Patrz, Van, to jest właśnie dolina Inkwanok! – pokazał sześciopalcą rączką Hubaksis.
– Jaka tam dolina? – Vanessa zmarszczyła nos. – Same góry…
– Jest jaka jest – zachichotał dżinn.
Stali na dachu jednej z głównych wież Zamku Kadath. Roztaczał się stąd wspaniały widok na okolicę. To znaczy, byłby wspaniały, gdyby pejzaż nie wyglądał tak złowieszczo. No i nie zaszkodziłoby trochę więcej światła.
Kreol stał kilka kroków od nich. Rozmawiał z typem, który został przedstawiony Van jako Noszący Żółtą Maskę. Widziała go już w głównej sali, i potem, podczas biesiady. Początkowo rozmawiali o nowej funkcji Kreola, a potem przeszli do ogólnych tematów.
– Popatrz, człowieku… – zaskrzeczało spod maski monstrum, wskazując żylastą ręką to, czym bezskutecznie starała się zachwycić Vanessa. – Nasz świat umiera.
– Umiera odkąd pamiętam – odrzekł mag. – Przespałem pięć tysięcy lat, kapłanie. Pięć tysięcy lat! Z mojego świata nie zostało nic, co mógłbym rozpoznać! Niczego ani nikogo! A wy, jak umieraliście, tak umieracie i w żaden sposób nie możecie skończyć.
– To nic nie znaczy… – Noszący Żółtą Maskę powoli pokiwał głową. – Umieramy od chwili, gdy twój bóg zaczął swoje podchody. Giniemy żywcem, człowieku. Tak, rozciągnęliśmy ten proces na wiele wieków, ale co z tego?
Kreol w milczeniu wzruszył ramionami.
– Czy wiesz – kontynuował Noszący Żółtą Maskę po chwili – że w ciągu ostatnich siedmiu wieków w Lengu nie urodził się żaden Władca? Przez siedemset lat ani jednej nowej twarzy!
– A niewolnicy?
– Oni akurat mnożą się jak szczury! – Kapłan z rozdrażnieniem machnął ręką. – I nadzorcy też. Ale jaki z nich pożytek?! MY wymieramy, rozumiesz, człowieku?! Rozumiesz?!
– Może, gdy całkiem wymrzecie, oni będą mogli zacząć wszystko od nowa? – bez cienia współczucia zaproponował Kreol. – Leng ulegnie odnowie… Przestanie być Ciemnym Światem…
– Być może – zgodził się Noszący Żółtą Maskę bez śladu entuzjazmu. Zrezygnowany, pozwolił opaść ramionom. – Ale to już nie będzie ten Leng…
– A czy to źle? – Kreol uśmiechnął się półgębkiem.
– O to chodzi, że nie! – ze złością zaskrzeczał kapłan. – Właśnie tak, człowieku… Jestem jednym z tych, którzy stawiają czoła prawdzie. A prawda jest taka, że jesteśmy wrzodem wśród innych światów. Nawet Piekło nie jest tak okropne, nawet Kvetzol-Inn… Nawet Hwitaczi! – zaryczał.
Słysząc pełen bólu okrzyk Noszącego Żółtą Maskę, Vanessa odgadła, że zagadkowy świat Hwitaczi, jaki by nie był, jest miejscem prawie tak samo okropnym, jak Leng. Ale mimo wszystko trochę lepszym.
– To znaczy, że następnego święta już nie będzie? – uśmiechnął się sarkastycznie Kreol.
– Nie spiesz się grzebać nas przed czasem, człowieku! – Noszący Żółtą Maskę widać nie zrozumiał żartu. – Tak, umieramy! Ale umieramy już sześć i pół tysiąclecia, a pociągniemy jeszcze drugie tyle! Jesteś pewien, że twój świat przetrwa dłużej? – złośliwie zaskrzeczał spod maski. – Powstanie shoggothów o mało nas nie wykończyło, ale i to przetrwaliśmy! Jeszcze pożyjemy!
– A ja tak sobie myślę… – nieoczekiwanie odezwała się Vanessa.
– Tak? – Noszący Żółtą Maskę odwrócił się w jej stronę.
– Nie, nic ważnego… – Dziewczyna natychmiast się wycofała. Nie bardzo miała ochotę dzielić się myślą, która niespodziewanie przemknęła jej przez głowę, z czerwonymi ogniami płonącymi w szczelinach obrzydliwej maski. Potem na pewno opowie wszystko Kreolowi, bo przyszedł jej do głowy bardzo ciekawy pomysł.
– Zwróć uwagę na jeszcze jeden fakt, człowieku – ciągnął Noszący Żółtą Maskę, odwracając się do niej tyłem. – Minęło prawie piętnaście wieków od czasu, gdy nasi emisariusze po raz ostatni odwiedzili wasz świat. Przez cały ten czas nawiedzał was tylko Nyarlathotep, gdy dostarczał zaproszenia, no i kilka razy Yog-Sothoth. A wiesz, po co? Żeby ukarać odstępców! To kpina – wielki Yog-Sothoth, nosiciel duszy Azatotha, musiał osobiście rozprawić się z tymi, którzy nas zdradzili! Oczywiście, są jeszcze demony, które wy, magowie, wzywacie do siebie na służbę, ale tego przecież nie kontrolujemy! I nie ma takiej potrzeby.
– Więc co mi chcesz powiedzieć, kapłanie? – Kreol popatrzył na niego obojętnie. – Nie będę wam dostarczał dusz, przez wszystkie te wieki nie zmieniłem zdania. A może chcesz mnie zmusić?
– Chciałbym… – Noszący Żółtą Maskę westchnął tęsknie, opierając się o balustradę. – Ale w czym może nam pomóc jeszcze jeden dostawca dusz? Nie, dawno już odwołaliśmy wszystkich emisariuszy. Nie zostawiliśmy żadnych sił w twoim wymiarze, człowieku… Takie tam, nędzne resztki…
– W takim razie, po co mi to wszystko mówisz? – Mag zmarszczył brwi z rozdrażnieniem. – Nie interesują mnie wasze problemy.
– Jesteś okrutny i egoistyczny, człowieku. – Noszący Żółtą Maskę pokiwał głową. Choć nie było widać jego twarzy, czuło się, że wyraża ona w tej chwili smutek zmieszany z gniewem. – Ale takich właśnie potrzebujemy. Powiedz, nie chciałbyś popracować dla nas… w inny sposób?
– To znaczy jak? – Kreol zmrużył oczy podejrzliwie.
– Niedawno odkryliśmy pewien… interesujący świat – zaczął słodkim głosem Noszący Żółtą Maskę. – Nazywa się Rari. Bardzo miły światek. Jest tam mało ludzi, a ci, którzy są…
– Rozumiem! – szybko przerwał mu Kreol. Vanessa, w przeciwieństwie do niego, nie zrozumiała, co miał na myśli najwyższy kapłan Lengu, ale postanowiła się nie dopytywać.
– Nie chcesz pomóc nam tam dotrzeć? – łagodnie upewnił się Noszący Żółtą Maskę. – Nie mamy dużych wymagań, a nagroda będzie ogromna…
– Rozumiem… – Kreol uśmiechnął się od ucha do ucha. – Chcesz, żebym został nowym Azatothem? Myślisz, że nie pamiętam, iż kiedyś był on takim samym śmiertelnikiem jak ja? Ani ZA CO otrzymał swą moc? Uważasz, że zapomniałem, jak w całym Sumerze nie było bardziej znienawidzonego imienia? I sądzisz, że nie wiem, jak skończył?
– Azatoth jest władcą Lengu! – wyprężył się Noszący Żółtą Maskę, urażony.
– Azatoth to marionetka Yog-Sothotha! – odparował Kreol. – Nie ma nawet własnego ciała! Nie ma wolnej woli! Lepiej żeby mnie pożarła Tiamat, niż miałbym stać się takim jak on! I jeśli…
Drzwi, przez które weszli na taras, uchyliły się i wyjrzała zza nich czerwona mordka jakiegoś drobnego demona.
– Szanowny najwyższy kapłanie, pan generał bardzo prosi, by do niego zajrzeć – piskliwym głosikiem oznajmił posłaniec, po czym znikł z powrotem za drzwiami.
– Nasza rozmowa jeszcze się nie skończyła, człowieku. – Noszący Żółtą Maskę energicznym krokiem opuścił taras widokowy. Bez względu na to, w jakiej sprawie chciał się z nim widzieć Shub-Niggurath, kapłan najwyraźniej o niej wiedział i uważał za wystarczająco ważną, by przerwać rozmowę w pół słowa.
Kreol nawet nie spojrzał w ślad za nim. Mag oparł się o balustradę, patrzył gdzieś w dal i o czymś rozmyślał. Hubaksis niezdecydowanie podleciał do niego bliżej i usiadł na ramieniu pana. Vanessa podeszła z lewej strony i wzięła Kreola pod rękę. Jej nauczyciel był smutny, więc chciała jakoś ponieść go na duchu.
– Rzeczywiście jest z nimi tak źle? – zapytała cicho.
– A? Co? – ocknął się Kreol. – Tak, oczywiście. To dobrze! Nawet nie wiesz, jak dobrze!
– Dlaczego? – Van była zdezorientowana. Wiedziała, oczywiście, że Kreol jest egoistyczny, ale nie sądziła, że może tak otwarcie cieszyć się z cudzego nieszczęścia.
– Powiedz mi, uczennico – zaczął mag cierpliwie. – Twoim zdaniem, po co w ogóle zacząłem tę zawieruchę z przespaniem całej epoki?
– Żeby uratować duszę. Sam tak powiedziałeś! – Vanessa wskazała na niego palcem.
– Słusznie. – Kreol z zadowoleniem kiwnął głową. – To jedna z przyczyn. Druga to nieśmiertelność. Wspominałem przecież, że było KILKA przyczyn. Czyli co najmniej trzy. Jaka jest trzecia?
Zapadło niezręczne milczenie. Van nic nie przychodziło do głowy. Hubaksis najwyraźniej też nic nie wiedział.
– Nie mówiłeś mi panie… – powiedział, lekko obrażony.
– Oczywiście, że nie mówiłem – zgodził się mag spokojnie. – A dlaczego? A dlatego, że nie byłem pewien, czy moje zamysły się powiodą. Plan składa się z sześciu punktów, a ciebie zaznajomiłem tylko z pierwszym. Pierwszy punkt planu – przenieść się do przyszłości. Jak można najdalej. W mojej umowie widniała liczba „pięć tysięcy”, wziąłem ten właśnie okres. Żeby nie budzić podejrzeń. Wykonanie pierwszego punktu zakończyło się sukcesem. Drugi punkt planu – urządzić się w nowym świecie. Wtopić się, jak należy, w nowe społeczeństwo, zbudować dom… Dobrze byłoby stworzyć własną Gildię, ale… Zrealizowałem mniej więcej dwie trzecie drugiego punktu – wygląda na to, że z Gildią się nie uda. Trzeci punkt planu właśnie wypełniłem. Przekonałem się, że w ciągu pięciu tysięcy lat Leng ostatecznie przegnił. Gdy Noszący Żółtą Maskę zaproponował mi, bym został praktycznie nowym Azatothem, przekonałem się o tym ostatecznie.
– A dlaczego odmówiłeś, panie? – zdziwił się Hubaksis.
– Jeszcze raz zapytasz mnie o coś takiego, a spiorę cię na kwaśne jabłko! – obiecał Kreol, a zabrzmiało to jak najbardziej poważnie. – Czwarty punkt planu… na razie nie powiem. Chociaż Kamień bardzo mi w tym pomoże. Piąty punkt… też przemilczę. A nuż by ktoś podsłuchał. A szósty…
Kreol wymamrotał coś pod nosem i nakryła ich jasnopurpurowa kopuła, przepuszczająca światło, ale poważnie zniekształcająca widziane dokoła przedmioty.
– Kopuła Tajemnicy – krótko poinformował Kreol. – Przez kilka minut jesteśmy chronieni przed wszystkimi ciekawskimi oczami i uszami. A więc tak, szósty punkt planu to zniszczenie Lengu!
– Uch, uch, uch, uch!!! – krzyknął z zachwytem Hubaksis. – Panie, jestem twoim wiernym sługą, zawsze ci pomagam, nie zapominaj o tym!
– Milcz, niewolniku… – rozkazał Kreol niedbale. – O, to będzie taka wojna… taka wojna, jakiej świat nie widział! Ja ich wszystkich… wytnę w pień!
– Nie rozumiem – powiedziała Van. – Po co?
– A co, podoba ci się to, co tutaj widzisz? – uśmiechnął się mag ironicznie.
– Nie… Ale to są ich problemy. – Wzruszyła ramionami. – Do nas przecież już nie włażą?
– W ogóle to lezą. Po prostu, odkąd Marduk Potężny Topór zapieczętował ich świat, kiepsko im to wychodzi.
– Wszystko jedno. Od kiedy to jesteś taki humanitarny?
– Hum… co?
– Dobry taki, ot co!
– Jestem wiernym czcicielem mojego boga! – Kreol przyjął dość fałszywą pozę. – Chcę skończyć to, co zaczął Marduk.
Vanessa milczała, patrząc mu prosto w oczy, a minę miała w pełni sceptyczną.
– Dobrze, poddaję się! – warknął mag. – Marduk, zanim zrobił porządek z Lengiem, był człowiekiem; potężnym człowiekiem, jednym z największych magów swoich czasów, ale mimo wszystko śmiertelnym. Ale kiedy pozbawił Leng siły, cała wyzwolona ba-choń… potem wyjaśnię, co to takiego… zleciała się do niego. I tak oto został bogiem – zakończył mag.
Van na kilka sekund otworzyła usta jak wyrzucona na brzeg ryba.
– Chcesz… chcesz zostać bogiem?! – wyszeptała jednocześnie z paniką i z zachwytem w głosie.
– Nie żeby aż tak – z żalem westchnął Kreol. – W owych czasach Marduk był znacznie silniejszy, i Leng też. To, co z niego zostało wygląda żałośnie… do tego, trzeba się będzie podzielić z… piątym punktem planu. Ale Najwyższym zostanę na pewno! Takim Najwyższym, jakiego nie było od czasów Adema! A potem można będzie piąć się wyżej. Teraz rozumiesz?
– Prawie wszystko. Ale jednak – po co było kłaść się spać na pięćdziesiąt wieków?
– O, Szamaszu! – jęknął Kreol z desperacją. – A co tu jest do rozumienia? Wtedy faktycznie byłem ich niewolnikiem. Teraz jestem wolny. Wtedy Leng był jeszcze bardzo silny. Teraz zostało z niego… to co widzisz. Wtedy miałem tysiące przeciwników. Teraz nie został prawie nikt. Co prawda, na to ostatnie akurat nie liczyłem… I nie mogę powiedzieć, że to dobrze – nie ma przeciwników, ale pomocników też nie ma! Dobrze, nieważne. Czy teraz rozumiesz, dlaczego musiałem przenieść się w czasie?
– Rozumiem… – Pokiwała głową Van, obserwując, jak wokół rozpływa się Kopuła Tajemnicy. – Ale jeśli wszystko tak doskonale się układa, dlaczego jesteś taki smutny?
– Myślę, że pan jest smutny z innego powodu – słodziutkim głosikiem podpowiedział dżinn.
– Milczeć, niewolniku! – warknął Kreol. – Nikt cię nie pyta o zdanie!
– Pan po prostu boi się, że Mey’Knoni umarła… – odgadywał Hubaksis, obserwując swego pana.
– Do kogo mówię?! – krzyknął mag, uderzając laską w miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą był Hubaksis. Zwinny dżinn jak zwykle umknął w ostatniej chwili.
– Panie! Panie! – Dżinn nadaremnie wzywał maga do opamiętania. – Panie, nie trzeba mnie bić, jestem grzeczny!
– Nieprawda! – zaryczał przez zaciśnięte zęby Kreol, wciąż jeszcze waląc swym magicznym orężem gdzie popadło. Kamienne okruchy latały we wszystkie strony – okazało się, że laska jest nadzwyczaj twarda, a i zmartwychwstały Sumeryjczyk odkrył w sobie niespodziewany zapas sił.
– Ej, ej…! – zawołała Vanessa z oburzeniem, starając się przerwać tę awanturę. Mądrzejszego okrzyku nie była w stanie wymyślić. Zresztą i tak nikt jej nie słuchał: dżinn, starając się umknąć przed gniewem pana, poleciał wyżej, a Kreol wskoczył na balustradę i podskakując starał się dosięgnąć do latającego wstrętnego licha. Na to, że w każdej chwili ryzykuje upadkiem z dobrych trzystu metrów, w ogóle nie zwracał uwagi. Za to Van serce stawało w gardle za każdym razem, gdy po raz kolejny opadał o kilka milimetrów od krytycznego punktu.
Polowanie na dżinna zakończyło się po niespełna dziesięciu minutach, gdy obaj uczestnicy zabawy stracili siły. Zmęczony Kreol usiadł na poręczy, a Hubaksis przycupnął obok. Ale mimo wszystko nie za blisko.
– I o co całe to piekło? – zapytała Van z przesadnym spokojem. – Co to za Majowy Koń i dlaczego tak was zdenerwował?
– Mey’Knoni – skwapliwie poprawił ją dżinn, nie zwracając uwagi na gniewne spojrzenie Kreola. – Stara przyjaciółka pana, jeszcze z dawnych czasów. Mieszkała w pieczarze, o, pod tamtą skałą.
Vanessa przyjrzała się górze. Ledwie było ją widać na horyzoncie, więc trudno było zgadnąć, czy jest w niej pieczara. Zresztą cały problem wydawał jej się głupi.
– Oczywiście, umarła! – Ze zdziwieniem wzruszyła ramionami. – Ej, moje wy wykopaliska, od tego czasu minęło pięć tysięcy lat, nie zapomnieliście czasem?
– Nie, Van, nie rozumiesz – zachichotał Hubaksis. – Była maginią, jak pan. I też dążyła do nieśmiertelności, tylko w inny sposób.
– W jaki?
– No, miała siedemdziesiąt dwa lata, gdy zawarła umowę z Algorem. Nie wiem, czym mu zapłaciła, ale od tamtej pory przestała się starzeć. Tyle tylko, że musiała na zawsze przenieść się do tamtej pieczary. Jeśli stamtąd wyjdzie – pufff! Zostanie z niej tylko kupka prochu… – Dżinn obrazowo machnął rączkami.
Vanessa od razu się uspokoiła. Gdy tylko rozmowa zeszła na starą znajomą, z najgłębszych zakamarków podświadomości wypłynęło nieznane dotąd uczucie zazdrości. Ale skoro jest to staruszka-pustelniczka, mieszkająca gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc, a do tego nie wiadomo czy w ogóle jeszcze żyje…
– Panie, a może po prostu sprawdzimy? – zaproponował Hubaksis. – I tak nie mamy nic do roboty.
– Masz rację, niewolniku. Trzeba się przekonać… – Mag ponuro kiwnął głową.
– Idę z wami – oznajmiła natychmiast Vanessa. Staruszka czy nie staruszka – nie miała zamiaru puszczać Kreola samego nie wiadomo gdzie.
Mag i dżinn popatrzyli na siebie, jakby się bezgłośnie naradzali, a potem Kreol przyzwalająco skinął głową.
– Niech tak będzie, uczennico. Właź.
– Gdzie? – Vanessa lekko uniosła brwi.
– A ty co, zamierzasz iść na piechotę? – obruszył się Kreol. – Właź mi na plecy.
– Panie, a może się pościgamy? – Maleńki dżinn wyszczerzył się psotnie.
– Nie rozumiem… – zdziwiła się Van. – Chcesz tam lecieć?!
– A ciebie to dziwi? – odpowiedział Kreol pytaniem na pytanie.
– Nie wiedziałam, że latać też umiesz!
– Dużo rzeczy umiem… – Mag machnął lekceważąco ręką, najwyraźniej nie przywiązując do tego wagi. – To co, lecisz czy zostajesz?
Vanessa niezgrabnie spróbowała wdrapać mu się na grzbiet, ale nie udało jej się. Ostatni raz siedziała u kogoś na plecach w wieku ośmiu lat, gdy dziadek nosił ją barana.
– A na miotle nie latasz? – spróbowała zaproponować inny wariant podróży.
– Na miotle? A co ma do rzeczy miotła?
– No, myślałam, że czarnoksiężnicy latają na miotłach…
– Jestem magiem! – Kreol wściekle zgrzytnął zębami. – I dlaczego akurat na miotłach? To głupie… A dlaczego nie w fotelu? Pamiętam, zrobiłem kiedyś imperatorowi latające krzesło…
– A jego synowi drewnianego konia! – przypomniał sobie Hubaksis. – Pamiętasz, panie, jak ten głuptas wleciał na iglicę pałacowej wieży i nie mógł zejść na dół? Imperator groził, że cię zabije!
– Pamiętam, pamiętam… Nie, w zasadzie mogę zmusić do latania dowolny przedmiot, ale dlaczego akurat miotłę? – Pytanie o miotłę nie wiadomo dlaczego dotknęło Kreola do żywego. – Po pierwsze, to niewygodne. Kobieta może jakoś się usadowi, ale mężczyzna…
– Po półgodzinie zamieni się w eunucha – ochoczo podtrzymał ciekawy temat Hubaksis.
– Tobie to nie grozi – uśmiechnął się Kreol złośliwie. – Poza tym jest jeszcze prawo stosunku mas…
– A co to takiego? – nachmurzyła się Van.
– No cóż, brzmi prosto. Zaczarowane ciało może podnieść ładunek nie większy, niż czternaście i osiem dziesiątych jego własnej masy. Nie, jakoś inaczej, ale sens jest taki – w zamyśleniu przyznał Kreol. – To znaczy, że miotła może podnieść… eee… w waszych jednostkach miary… ze czterdzieści kilogramów. W najlepszym wypadku czterdzieści pięć.
– I wyglądałoby to śmiesznie – dodał Hubaksis. – Wyobraź sobie pana latającego na miotle!
– To też argument – zgodził się Kreol. – Nie, obejdziemy się bez miotły.
– A dywan? – Vanessa nie poddawała się.
– Jaki znowu dywan? – burknął mag niecierpliwie.
– Latający. A może nie istnieją?
– Prawda, panie – zgodził się Hubaksis – co z dywanami? W domu na nich czasami latałem.
– No i co z tego?
– Przecież ważą niewiele! Co z prawem stosunku mas?
– Do zaczarowania dywanu stosuje się inną metodę – Pole Lewitacyjne. Latające dywany, latające sandały, latające deski – jedna i ta sama metoda. Jeśli na artefakcie siedzi się ze zwieszonymi nogami – Pocisk Lewitacyjny, wtedy działa prawo stosunku mas. A jeśli lata się stojąc lub siedząc – Pole Lewitacyjne, wtedy prawo mas nie działa. Ale z miotłą ten numer nie przejdzie – jest za wąska, nie da się na niej w ten sposób utrzymać. I nie usiądziesz normalnie – nogi zawsze będą zwisać.
– Na czym polega różnica? – zainteresowała się Van.
– Różnica polega na tym, że w przypadku Pola Lewitacyjnego jeździec powinien znajdować się nad artefaktem. Rozumiesz? Zaczarowana jest ograniczona przestrzeń – tylko z jednej strony. A w przypadku, powiedzmy, tejże miotły, w żaden sposób nie dasz rady znaleźć się z jednej strony. Rozumiesz? Według mnie wszystko jest proste… Oczywiście, jest jeszcze Pocisk A, z jego pomocą można latać na czymkolwiek, ale wykorzystywać go do latających artefaktów to wyrzucanie many w błoto. Dość o tym! Jeśli chcesz, w domu zrobię ci latający fotel i lataj sobie na nim. A ja najbardziej lubię latać samodzielnie – prościej i oszczędniej. To co, wsiadasz czy nie?! – nieoczekiwanie podniósł głos.
Vanessa, zajęta rozmyślaniami o zaimprowizowanym wykładzie na temat latających przedmiotów, prychnięciem wyraziła oburzenie i ponownie zaczęła wdrapywać się na plecy Kreola. Przykucnął, by było jej wygodniej i tym razem próba zakończyła się sukcesem.
Mag wyprostował się powoli, przytrzymując Vanessę pod kolanami i energicznie wskoczył na balustradę. Van natychmiast zakręciło się w głowie i mocniej złapała Kreola za szyję.
– Nie duś mnie! – groźnie zażądał Kreol przytłumionym głosem, a w następnej sekundzie wzbili się w powietrze.
Wyglądało to tak, jakby zwyczajnie podskoczył, ale, zamiast opaść z powrotem, cały czas unosił się do góry. Wystraszona Vanessa pisnęła. Zdarzyło jej się latać kilka razy policyjnym helikopterem, ale co innego helikopter, a co innego sumeryjski mag. Zresztą nieważne, że sumeryjski, w tym przypadku narodowość nie odgrywała żadnej roli.
Kreol od razu rozwinął całkiem przyzwoitą szybkość. Nie mniej niż osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Vanessa przestała nawet panicznie piszczeć, zdziwiona tak nieoczekiwanymi umiejętnościami maga. Ze wszystkich sił przytulała się do niego, rozpaczliwie wczepiając się weń rękami i nogami. Kreol tylko jęczał z wysiłku. Nie, z jednej strony było mu przyjemnie. Co by nie mówić, Vanessa była młodą, miłą dziewczyną, a nie jakimś śliskim robakiem, i tak bliski kontakt z nią nie mógł być nieprzyjemny. Z drugiej strony… bardzo boleśnie wpiła mu się w szyję. Do tego paznokciami! Hubaksis wzdychał ze współczuciem, bez specjalnego trudu trzymając się obok. Kto jak kto, ale on wiedział, jak mocno potrafi dusić Vanessa.
Z boku ten lot wyglądał nader zabawnie. Przypominali Karlssona z Dachu i jego małego przyjaciela. Kto w dzieciństwie widział ilustracje w książce Astrid Lindgren, łatwo może to sobie wyobrazić. Co prawda, Karlsson zazwyczaj nie taszczył na piersi przenośnej składnicy złomu.
Kreol, oczywiście, nie porzucił magicznych narzędzi. Powiesił na szyi swoją „świętą” torbę i starannie przymocował na brzuchu, żeby nie przeszkadzała. Vanessie przyszło do głowy, że jeśli, odpukać, trzeba będzie zrzucić balast, Kreol pobędzie się raczej jej niż drogocennej torby.
Po kilku minutach lecącego maga prześcignęły dwa Ptaki Lengu. Uważnie obejrzały dziwną parę, wymieniając między sobą zaskoczone spojrzenia. Najwyraźniej, jak dotąd, na niebie Lengu nie miały konkurencji.
– Krrrrrrrrrrrrrrrrrr! – odezwał się pierwszy (a może pierwsza?).
– Arrrrrrrrrraaaaaaaaaaaaaa! – zgodził się drugi.
– Uhm-mm – przywitał się Kreol.
– O Boże…! – dołączyła Vanessa.
– Ja nie jestem z nimi! – zastrzegł na wszelki wypadek Hubaksis.
Z tej wysokości dobrze było widać, co się dzieje na dole. Zresztą niczego ciekawego tam nie było. Goła, spalona na popiół pustynia. Śnieg, popiół i ludzkie kości, nic więcej. Jeden z pobliskich wulkanów dymił jak przypalony befsztyk, pozostałe zaś nie przejawiały żadnej aktywności. Poza tym w dole powoli przemieszczały się gęsiego dziwne stworzenia, nieco przypominające ludzi. Około czterdziestu osób. Po bokach jechało czterech Mizernych Jeźdźców Nocy, którzy od czasu do czasu poganiali uderzeniami leniwych niewolników. Być może prowadzili ich z jednego miejsca pracy w inne. A być może po prostu do kuchni.
Do pieczary Mey’Knoni Kreol dotarł po kilkunastu minutach. Niezgrabnie wylądował na niewielkim skrawku ziemi przed otworem w stoku góry i strząsnął z siebie Vanessę. Dziewczyna tak krzepko wczepiła się w niego i tak mocno zamknęła oczy, że nawet nie zauważyła końca lotu. Mag z niezadowoleniem spojrzał na nią spod oka i po cichu wymamrotał zaklęcie Uzdrowienia, rozcierając przy tym siniaki na gardle. Skóra natychmiast zaczęła odzyskiwać swój naturalny kolor.
– Co, Van, nie jesteś przyzwyczajona do latania? – zainteresował się Hubaksis troskliwie, gdy w końcu zdecydowała się otworzyć oczy. – Zobacz, a ja robię to codziennie!
– Masz skrzydła zamiast nóg, to i latasz… – burknęła Vanessa, podnosząc się z trudem.
– Światło! – zwięźle rozkazał Kreol, podając jej rękę.
Pieczara ani trochę nie przypomniała czyjegoś miejsca zamieszkania. Nawet mieszkania staruszki-czarodziejki. Bez względu na to kim była, musiała przecież coś jeść i gdzieś spać. A wewnątrz był tylko kurz i pustka. Zdawało się, że nie było tu nikogo od kilku wieków.
Kreol wszedł do środka z obawą. Na wszelki wypadek wyjął laskę i upewnił się, że jest do pełna załadowana zaklęciami. W danej chwili maga chroniły aż dwa zaklęcia Osobistej Ochrony. Vanessa byłaby niezmiernie zdziwiona, gdyby się dowiedziała, że na nią także nałożył takie zaklęcia, przy czym trzeba nadmienić, że zrobił to w tajemnicy. To nieprawdopodobne, ale było ich aż trzy! Pierwszy raz w życiu czyjeś bezpieczeństwo interesowało Kreola bardziej niż własne. I to było niepokojące…
Pieczara okazała się głębsza, niż mogło się z początku wydawać. Składała się z kilku bardziej lub mniej okrągłych sal usytuowanych jedna za drugą. Kreol bez słowa przeszedł pierwszą, drugą, trzecią… Na progu czwartej znieruchomiał, ramiona mu opadły.
Vanessa podeszła. Na kamiennym spągu leżał szkielet. A dokładnie półleżał, oparty plecami o płaski kamień w zakamarku jaskini. Sądząc po kilku zbutwiałych kawałkach materiału, kiedyś w tym miejscu było legowisko.
– To ona? – zapytała Van cicho i ze smutkiem, patrząc na szkielet. Jako policjantka mogła powiedzieć tylko jedno – śmierć nastąpiła bardzo dawno. Od tamtej chwili minęły dziesiątki, jeśli nie setki lat. A może nawet więcej – ostatni raz Kreol widział swoją przyjaciółkę zanim jeszcze zbudowano egipskiego Sfinksa.
– Kim jesteście? – nieoczekiwanie rozległ się gniewny okrzyk. Kreol odwrócił się szybko jak porażony, patrząc na kogoś, kto zadał pytanie. Hubaksis o mało się nie opluł. Vanessa przestraszyła się, że jego jedyne oko za chwilę pęknie, tak je wybałuszył.
Na progu piątej i zarazem ostatniej groty stała żywa kopia Naomi Campbell. Kobieta była bardzo młoda, miała czekoladową skórę, idealną figurę i czarującą twarz. Chociaż ubrana nie tak atrakcyjnie, jak jej bliźniaczka z Hollywood. Szmatą, w której paradowała ślicznotka, prawdopodobnie wzgardziłby nawet nabuzowany narkoman.
W końcu Kreol oprzytomniał i zdecydował się coś powiedzieć.
– Mey’Knoni…? – zapytał niepewnie.
Vanessa cicho gwizdnęła. A to ci staruszka!
– O, Mey, cześć! – ucieszył się dżinn. – Myśleliśmy, że umarłaś, a ty żyjesz! I to jeszcze jak żyjesz, oho! Kiedyś byłaś zwykłym, starym próchnem… ta-ta-ta… stare próchno, a popatrz no teraz!
Vanessa dopiero teraz zorientowała się, że rozmawiano nie w narzeczu Leng, ale po starosumeryjsku.
– Kreol? – zdumiała się ciemnoskóra piękność. – To naprawdę ty? Jak to możliwe?
– Poznałaś mnie? – ucieszył się mag.
– Za nic na świecie bym się nie domyśliła, gdyby nie twój nieznośny dżinn. – Mey’Knoni uśmiechnęła się słabo. – Nie da się go zapomnieć. Odmłodniałeś…
– Ty też! – z zachwytem przyznał Kreol, robiąc krok do przodu z wyraźnym zamiarem objęcia starej znajomej.
– Stój! – Pustelnica cofnęła się z lękiem. – Nie dotykaj mnie!
Kreol zasępił się, nic nie rozumiejąc. Vanessa, która ze wszystkich sił starała się nie okazać szalejącej zazdrości, też się zdziwiła. Bez względu na to, jakie stosunki łączyły tych dwoje wcześniej, uścisk po pięciu tysiącach lat rozłąki byłby czymś naturalnym.
– Nie rozumiesz… – Mey’Knoni ze smutkiem pokiwała głową. – Kreolu, sądziłeś, że umarłam?
Mag przytaknął w milczeniu.
– Na pewno pomyśleliście, że to mój szkielet?
Jeszcze jedno kiwnięcie.
– Niestety, tak właśnie jest – ledwie dosłyszalnie powiedziała magini.
Van cofnęła się. Kreol, przeciwnie, zrobił krok do przodu, uważnie wpatrując się w Mey’Knoni. Po chwili dosadnie wspomniał o łonie Tiamat i splunął.
– Powinienem się domyślić… – zgrzytnął zębami. – Od jak dawna…?
– Prawie tysiąc lat temu – przyznała się kobieta. – Odmłodniałam dopiero po śmierci… Do tego okazało się, że nie mogę opuścić pieczary nawet w takiej postaci!
Przez kolejnych kilka minut w pieczarze królowało pełne napięcia milczenie. Nikt nie wiedział, co powiedzieć w takiej sytuacji. Potem Kreol podrapał się po głowie i niezdecydowanie powiedział:
– Jeśli chcesz, wygonię cię?
Taka replika zaskoczyła Mey’Knoni. A Vanessa dała magowi sójkę w bok i wyszeptała:
– Dyplomata niedorobiony, nie mogłeś czegoś mądrzejszego powiedzieć?!
– Nie, nie, wszystko w porządku! – szybko uspokoiła ją widmowa kobieta. – Kreolu, ja… będę bardzo wdzięczna, jeśli to zrobisz. Proszę cię…
– Masz ci los, dopiero co się spotkali, i już… – Hubaksis zrobił niezadowoloną minę.
– Niewolniku Kreola, czy wiesz, jak ciężkie jest życie zniewolonego ducha? – zapytała Mey’Knoni chłodno. – Gdy nie możesz wyjść poza granice kilku kamiennych komnat? Gdy musisz ciągle podziwiać własny szkielet, bo nic więcej tu nie zostało? Gdy minęło już tysiąc lat takiego życia?! Kreolu, proszę cię, chcę jak najszybciej z tym skończyć! Ostatnie dziewięć wieków modliłam się tylko o to, by ta egzystencja dobiegła końca! Taka nieśmiertelność nie jest nikomu potrzebna… – ledwie dosłyszalnie wyszeptała martwa magini.
Kreol posępnie kiwnął głową, wyciągając z torby księgę. Zaczął przerzucać stronice, szukając odpowiedniego zaklęcia, a Vanessa patrzyła na ducha, który ze smutkiem oczekiwał swego losu, i z przerażeniem zapytała Kreola:
– Naprawdę zamierzasz ją zabić?
– Nie zabić, a wygnać – z niezadowoleniem poprawił mag. – Nie myl pojęć.
– Kim jesteś, śliczne dziecię? – Mara w końcu zauważyła, że w pieczarze znajduje się jeszcze jedna osoba.
– Moja uczennica – odpowiedział Kreol, nie odrywając wzroku od stronic książki.
– Więc to tak? – Ciemnoskóra ślicznotka znacząco uniosła brwi. – Mnie nie chciałeś uczyć…
– Byłem wtedy niewiele starszy od ciebie – odparował Kreol. Wyglądało na to, że nie był już zadowolony ze spotkania z przyjaciółką. – Sam nie zakończyłem jeszcze nauki.
Znalazłszy odpowiednie zaklęcie, mag wyjął magiczny łańcuch i położył go na ziemi tak, aby ze wszystkich stron otaczał zjawę.
– Nie mogę uwierzyć, że tak z nią postąpisz! – zawołała wstrząśnięta Van.
– Uczennico! – burknął z rozdrażnieniem. – Życie zjawy jest ciężkie i męczące. Nie może przejść w pośmiertny stan, nie może się odrodzić. Nikomu nie życz podobnego losu i nie osądzaj mnie za to, że kogoś uwalniam!
– Sir Georgea jakoś nie próbowałeś wygnać… – wymamrotała Vanessa pod nosem.
– Sir George nie odczuł jeszcze tego w pełni – warknął mag. – Poza tym mieszka w swoim starym domu, ma z kim porozmawiać i czym się zająć. Ale jeśli nalegasz, jego też mogę wygnać!
– Nie, nie, ja tylko tak! – przestraszyła się Vanessa. Bez względu na wyjaśnienia maga, mimo wszystko wydawało jej się, że to wszystko jest jakoś… nie tak. Że musi być inny sposób. Jednak ani Kreol, ani Mey’Knoni najwyraźniej nie widzieli innego wyjścia, a więc nie było o czym rozmawiać.
Kreol podniósł laskę i urywanymi zdaniami zaczął wypowiadać zaklęcie:
Zi Anna Kanpa!
Zi Kia Kanpa!
Gallu Barra!
Namtar Barra!
Ashak Barra!
Gigim Barra!
Alal Barra!
Tela Barra!
Masqim Barra!
Utuq Barra!
Idpa Barra!
Lalartu Barra!
Lallasu Barra!
Akhkharu Barra!
Urukku Barra!
Kielgalal Barra!
Lilitu Barra!
Utuq Hul Edin Na Zu!
Alla Hul Edin Na Zu!
Gigim Hul Edin Na Zu!
Mulla Hul Edin Na Zu!
Dingir Hul Edin Na Zu!
Masqim Hul Edin Na Zu!
Barra!
Edinnazu!
Zi Anna Kanpa!
Zi Kia Kanpa!
– Żegnaj Kreolu! – ledwie dosłyszalnie wyszeptała Mey’Knoni, rozpływając się w powietrzu. – Szkoda, że nie…
Nie zdążyła dokończyć.
– Koniecznie musiałeś to zrobić? – zapytała Van, z trudem powstrzymując napływające do oczu łzy. – Nie mogłeś jej po prostu wyzwolić? Jak tego demona ze strychu?
– Nie mogłem! – ze złością warknął Kreol. – Nie mogłem, rozumiesz?! Była związana kontraktem, nikt nie mógł jej uwolnić! Nie da się naruszyć magicznego kontraktu – nie mogą tego nawet bogowie! Nawet wygnać ją nie było mi łatwo!
– Ale przecież umarła! – oburzyła się Vanessa. – Czyli nie osiągnęła nieśmiertelności!
– Nie ma absolutnej nieśmiertelności! – odparował mag. – To jej wina, że nie mogła zachować tego, co otrzymała! Algor dotrzymał umowy – żyła nawet po śmierci!
– Ale przecież mogłeś ją wygnać?!
– Uuuuu! – Kreol złapał się z rozpaczą za głowę. – Posłuchaj, uczennico, uwierz mi po prostu na słowo, co? Chociaż raz!
Obrażona Vanessa zasapała. Potem westchnęła i postanowiła wybaczyć Kreolowi. Nie, nadal było jej żal Mey’Knoni, ale z drugiej strony… I tak żyła dłużej, niż wszyscy jej znajomi razem wzięci, no i rzeczywiście – sama była sobie winna. Kto jej kazał zawierać umowę z demonem? No, a poza tym… Dla każdej kobiety najgorszym wrogiem jest inna, jeszcze piękniejsza kobieta. Szczególnie, jeśli ta żmija ma oko na jej faceta.
– A tak w ogóle, i tak rozzłościłem tutejszych gospodarzy – oznajmił Kreol ponuro.
– Czym znowu?
– Jak to czym?! – radośnie pisnął Hubaksis. – Uwolnił Mey? Uwolnił! Myślisz, że demonom Lengu spodoba się, że zwiała im jedna z dusz? Przecież nie była jakąś tam niewolnicą tylko maginią! Takich jest tu mało!
– To właśnie chciałem powiedzieć, niewolniku – rzekł Kreol lodowato. – Oczywiście, dobrze, że jeszcze odrobinę osłabiłem Leng, ale to mimo wszystko kropla w morzu, a jeszcze za wcześnie psuć stosunki… Myślę, że powinniśmy tutaj poczekać na zakończenie święta. Tu jest sucho i ciepło.
– A dlaczego by nie zwiać stąd od razu teraz? – wysunęła propozycję Vanessa.
– Słusznie, panie, dlaczego by nie? – Dżinn błagalnie zamrugał okiem.
– Co to, to nie! – sprzeciwił się mag zdecydowanie. – Teraz są po prostu źli na mnie, ale gdybym uciekł z ich durnego święta… O, Yog-Sothoth straszliwie by się wściekł… Nie, życie mi jeszcze miłe, nie jestem na tyle silny, żeby tutaj i teraz zmierzyć się z całą potęgą Lengu, do tego w pojedynkę.
– Tak, te stwory wciąż jeszcze dużo mogą… – westchnął Hubaksis.
– Jak długo musimy tu zostać? – Vanessa złowrogo obrzuciła wzrokiem żałosny wystrój pieczary ze szkieletem.
– Niecałe dwa… – Kreol obojętnie wzruszył ramionami. – Nie bój się, nie przegapimy tego momentu.
– Tak, Van! – poparł go Hubaksis. – Gdy święto się kończy, biją w dzwon! Uszy od tego więdną.
– Czym będziemy się zajmować przez ten czas?
Hubaksis miał ochotę coś zaproponować, ale Kreol zerknął na niego groźnie i maleńki dżinn natychmiast się zamknął.
– Nie wymyśliłem na razie żadnego zajęcia dla mojego niewolnika, ale na pewno coś się znajdzie – obiecał mag złośliwie. – A ty, uczennico, zajmiesz się… nauką, przede wszystkim. Na początek bierz książkę i czytaj. Jest tam jeszcze dużo ciekawych rzeczy.
Van niechętnie wzięła od niego opasły tom i jadowitym tonem zapytała:
– A co TY będziesz robił?
– Na początek trochę się prześpię… – odparł Kreol niedbale, bezceremonialnie zrzucając szkielet Mey’Knoni z jedynego nadającego się do leżenia miejsca w pieczarze. Najwyraźniej nie zamierzał pochować jej nędznych szczątków.