Jeśli jesteś pewna, że chcesz być moją uczennicą… – smętnie zaczął lekcję Kreol, ciągle mając nadzieję, że Vanessa się rozmyśli -…zapamiętaj: uczeń musi we wszystkim słuchać nauczyciela. Jeśli powiem „skacz!” masz najpierw skoczyć, a dopiero potem pytać, po co. Na czas nauki uczeń nie należy do siebie, robi tylko to, co mówi nauczyciel i nic więcej. Nawet, jeśli będziesz potrzebowała udać się w ustronne miejsce, musisz najpierw zapytać nauczyciela o zgodę, a jeśli zabronię – musisz wytrzymać…
– Co?! – oburzyła się Vanessa. – Zgłupiałeś?
– Pan żartuje – zachichotał Hubaksis. – Straszy, żebyś się rozmyśliła.
– Milcz, niewolniku! – warknął Kreol.
– To prawda? – Van podejrzliwie zmrużyła oczy.
– Dobrze, starczy! W ogóle, dla ucznia maga najważniejsze jest słuchać i zapamiętywać wszystko, co mówi nauczyciel. No i wypełniać polecenia, inaczej nic z tego nie będzie… Poza tym, uczeń musi zadbać o własny zestaw narzędzi i magiczną księgę, ale to zazwyczaj robi się półtora roku po rozpoczęciu nauki, nie wcześniej.
– Więc od czego zaczniemy? – Dziewczyna niecierpliwie zamachała rękami.
– Ty zaczniesz od tego, że uważnie przeczytasz moją księgę – oznajmił mag złośliwie. – Całą, od deski do deski. Ale po cichu – głośno nie wymawiaj ani jednego słowa, jasne? Zaklęć nie wolno czytać na głos, nawet jeśli ktoś opanował magię. Szczególnie, jeśli opanował…
– A co się stanie? – przerwała mu Van.
– Prawdopodobnie nic – odpowiedział Kreol po chwili namysłu. – Oczywiście czasem coś się może zdarzyć, ale co konkretnie, tego nawet Czarny Ślepiec nie przepowie. Jeśli coś będzie niezrozumiałe, to pytaj, ale nie przesadzaj – potem opowiem wszystko szczegółowo. Możesz zacząć od razu.
Van obraziła się. Próbowała już czytać magiczną księgę Kreola i nie sprawiło jej to wielkiej przyjemności. Półtora tysiąca stron, zapisanych drobnymi literkami, zawierało niezbyt wiele ciekawych informacji – głównie były tam same nudziarstwa. Ale, jak to mówią: cierp ciało, jak ci się chciało – trzeba było wziąć się za ten gruby foliał.
Na pierwszych stronach szczegółowo wyjaśniono podstawy magii. Jak uczyć się na pamięć zaklęć, jak wchłonąć magiczną energię albo manę, jak wpływać na otaczające przedmioty i stworzenia, aby zmieniały się tak, jak tego chce mag, w jaki sposób zamieniać materię w energię i odwrotnie. Być może, zrozumiawszy to, można było samodzielnie zostać magiem, gdyby nie jedno „ale” – instrukcje te przypominały objaśnienia w podręcznikach karate. Jak wiadomo, nikt nie nauczył się walczyć, czytając książkę. Niezbędny jest trener i ćwiczenia.
Do tego znajdowały się tu tylko same podstawowe instrukcje – szczegółowo omawiano je dalej. Niestety, znaleźć konkretne informacje w magicznej księdze Kreola potrafił tylko on sam – nie było ani spisu treści, ani porządku alfabetycznego, ani nawet banalnej numeracji stron. Po prostu w starożytnym Babilonie takich rzeczy nie wymyślono.
Van czytała i czytała. Zaklęcia, rytuały, wróżby, przepisy na czarodziejskie mieszanki i eliksiry, opisy magicznych zwierząt i roślin, nazwy oraz cechy różnych duchów i demonów, instrukcje przygotowania artefaktów, po prostu różne przydatne informacje… Nieszczęsną dziewczynę po półgodzinie zaczęła boleć głowa. Oczy – jeszcze wcześniej, tak drobnymi literami pisał Kreol. Oczywiście, dzięki temu mógł zmieścić bardzo dużo informacji na stosunkowo niewielkiej powierzchni, ale czytać to było piekielnie trudno.
Weź odcięty język węża dusiciela, umieść go w pucharze napełnionym własną krwią i trzymaj tak przez dwie godziny, przez cały czas śpiewając modlitwy do Mrocznego Damballaha. Paznokciami zrób na języku symbol Damballaha, a potem umieść go na własnym języku. Dopóki będzie się znajdował w twoich ustach, możesz rozmawiać ze wszystkimi wężami i rozumieć ich język, ale w tym czasie nie będziesz mógł rozmawiać z ludźmi – aby rozmawiać z kimś tobie podobnym, musisz wyjąć język. Wszystkie węże będą cię traktować przyjaźnie, dopóki język Damballaha pozostanie w twoich ustach, mogą nawet spełniać twoje prośby, jeśli poprosisz wystarczająco uprzejmie.
Vanessa zamyśliła się. Owszem, umiejętność mówienia językiem węży i rozkazywania im, może być bardzo przydatna. Szkoda tylko, że w tym celu trzeba poświęcić cały puchar własnej krwi. Pewnego razu Van oddawała krew i potem przez trzy dni czuła się okropnie. Od tej pory punkty krwiodawstwa obchodziła z daleka.
W jedną rękę weź garść krzemowego pyłu, a w drugą – garść pyłu z magnetycznego kamienia. Wypowiedz śpiewnie zaklęcie zapisane poniżej, po czym złóż ręce razem i krzyknij imię Sogbo. Gdy to zrobisz, z twoich ust wydostanie się ogłuszający grom, który ogłuszy na wieki wszystkich stojących bliżej niż trzy metry od ciebie, a na jakiś czas – stojących bliżej niż piętnaście metrów od ciebie. Oprócz tego, każdy szklany przedmiot stojący w pobliżu, rozsypie się na kawałki.
– Niczego sobie! – Van gwizdnęła z podziwem, przyglądając się zaklęciu i oceniając, ile czasu potrzeba, by je śpiewnie wymówić. – Tylko kto będzie tyle czasu czekać, aż go ogłuszą?
– Zaklęcie można wymówić wcześniej i zachować w pamięci – wyjaśnił Kreol leżący z zamkniętymi oczami na łóżku. – Zawsze tak robię. A tak przy okazji, pył można zmieszać zawczasu, a potem tylko rozsypać wokół siebie. „Sogbo” to słowo-klucz, imię ducha gromów. Działa jak spust w tym twoim pistolecie.
Flaurus – demon ognia i zniszczenia, jeden z najgroźniejszych demonów w Ciemnych Światach. Wzywanie go wiąże się z ogromnym niebezpieczeństwem, dlatego wszystkimi dostępnymi sposobami należy zadbać o bezpieczeństwo rytuału. Narysuj duże koło wzmocnione czterema Wieżami Obserwacyjnymi, a w nim – trójkąt skierowany wierzchołkiem ku górze. Umieść w nim pieczęć Flaurusa, narysowaną na pentagramie. Operację trzeba przeprowadzać gdy księżyc znajduje się w parzystej fazie pierwszej połowy cyklu, między wschodem słońca a południem. W kadzielnicy spal marsjańską mirrę (patrz skład poniżej) lub żywicę bez żadnych dodatków. Na piersi koniecznie powieś ochronny amulet i pieczęć Flaurusa. Słowo-klucz w tym rytuale to „Temeszno-Masanin!”.
Flaurus pojawi się najpierw w postaci strasznego leoparda, potem zmieni się w człowieka z płonącymi oczami i straszną twarzą. Nigdy nie patrz mu prosto w oczy i w ogóle unikaj patrzenia na niego – najlepiej stać plecami do niego. Pogroź Flaurusowi magicznym łańcuchem, potem otocz nim magiczny krąg, w którym stoi, i zawiń pentagram Flaurusa w czarny materiał. Następnie nieś go, chodząc po kręgu, co chwila dotykając rytualnym nożem. Dalej poświęć pentagram ogniem i wodą, a na koniec rozwiń i wręcz Flaurusowi jako zapłatę za usługę. Wydaj Flaurusowi rozkaz, a potem pozwól mu się oddalić. Koniecznie oczyść miejsce, w którym wzywałeś demona, bo jeśli tego nie zrobisz, Flaurus może wrócić później w to miejsce samodzielnie, owładnięty żądzą zemsty.
– A umiesz zamienić dynię w karetę? – Vanessa nie mogła wymyślić mądrzejszego pytania. Powoli zaczęła głupieć od wszystkich tych koszmarów.
– A po co? – zdziwił się Kreol szczerze. – Jeśli kareta będzie pilnie potrzebna, łatwiej zrobić ją z ziemi. Albo nawet z powietrza…
– A jeszcze prościej, polecieć tam, gdzie potrzeba – wtrącił swoje trzy grosze Hubaksis. – Van, odpocznij, po co się tak męczysz? I tak nic nie zrozumiesz, magii trzeba się uczyć stopniowo…
– A ty niby skąd wiesz? – fuknął mag, otwierając jedno oko. – Wśród dżinnów byłeś z pewnością najgorszym uczniem.
Gdy powiesisz nad łóżkiem kilka związanych piór, uwolnisz się od nocnych koszmarów. Umieszczony pod poduszką chorego niewielki wianek z piór pozwoli przyspieszyć zdrowienie, ale ten, kto będzie splatał wianek, musi podczas pracy wyobrazić sobie chorego w dobrym zdrowiu i w pełni sił, inaczej można jeszcze bardziej zaszkodzić. Również pióra spalone nad łóżkiem mogą pomóc położnicy podczas porodu.
Van dobrnęła już do dobrych rad, które, ściśle rzecz ujmując, nie były prawdziwą magią, ale nie były przez to mniej przydatne. Większość z nich wyglądała jak zwykłe przesądy, ale różniły się od nich ścisłym opisem. Szczegółowo wyjaśniono, co stanie się w takim to a takim przypadku i jak tego uniknąć. Na przykład Vanessa znalazła w tym rozdziale informację, że rozbite lustro przynosi pecha, ale zamiast o siedmiu latach, wspomniano o siedmiu tygodniach. Jednakże zaraz wymienione były sposoby, jak uniknąć pecha. Na przykład, można było od razu odwrócić się trzy razy w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara, albo rzucić przez ramię szczyptę soli, ale te sposoby określono jako mało efektywne. Książka radziła zebrać wszystkie odłamki i spalić je albo przynajmniej okopcić, a potem zakopać. Można było także wziąć siedem białych świec i od razu pierwszej nocy po nieszczęśliwym wypadku, o północy zgasić je jednym dmuchnięciem. Najbardziej efektywny sposób polegał na tym, aby kawałkiem rozbitego lustra dotknąć czyjegokolwiek kamienia nagrobnego. Vanessa zapamiętała to na wszelki wypadek.
Oderwawszy oczy od książki dziewczyna zauważyła, że Kreol zdążył usnąć. Posapywał cichutko, trzymając ręce złożone na piersiach tak, jakby spoczywał w trumnie. Vanessa mimowolnie pomyślała, że miał czas przyzwyczaić się do takiej pozycji. Śpiący mag był spokojny i lekko się uśmiechał. Widocznie śniło mu się coś miłego.
– Hubi, a czy przedtem Kreol miał uczniów? – zapytała Vanessa. Głos ściszyła do szeptu, żeby niechcący nie obudzić surowego nauczyciela.
– Jeden raz… – mruknął Hubaksis jakby niechętnie. – Ale chłopak nie dokończył nauki.
– Co, znudziło mu się? – Van przyjęła to ze zrozumieniem.
– Nie, umarł.
– A więc to tak… – powiedziała Vanessa z zakłopotaniem. Powinna współczuć nieznajomemu chłopakowi, ale jakoś nie udało jej się wzbudzić w sobie współczucia dla kogoś, kto umarł pięć tysięcy lat temu. Za dużo czasu upłynęło. – A jak to się stało?
– Normalna sprawa… – Dżinn wzruszył ramionami. – Chłopak był zbyt wścibski, wściubiał nos tam, gdzie nie potrzeba. I doigrał się.
– To znaczy?
– Jak to zwykle bywa… Wziął magiczną księgę pana, gdy nie było go w domu, i przeczytał zaklęcie wywołujące demona. Podstawy już opanował, miał zdolności, więc wywołał demona… Ale nie mógł się obronić – uczył się wszystkiego dwa lata. Demon rozerwał go na kawałki.
– Okropne! – krzyknęła Van.
– Potem, oczywiście, pan wrócił, uspokoił demona, wygnał go, ale było już za późno…
– Pewnie bardzo to przeżywał?
– Jeszcze jak! – fuknął dżinn. – Do tego czasu demon rozniósł w proch i pył pół pałacu! Wiesz, ile czasu trwała odbudowa?
– Miałam na myśli chłopaka – sucho wyjaśniła Vanessa.
– A nie, pan nie musiał za niego płacić. – Dżinn spojrzał na nią tępym wzrokiem. – Był sierotą, nie miał żadnych krewnych. Tylko zmarnowaliśmy czas…
– Hubi, czy ty w ogóle nie masz żadnych uczuć? – wycedziła Van. – Zupełnie nie było ci go żal?
– Znałem go wszystkiego dwa lata… – Dżinn wzruszył ramionami.
– Według ciebie to mało?
– Dla dżinna – bardzo mało. Stajemy się dorośli dopiero gdzieś koło sześćdziesiątki…
– Ach, no tak. A ile masz teraz lat, pięćdziesiąt sześć, prawda?
Obrażony Hubaksis odwrócił się do niej plecami. Najbardziej ze wszystkiego na świecie nie lubił, gdy przypominano mu o dwóch rzeczach – wzroście i wieku. I jedno, i drugie, jak na dżinna było niewielkie.
Drzwi cicho skrzypnęły i do środka zajrzała kędzierzawa głowa. W następnej chwili w ślad za nią pojawiła się reszta ciała i Vanessa ze zdumieniem zorientowała się, że to znowu anioł! Ale inny, nie ten, którego widziała przedtem.
– Przepraszam – nieśmiało zwrócił się do niej skrzydlaty przystojniak – nie widzieliście gdzieś moich rodaków?
– Kogo? – zdziwiła się Van.
– No, innych aniołów… – zmieszał się. – Jesteś człowiekiem, prawda? Przepraszam, niezbyt lubię tutejszych…
– Nie szkodzi, mnie się też nie podobają – powiedziała szybko. – Tak w ogóle, kilka godzin temu widziałam, jak korytarzem przechodził inny anioł.
– Naprawdę? A jak wyglądał?
– Tak jak ty… – rozłożyła ręce. – Trochę wyższy, miał jaśniejsze włosy, i to wszystko…
– Pewnie Nataniel… O, proszę mi wybaczyć niegrzeczność! Endian, do usług.
– Bardzo mi miło, Vanessa Lee. – Van spróbowała dygnąć. Wyszło jej kiepsko – brakowało doświadczenia. Uczyli ją czegoś takiego na lekcjach tańca, ale nigdy nie była pilną uczennicą. – Powiedz, Endianie, co tutaj robisz? Myślałam, że anioły mieszkają w Raju!
– Mieszkamy tam. – Endian uśmiechnął się kwaśno. – Myślę, że jesteśmy tu z tej samej przyczyny co ty, Vanesso Lee. Wysłano nas jako delegację na miejscowe święto. Proszę mi wierzyć, że z radością zrezygnowałbym z tego wątpliwego zaszczytu.
– Ilu tu was jest?
– Sześciu aniołów, archanioł i dwa cherubiny – wyliczył z ożywieniem. – Obawiam się, że zgubiłem swoją grupę. Z pewnością teraz mnie szukają… Jeśli pozwolisz, pójdę dalej szukać moich przyjaciół.
– Tak, oczywiście, oczywiście. – Van w ostatniej chwili wróciła do rzeczywistości, patrząc jak nowy znajomy znika za drzwiami.
– Nie znoszę ich – podzielił się swoimi poglądami Hubaksis, który nie zamienił z aniołem nawet jednego słowa. – Bezczelne bydlaki, myślą, że są lepsi od innych… Sami szwendają się cały czas po cudzych światach, a do siebie nie wpuszczają nikogo! Do nich wstęp mają tylko sprawiedliwi… Łobuzy!
– A wy dwaj jak się do nich dostaliście? – Wesoło mrugnęła Vanessa.
– Dobry mag wszędzie wejdzie… – przyznał dżinn. – A pan jest jednym z najlepszych!
– Słusznie, niewolniku, zuch z ciebie… – wymamrotał Kreol, nie przerywając snu.
Vanessa na wszelki wypadek pstryknęła mu kilka razy palcami nad uchem – nie, jednak spał. Najwyraźniej bardzo lubił, gdy go chwalono, gdyż reagował na komplementy nawet przez sen.
Popatrzyła na zegarek – było już po północy. Do tego świata przenieśli się wczoraj wieczorem, czyli nie spała już około czterdziestu godzin. Jawna przesada, to dlatego oczy tak się jej kleiły. Do tej pory nie myślała o śnie – jakoś nie miała do tego głowy, co chwila zaskakiwały ją nowe wrażenia. Ale teraz czasu miała aż za dużo. O, nawet dżinn zdążył usnąć – ułożył się u pana na brzuchu i spokojnie drzemał. A gdzie ona ma się położyć?
W końcu Van jako tako umościła się w fotelu, bo jedyny mebel przeznaczony do spania zajął Kreol. W pojedynkę ledwie mieścił się na składanym łóżku.
Gdy otwarła oczy, od razu popatrzyła na zegarek. Wydawało się jej, że zdrzemnęła się nie więcej niż godzinkę, ale w rzeczywistości minęło już południe. Oczywiście w rodzinnym San Francisco, bo tutaj najwyraźniej czas biegł jakoś inaczej.
Wyglądało na to, że Kreol obudził się już dawno. Przykucnął na środku pokoju i coś pichcił w magicznej czarze. Ogień na ruszcie buzował w najlepsze, wywar gotował się, nadąsany Hubaksis mieszał go niewielką pałeczką, Kreol z uwagą kontrolował proces.
– Dzień dobry! – ziewnęła Vanessa, przeciągając się, aż jej stawy zatrzeszczały.
– W Lengu jest teraz noc… – poprawił ją mag obojętnie.
– Tu zawsze jest noc… – burknął dżinn.
– Bo w Ciemnych Światach zazwyczaj nie bywa jasnej pory doby. Za to w Jasnych jest na odwrót – uśmiechnął się Kreol. – Zapamiętuj, zapamiętuj, kobieto, myślisz, że tak sobie gadam?
– W takim razie po co? – nie zrozumiała Van.
– Uczę cię, po to… Uczeń maga powinien zdobywać wiedzę cały czas, bez przerwy… Nawet w czasie posiłku, w czasie snu, nawet podczas… mmm, tak… w ogóle wszystkiego pozostałego. A propos, to też część lekcji. Ale może rozmyśliłaś się? – zapytał z nadzieją. – Jeszcze nie jest za późno, na razie nie doszliśmy do niczego poważnego.
Van w milczeniu pokręciła głową.
– W takim razie przystąpimy do lekcji – westchnął mag.
Kolejne godziny okazały się jednymi z nudniejszych w życiu Vanessy. Mogłyby nawet pretendować do miana najnudniejszych, gdyby nie lekcje matematyki w szkole. Co robić, Van i w szkole nie była przykładną uczennicą. Dobre oceny miała tylko z wf i z biologii. Vanessa zawsze lubiła przyrodę. Swego czasu chciała nawet wstąpić do „zielonych”, ale potem rozmyśliła się. Rzecz w tym, że bardzo aktywnie kontaktowała się z nimi jej mamusia, a Van dawno przekonała się, że wszystkie organizacje, z którymi współpracuje Agnes Lee, zasługują na miano świrniętych.
Tak czy inaczej, Kreol rozpoczął nauczanie Van magii. Na początek na chybcika przygotował śniadanie, komentując przy tym szczegółowo wszystkie swe czynności. Okazało się, że magia to bynajmniej nie tylko wypowiadanie zaklęć i śmieszne gesty rękami. To wszystko było tylko zewnętrzną powłoką, niemającą większego znaczenia, dopiero pod nią krył się potężny szkielet, utrzymujący całość. Magią rządzi kilka surowych praw, których nie jest w stanie obejść żaden mag. Najważniejszym z nich jest prawo zachowania materii i energii. Kreol wyjaśnił, że bynajmniej nie tworzy jedzenia z niczego – coś takiego jest z zasady niemożliwe. Podczas wypowiadania zaklęcia materia, nie więcej niż kilkaset molekuł z otaczającego powietrza lub z ziemi pod nogami, zamienia się w energię – magiczną energię, manę, a potem z powrotem w materię – żądany pokarm. Podczas tej dwukrotnej przemiany liczba molekuł wielokrotnie zwiększa się, a one same całkowicie zmieniają się, przyjmując inną postać, ale prawo zachowania materii nie zostaje naruszone – dokładnie taka sama liczba molekuł znika skądś w tym samym czasie. Gdzie konkretnie, nie wiadomo, bo straty nie można wykryć – jest równomierna. Jedna molekuła tu, inna – tam. W tym przypadku każde słowo zaklęcia było ważne – wystarczy pomylić jedną głoskę i powstanie coś zupełnie niejadalnego, jakieś świństwo. Kreol wspomniał, że zdarzają się sytuacje, gdy zaklęcie nie ma większego znaczenia, ale nie przytoczył żadnych przykładów.
Vanessa zapytała, skąd zaklęcie wie, jakie konkretnie dania mają być dostarczone – nie zauważyła w tekście ani jednej nazwy, oprócz informacji, że posiłek ma być „jadalny”, „sycący” i jeszcze, z jakiegoś powodu „mięsny”. Kreol postukał laską w narysowane na stole kręgi i wyjaśnił, że każde danie rozmiarem dokładnie odpowiada jednemu z kręgów, a nazwy dań są napisane w środku. Van spróbowała rozszyfrować dziwne znaczki, ale nic z tego nie wyszło.
– To s’mshit, Stary Język – z powagą odpowiedział Kreol. – Stosuje się go czasem w Sztuce. Nie martw się, jego też się nauczysz.
– Z góry się cieszę… – westchnęła Vanessa.
– Tak, Van, mag musi znać wiele języków – ucieszył ją Hubaksis. – Pan zna ich kilkadziesiąt!
– Nie przeszkadzaj nam, niewolniku. – Kreol groźnie zmarszczył się. – I tak, na czym to skończyłem?
W trakcie posiłku uczył Van tego samego procesu – zamiany materii w manę, którą następnie można stosować wedle życzenia. Można zamienić ją znowu w materię i w ten sposób stworzyć coś materialnego, a można też pozostawić w postaci energii i także wykorzystać wedle życzenia. Każdy proces magiczny wymaga many i Kreol uczył Vanessę, jak podtrzymywać w sobie cały czas pewien jej zapas, aby w odpowiedniej chwili nie tracić czasu na wchłanianie. Opowiadał i kazał powtarzać. Potem głośno klął, znowu opowiadał, pokazywał i żądał powtarzania. I tak w kółko, aż w końcu Vanessie coś wyszło. Uczucia, które było jej udziałem, gdy ciało przenikała mana, nie można były z niczym porównać – trzeba to samemu przeżyć, żeby zrozumieć. Kreol był zadowolony i oznajmił, że na dziś koniec lekcji.
– Gratuluję, Van. – Dżinn ledwie wyczuwalnie poklepał ją po plecach. – Najważniejszy jest pierwszy sukces. Dalej będzie łatwiej. Chociaż, mówiąc między nami, pochłonęłaś nic nieznaczącą ilość many…
– Tak, mniej niż potrafi wchłonąć mój niewolnik. – Uśmiechnął się Kreol, patrząc jak odwraca się obrażony Hubaksis. – I nie wyobrażaj sobie za wiele: pochłanianie many to najłatwiejsza część procesu, znacznie trudniej jest ją wykorzystać. Ale na dzisiaj starczy.
– Jak chcesz. – Vanessa bezskutecznie, starając się przybrać rozczarowany wyraz twarzy, wzięła z talerza ostatnią nóżkę bażanta. – A nie zrobiłbyś dla mnie filiżanki kawy?
– Nie – sucho odpowiedział Kreol. – Nie mogę.
– Dlaczego? – zdziwiła się Van, wodząc spojrzeniem po stworzonym przez niego śniadaniu. – Co za różnica – kawa czy wino?
– Jeszcze jedna lekcja – powiedział mag ze zmęczeniem w głosie. – I tak, aby stworzyć cokolwiek, można zastosować jeden z kilku podstawowych sposobów. Metale jest mi bardzo trudno stworzyć z niczego, więc w takich przypadkach stosuję najczęściej transmutację, przy czym jedne metale poddają się przemianie łatwiej niż inne. Metalowe przedmioty można tworzyć tak, jak stworzyłem dzisiejsze śniadanie, ale, powtarzam, dla mnie jest to bardzo trudne. To nie moja specjalizacja. Dużo łatwiej jest pracować z jedzeniem lub innymi przedmiotami, które niegdyś były częścią żywego stworzenia.
– Nazywamy to „substancjami organicznymi” – podpowiedziała Van, widząc, że Kreol bezskutecznie stara się znaleźć odpowiednie słowo.
– Niech będzie organicznymi – zgodził się mag. – Z każdym konkretnym przedmiotem lub grupą przedmiotów związane jest inne zaklęcie i inny rysunek. Można i bez rysunku, ale z rysunkiem jest łatwiej. Aby stworzyć zaklęcie, potrzebuję przede wszystkim wzorca. Nie mogę stworzyć przedmiotu, którego nigdy nie widziałem. Zaczynam od skopiowania wzorca za pomocą zaklęcia Kopiowania. Pomaga mi to poznać parametry przedmiotu, a potem mogę zacząć tworzenie zaklęcia. Za pierwszym razem nigdy nie wychodzi. Zazwyczaj potrzebne jest siedem lub osiem prób – po każdej z nich koryguję wstępny wariant. W końcu na świat przychodzi nowe zaklęcie, zapisuję je w księdze i mogę wykorzystywać. Twojej kawy nigdy nie robiłem, tak że nie masz co na nią liczyć. Zrozumiałaś, uczennico?
– Zdaje się, że zrozumiałam. – Van bez przekonania pokiwała głową, zauważając jednocześnie, że Kreol zwraca się teraz do niej nie per „kobieto”, ale „uczennico”. Był to bezsprzeczny postęp. – A dlaczego w ten sam sposób nie tworzysz różnych ziół i liści do przygotowania lekarstw i innych rzeczy?
– Dlatego, że stworzone substancje organiczne można jeść, nosić na sobie i tak dalej, ale nie zawierają one w sobie ani grama magii. – Kreol popatrzył na nią jak na idiotkę. – Stworzyć można tylko najprostsze składniki, takie jak woda. Są jeszcze jakieś pytania?
– Tak… Mówisz, że tworzenie metali z powietrza jest dla ciebie za trudne? A co to takiego?
Van postukała palcem w najbliższy talerz z brązu.
– Uczennico – mag rozciągnął usta w ironicznym uśmiechu – powiedz mi, gdzie są naczynia z poprzedniej uczty?
Vanessa rozejrzała się – rzeczywiście, podłoga była zupełnie czysta. Pamiętała, jak mag zrzucił resztki kolacji ze stołu, ale teraz niczego tam nie było.
– Nie wiem…
– No właśnie! – Kreol podniósł palec. – To nie jest prawdziwy brąz, a tylko twarda iluzja. Rozpływa się po kilku godzinach wraz z resztkami uczty.
– Sprytne… – oceniła Vanessa. – Do tego nie trzeba wyrzucać śmieci… Ale w takim razie nie rozumiem czegoś innego: jeśli tak łatwo możesz zrobić z niczego dowolne dania, to dlaczego w domu zawsze zmuszasz mnie albo naszego skrzata do gotowania?
– Uczennico! – podniósł głos Kreol. – Masz samojezdny rydwan? Jak go tam zwą… samochód?
– Mam – Kiwnęła głową Van, zastanawiając się, o co mu chodzi.
– I można nim poruszać się znacznie szybciej niż na piechotę, prawda?
– Oczywiście.
– I nogi przy tym się nie męczą, prawda?
– No tak – zgodziła się dziewczyna, ciągle nie rozumiejąc, do czego dąży mag.
– W takim razie, powiedz mi, proszę, dlaczego nie jeździsz nim z pokoju do pokoju?! – wykrzyknął Kreol. – Może mam się też w tyłek drapać za pomocą magii?!
– Niekoniecznie – sucho odparła Vanessa.
– Jeśli niekoniecznie, to zamilcz! – warknął Kreol.
– Niekoniecznie trzeba być niegrzecznym! – odparowała.
– Przyzwyczajaj się, uczennico. – Nieoczekiwanie Kreol rozpłynął się w uśmiechu. – Dopóki jestem twoim nauczycielem, dopóty będę krzyczał i przeklinał. Jak kiedyś mój nauczyciel. Takie relacje między uczniem i nauczycielem zostały uświęcone przez wieki tradycji.
Vanessa nadal była obrażona.
– Dobrze, nie złość się… – powiedział Kreol pojednawczo. – Zjedz jeszcze czekolady – to uspokaja.
Van popatrzyła na ostatni kawałek i mimowolnie się oblizała. Bardzo zdziwiło ją, że Kreol świetnie wie, co to jest czekolada i umie ją stworzyć. A ona myślała, że wynaleziono ją całkiem niedawno. Czekolada ze starożytnego Sumeru nieco różniła się od współczesnej, ale nie można powiedzieć, że była gorsza.
– Nie, dziękuję – odmówiła niechętnie. – Muszę dbać o figurę…
– O jaką figurę? – nie zrozumiał Kreol, rozglądając się dookoła. – Po co o nią dbać?
– No… o tę… – zmieszała się Van, pokazując, o co jej chodzi. – Talia i inne takie…
– A w czym może jej zaszkodzić czekolada? – szczerze zdziwił się Kreol. – I w ogóle, wspaniale wyglądasz – prawie jak dziedziczna arystokratka z Ur. Tylko oczy masz jakieś dziwne… Ale mimo wszystko ładne – jak kian-wen.
– Dziękuję. – Dziewczyna z powątpiewaniem pokiwała głową, nie do końca pewna, czy nie jest to kolejna kpina. – Od czekolady się tyje, po co mi to?
Kreol uśmiechnął się, demonstrując żółtawe zęby. Vanessa starała się nauczyć go korzystania ze szczoteczki do zębów, ale zdecydowanie odmówił, tłumacząc, że magowi znacznie łatwiej jest od czasu do czasu wyhodować nowe zęby, niż codziennie mazać je jakimś świństwem. Nieprzyjemny zapach z ust też go nie martwił – aby się go pozbyć, wystarczyło, że poruszył ręką i wymamrotał kilka słów.
– Po pierwsze, od czekolady się nie tyje – powiedział pouczającym tonem. – Po drugie, jedzenie stworzone za pomocą magii tylko syci, nie można od niego utyć. Po trzecie, zawsze mogę zrobić ci taką figurę, jaką zechcesz.
– Nie wiedziałam, że jesteś też chirurgiem plastycznym!
Prawdę mówiąc, w to akurat nie uwierzyła. Chociaż niby zdążyła się przekonać, że Kreol ma wyjątkowo trzeźwą samoocenę. Nigdy nie chwalił się na próżno, nigdy też nie był nadmiernie skromny.
Nie wiadomo dlaczego właśnie teraz Vanessie przypomniało się, że za trzy dni kończy się jej urlop, a to znaczy, że trzeba będzie albo wrócić do pracy, albo się zwolnić. Pomyśleć tylko, że od chwili poznania Kreola minęły niecałe cztery tygodnie! A wydawało się jej, że zna go od dziecka…
– Uczennico, nie wiesz, gdzie jest mój niewolnik? – W jej rozmyślania wdarł się niezadowolony głos maga.
Van zasępiła się. Przyszło jej do głowy, że rzeczywiście dawno nie widziała i nie słyszała maleńkiego dżinna. Kreol na chwilę zamknął oczy, po czym uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Tak myślałem. Podgląda jak inni grają w świeczki, świntuch…
– Co podgląda? – nie zrozumiała Van.
– No jak… – Kreol lekko się zaczerwienił, pokazując gestami CO w starożytnym Babilonie wstydliwie nazywano „grą w świeczki”. Vanessa z trudem powstrzymała się od śmiechu, patrząc na zawstydzoną minę maga. Mimo wszystko nie był takim twardzielem, za jakiego chciał uchodzić.
– Czekaj no. Czy to znaczy, że możesz zobaczyć, gdzie on jest?
– W końcu jest moim duchem-doradcą. – Kreol wzruszył ramionami. – Oficjalnie… Między nami jest magiczna więź, chociaż dość słaba.
– Dlaczego?
– Co dlaczego?
– Dlaczego słaba?
– Dlatego, że jako duch-doradca jest równie kiepski, jak we wszystkim innym… – Mag wykrzywił się z niezadowoleniem. – Sam nie wiem, po co go w ogóle trzymam. Pewnie przywiązałem się do niego…
W drzwi zadudniło naraz z dziesięć pięści. Przestraszona Vanessa aż podskoczyła, mimowolnie chwytając za pistolet, ale gdy drzwi otwarły się, odetchnęła z ulgą. Pojawił się jeden ze Stworów, a mają one po tyle rąk, że starczyłoby na cały oddział.
– Kreol-eol i Vanessa-nessa Lee-ee? – Potwór popatrzył na nich pytająco. Mówił jednocześnie dwoma pyskami, a dźwięki nie całkiem się pokrywały, co dawało „efekt echa”.
– Tak – wojowniczym tonem odpowiedział mag. – A ty czego chcesz?
– Jesteście zaproszeni-eni na-a uroczystą-ystą kola-cję-cję w sali-ali bankietowej-owej wielkiego-kiego Yog-Sothotha-Sothotha.
– Nieźle! – ucieszyła się Van. Uroczysta kolacja to uroczysta kolacja, nawet w zamku potworów. Ale na wszelki wypadek zapytała Kreola: – Przecież to dobrze?
– To zależy, z której strony na to spojrzeć – odparł z powątpiewaniem. – A z jakiej racji spotkał mnie taki zaszczyt, Stworze? Wydawało mi się, że zapraszają tam tylko szczególnie dostojnych gości. Oficjalnych ambasadorów i tego rodzaju osoby…
– Nie-e wiem-em – zaskrzypiał Stwór. Albo zaskrzypiała. Albo zaskrzypiało. Nawet sam Cuvier nie umiałby chyba określić płci tego stworzenia. – Mam-m rozkaz odprowadzić-wadzić was-s.
Kreol w milczeniu zarzucił na ramię torbę z magicznymi narzędziami i krótkim gestem nakazał Stworowi, by ten wypełnił swój obowiązek. Vanessa sprawdziła, czy broń jest na miejscu i ruszyła w ślad za nim.
Potwór toczył się kilka metrów przed nimi. Właśnie tak – toczył się: Stwór miał diabelnie dużo nóg wyrastających w najdziwniejszych miejscach, tak, że z boku wyglądał jak pyza-mutant.
Tego rejonu Vanessa jeszcze nie odwiedzała. Do tej pory w Zamku Kadath widziała tylko główną salę, pokój kąpielowy dla gości i kilka korytarzy. W tej części zamku ściany wykończono szczególnie starannie czarnym onyksem, a podłogę pokrywało coś w rodzaju szklanego parkietu. Vanessa stąpała bardzo ostrożnie, bojąc się poślizgnąć, dopóki nie zauważyła, że „szkło” wcale nie jest śliskie.
Po drodze minęli odpychające miejsce. Było to coś na kształt zoo, tyle że w klatkach siedziały nie tygrysy, a ludzie. Mężczyźni, kobiety, dzieci w różnym wieku. Wszyscy nadzy. Krzyczeli, płakali, jęczeli, ale Van nie wychwyciła w tych krzykach ani jednego zrozumiałego słowa.
– To niewolnicy? – zapytała z odrobiną zwątpienia. Ludzie w klatkach byli zbyt dobrze utuczeni jak na zwykłych niewolników. Nawet nie to! Wszyscy więźniowie byli tak grubi, jakby przez kilka lat pod rząd odżywiali się tylko w McDonaldzie.
– Kiedyś nimi byli… – obojętnie odpowiedział Kreol, z pełnym obrzydzenia politowaniem spoglądając na klatki. – A teraz to tylko pokarm…
– Co? – Vanessa nie uwierzyła własnym uszom. – Co powiedziałeś?!
– Cóż robić? – Kreol wzruszył ramionami. – Władcy Lengu nie jedzą nic, oprócz mięsa. Smakuje im ludzina… Zanim Marduk Potężny Topór zapieczętował ich wymiar, zdobywali ofiary w innych światach, a teraz muszą hodować ludzi jak bydło… A propos, jeśli cię to interesuje – nie ma sensu próbować ich uwalniać.
– Dlaczego? – Van aż się zagotowała.
– Spożywczy niewolnicy nie potrafią nawet mówić. To po prostu zwierzęta w ludzkiej postaci… – westchnął Kreol.
Dziewczyna nie odważyła się dłużej kłócić, chociaż mogłaby przytoczyć wiele argumentów przeciw. Ale jej nienawiść do miejscowych Władców wzrosła wielokrotnie.
Biesiada, na którą tak uprzejmie ich zaproszono, wyglądała niezbyt pociągająco. Szczególnie odpychające było jedzenie na stole demonów. Na szczęście Kreola i Vanessę posadzono przy innym stole – dla gości. Był nieco mniejszy, ale prawie jedna trzecia ucztujących była bez wątpienia ludźmi. Oczywiście, było też mnóstwo innych stworzeń, ale nie wyglądały tak wstrętnie, jak te, które mlaskały przy głównym stole.
Odpowiedzialni za rozsadzanie gości, najwyraźniej kierowali się zasadą „pierwszy-drugi”. Tyle, że tutaj była to zasada „mężczyzna – kobieta”. Tak więc po lewej stronie Kreola siedziała, jak poprzednio, Van, a z prawej – olśniewająco piękna dama, przypominająca tolkienowskie elfy. W każdym razie uszy miała nieco spiczaste. Vanessa miała mniej szczęścia – obok niej posadzono białoskórego pigmeja z nienaturalnie ogromną głową i krótką sierścią pokrywającą całe ciało. Kreol cicho szepnął jej do ucha, że jest to lemur. Obrażona Vanessa milczała, sądząc, że z niej kpi. Regularnie oglądała „Animal Planet” i dobrze wiedziała, czym są lemury i jak wyglądają.
Jednak sąsiedzi nie interesowali jej zbytnio. Od samego początku uwagę Van przykuła para siedząca naprzeciwko niej i Kreola. Najwyraźniej, gdy przyszła ich kolej kobiety skończyły się i zrobiono dla nich wyjątek. Zresztą niezbyt ich to cieszyło.
Z lewej strony siedział archanioł. Od aniołów różnił się tylko wzrostem i muskulaturą – skrzydlaty olbrzym miał prawie trzy metry wzrostu. Jego włosy przypominały płynne złoto, miał błękitne oczy i surową twarz ascety. Archanioł był odziany w białą chlamidę, przypominającą połączenie rzymskiej togi z japońskim kimonem, a u pasa wisiał mu miecz kojarzący się z zastygłym płomieniem. Gdyby takie indywiduum pojawiło się na Ziemi, chrześcijaństwo momentalnie umocniłoby swą pozycję.
Jego sąsiad też mógłby ją umocnić, choć zupełnie innym sposobem. Obok zasiadał najprawdziwszy diabeł. Wzrostem prawie nie ustępował aniołowi, ale o ile tamten był ucieleśnieniem piękna, o tyle ten był ucieleśnieniem brzydoty. Mógł się pochwalić kozimi rogami, kopytami i ogonem, świńskim ryjem, gęstą sierścią i czerwonymi oczami. Diabeł wystroił się w fioletową opończę z krwistoczerwonymi obszyciami, a jego głowę opasywała stalowa obręcz z sześcioramienną gwiazdą dokładnie na środku czoła. Do pasa też miał przymocowaną broń, ale nie był to miecz, lecz trójząb. Co prawda bardzo króciutki, bardziej przypominający ogromny widelec. Najprawdopodobniej nie był to prawdziwy oręż, a po prostu symbol władzy. Przecież i królewskie berło wywodzi się od zwykłej pałki.
W spojrzeniach, którymi ta dwójka obrzucała się nawzajem były wszelkie uczucia, oprócz sympatii. Ale na siedzącą naprzeciwko nich Vanessę patrzyli z widocznym zainteresowaniem. I jeden, i drugi – nie można powiedzieć, że nie pochlebiało to Vanessie.
Od razu zauważyła też różnice między daniami stojącymi na stołach gości i gospodarzy. Na talerzach demonów Lengu nie było niczego oprócz mięsa. Smażone, gotowane, duszone, surowe, ale tylko mięso, bez żadnych dodatków. Van nie chciała nawet myśleć, że jakaś część dań przygotowana była z przedstawicieli ludzkiego rodu. Na szczęście gościom, wprost przeciwnie, nie podano ani odrobiny mięsa. Na poczęstunek składały się: słodkawa kasza, ryżowe placki i jakaś zielenina podobna do szparagów. Ogólnie – spartańskie jedzenie. Niektórzy goście nie byli z tego zbyt zadowoleni, ale nie Vanessa! A gdy patrzyła jak żrą te zębate potwory, traciła ochotę nawet na kaszę. Na apetyt Kreola nie wpłynęło to ani trochę, pałaszował wszystko, aż mu się uszy trzęsły. Napatrzył się już w życiu na różne okropieństwa.
– Bardzo ciekawe… – Szturchnął ją łokciem. – Zwróć uwagę, uczennico, przy naszym stole siedzą przedstawiciele wszystkich sąsiadujących z Lengiem wymiarów, oprócz Ziemi. Rozumiesz, co to znaczy?
– Nie bardzo.
– To znaczy, że zostałem ambasadorem. – Mag w zamyśleniu podrapał się w podbródek. – Nigdy bym nie pomyślał…
– Ty? Ambasadorem?!
– I ty też – ucieszył ją Kreol. – Jesteśmy teraz ambasadorami Ziemi w starym dobrym Lengu. Cieszysz się? Nie przeżywaj tak, nie doda ci to żadnych nowych obowiązków… Zwykła formalność.
Vanessa zamilkła z głupią miną. Przede wszystkim nurtowało ją pytanie, skąd Kreol wie, że nie ma tu przedstawicieli Ziemi. Przy stole siedziało niemało ludzi i jej zdaniem niczym nie różnili się od siebie. Ale zapytała o coś zupełnie innego.
– Czy świat dżinnów sąsiaduje z Lengiem?
Kreol w milczeniu pokiwał głową, cały czas racząc się kaszą.
– W takim razie gdzie są dżinny?
Mag bezceremonialnie wskazał palcem czarnoskórego mężczyznę siedzącego w drugim końcu stołu i Vanessa zaczęła mu się przyglądać. Zupełnie zwyczajny facet – wysoki, barczysty, z wygoloną głową, na której pozostawiono pośrodku czub jak u Irokeza. Przyjrzawszy się uważnie, dostrzegła, że ma sześć palców, ale była to jedyna różnica. Gdyby nie czub, wyglądałby zupełnie normalnie na ulicach San Francisco. Z czubem zresztą też…
– Ani trochę nie jest podobny do Hubaksisa – powiedziała z powątpiewaniem.
– A jakże… – wymlaskał Kreol z pełnymi ustami. – Dżinny to rasa niestabilna genetycznie. Są bardzo różni. Ciągłe mutacje plemników, i inne takie…
– Oho! – uniosła brwi Van. – Skąd znamy takie mądre słowa?
– Przeczytałem twój podręcznik do biologii. Dobra książka, przydatna… Szkoda, że za moich czasów nie było takich, mógłbym wtedy uniknąć tamtego błędu… – powiedział w zadumie Kreol, najwyraźniej wspominając coś nieprzyjemnego. – Będziesz to jeść?
Vanessa w milczeniu oddała mu swój talerz. Kasza była dość smaczna, ale, jak już wspomniano, dziewczyna nie miała apetytu. I w ogóle nie lubiła kaszy.