo mu to nie — jest potrzebne. Świadomość faktu obecności czy nieobecności liścia przed jej nosem jest po prostu bez znaczenia dla żaby.
Roger łowił te słowa z ogromnym zainteresowaniem, ale z mniejszym jakby zrozumieniem.
— Chwileczkę — przerwał. — Ja jestem bardziej skomplikowany… to znaczy, człowiek jest znacznie bardziej skomplikowany niż żaba. Skąd możesz wiedzieć, co ja „potrzebuję” widzieć?
— To, co potrzebne do przeżycia, Róg. Mamy sporo danych od Willy’ego. Myślę, że potrafimy to zrobić.
— Dzięki. Wolałbym, żebyś miał ciut więcej pewności.
— Och, mam całkowitą pewność — rzekł Brad z szerokim uśmiechem. — To mnie tak zupełnie nie zaskoczyło.
Ze ściśniętym gardłem i cienkim głosem Torraway rzekł:
— Chcesz powiedzieć, że dałeś Willy’emu drogę wolną i…
— Nie, Roger! Daj spokój! Willy był tak samo moim przyjacielem. Margines bezpieczeństwa wydawał mi się na tyle szeroki, że byłem przekonany, że przynajmniej utrzymamy Willy’ego przy życiu. Pomyliłem się i żal mi go nie mniej niż tobie, Roger. Ale wszyscy liczyliśmy się z ryzykiem, że te układy nie będą działały prawidłowo, że będziemy musieli je dopracować.
— Tego — rzekł ponuro Griffin — nie stawialiście tak jasno w sprawozdaniach z postępu prac. — Zastępca dyrektora otworzył już usta, lecz Griffin pokręcił głową. — Wrócimy do tej sprawy innym razem. Co dalej, Bradley? Zamierza pan odsiać część informacji?
— Nie tak zwyczajnie odsiać. Pośredniczyć w ich przenoszeniu. Przełożyć je na formę strawną dla Rogera.
— A co z poglądem Torrawaya, że człowiek jest skomplikowany bardziej od żaby? Czy kiedykolwiek robił pan coś takiego z ludźmi?
Nieoczekiwanie Bradley wyszczerzył zęby w uśmiechu; był na to przygotowany.
— W rzeczy samej, owszem. Jeszcze jako doktorant jakieś sześć lat temu, nim tu przyszedłem. Wyrabialiśmy czwórce ochotników odruch Pawłowa. Świeciliśmy im ostrym światłem w oczy, a jednocześnie dzwonił elektryczny dzwonek o częstotliwości trzydziestu uderzeń na sekundę. Rzecz jasna, że kiedy zaświecimy komuś ostrym światłem w oczy, zwężają mu się źrenice. Jest to niezależne od woli. Nikt tego nie uda. To reakcja na światło, nic innego, jak zwykła wynikająca z ewolucji zdolność chronienia oka przed bezpośrednim światłem słonecznym. Ten rodzaj reakcji związanej z autonomicznym układem nerwowym trudno jest uwarunkować w ludzkich istotach. Ale nam się udało. Jak już się przyjmie, to jest utrwalona bardzo mocno. Po… — myślę, że było to po trzystu próbach na osobę — mieliśmy wyrobiony odruch warunkowy. Wystarczyło tylko włączyć dzwonek, a źrenice tych ludzi kurczyły się do rozmiarów łebka szpilki. Czy jak dotąd wszystko jest dla pana jasne?
— Tyle jeszcze pamiętam ze studiów, żeby wiedzieć o odruchach Pawłowa. Elementarne rzeczy — powiedział Griffin.
— Otóż dalszy ciąg nie jest już elementarny. Podłączyliśmy się do nerwu słuchowego i dało się mierzyć faktyczny sygnał płynący do mózgu: dzyń-dzyń-dzyń, trzydzieści uderzeń na sekundę, widzieliśmy to na oscyloskopie. I wówczas zmieniliśmy dzwonek. Wzięliśmy taki, który dzwonił z częstotliwością dwudziestu czterech uderzeń na sekundę. Może zgadnie pan, co się stało?
Nie było odpowiedzi. Brad uśmiechnął się.
— Oscyloskop dalej rejestrował trzydzieści uderzeń na sekundę. Mózg słyszał coś, czego w rzeczywistości nie było. Zatem, widzi pan, że nie tylko w żabach zachodzi tego rodzaju pośrednictwo. Człowiek postrzega świat w przetrawionej uprzednio formie. Samo doprowadzenie bodźców kasuje i przegrupowuje informacje. Otóż, co zamierzam zrobić tobie, Roger — powiedział dobrodusznie — zamierzam ci pomóc odrobinę w interpretacji. Niewiele da się zrobić z twoim mózgiem. Dobry czy zły, jesteśmy na niego skazani. Jest masą szarej substancji o strukturze ograniczającej pojemność i nie możemy napompowywać go dowolną ilością informacji zmysłowych. Jedynym odcinkiem, na którym możemy popracować, jest interfejs — zanim one dojdą do mózgu.
Griffin plasnął otwartą dłonią w stół.
— Wyrobimy się w terminie okna? — huknął.
— Głowy nie dam, ale spróbuję — powiedział jowialnie Brad.
— Głowy nie dasz, ale oberwiesz po dupie, chłopcze, jeśli to kupimy i nic z tego nie wyjdzie.
Jowialność zniknęła z twarzy Brada.
— A co mam panu powiedzieć?
— Masz mi powiedzieć, jakie mamy szansę! — warknął Griffin.
Brad bił się z myślami.
— Nie gorsze niż przy postawieniu na pewniaka — powiedział wreszcie.
— No to — rzekł Griffin, uśmiechając się na koniec — bomba w górę.
Postawienie na pewniaka — myślał Roger w drodze do swego gabinetu — nie jest złym zakładem. Oczywiście to zależy od stawek. Zwolnił czekając, aż Brad go dogoni.
— Brad — powiedział — jesteś całkiem pewny tego, co mówiłeś?
Brad poklepał go lekko po ramieniu.
— Pewniejszy, niż powiedziałem, żeby ci nie skłamać. Po prostu nie chciałem się wychylać przy starym Griffinie. I słuchaj no, Roger, dziękuję ci.
— Za co?
— Za to, że próbowałeś mnie dzisiaj ostrzec. Jestem ci wdzięczny.
— Nie ma za co — rzekł Roger.
Przez chwilę stał w miejscu odprowadzając spojrzeniem oddalającego się Brada i zachodził w głowę, skąd Brad wiedział o czymś, co on powiedział tylko swojej żonie.
Mogłyśmy mu to wyjaśnić, bo faktycznie mogłyśmy mu wyjaśnić wiele, bardzo wiele rzeczy, łącznie z tym, dlaczego ankiety wykazywały to, co wykazywały. Ale jemu tak naprawdę nie były potrzebne niczyje wyjaśnienia. Sam mógł sobie to wyjaśnić, gdyby tylko chciał wiedzieć.