Rozdział 15

Minęło kilka dni. Agnes Lee w końcu wróciła z Europy, ale natychmiast znowu umknęła, zabierając z sobą męża, mimo że ten stawiał opór. Bo wiecie, wypatrzyła w Bostonie zachwycający domeczek idealny dla dwóch osób i trzeba go jak najszybciej obejrzeć. Kiedy zdążyła się tym zająć i w czym bostońskie domki są lepsze od tych w San Francisco, pozostało zagadką. W domu Katzenjammera zatrzymała się tylko na chwilę, by wypytać Vanessę, co u niej słychać i zażądać, by w końcu określiła datę wesela. Dobrze, że Kreol tego nie słyszał… i dobrze, że Agnes go nie widziała. Sumeryjski mag wciąż robił się coraz młodszy. Wyglądał teraz na niewiele starszego od Vanessy – nawet najbardziej nieprzychylne oko nie dałoby mu więcej niż trzydzieści lat. Van zaczęła nawet się martwić, czy w końcu nie zmieni się w dziecko, ale Kreol uspokoił ją. Za dzień lub dwa proces odmładzania powinien zakończyć się ostatecznie.

W tym czasie zdarzyły się dwa drobne, ale nieprzyjemne incydenty. Pewnego razu pocztą przyszła niewielka przesyłka bez adresu zwrotnego. Na pierwszy rzut oka zupełnie niewinna. Dobrze się stało, że Vanessa nie rozpakowała jej sama, ale poczekała na swego domowego maga! Wystarczyło mu raz wciągnąć powietrze, żeby wyniuchać podstęp. Zamiast zabrać się do otwierania nieoczekiwanej przesyłki, Kreol najpierw obwiązał ją magicznym łańcuchem, a potem przebił nożem. Z wnętrza dobiegł dziki wrzask, a potem ze wszystkich otworów pociekło coś gęstego i czarnego. Kreol posępnie oznajmił, że jest to krew demona.

Za drugim razem było jeszcze gorzej. Tym razem alarm podniosło Oko Ureja – w środku nocy Kreola obudziły wysyłane przez nie sygnały. Van, oczywiście też się obudziła – zaspany Kreol potknął się o krzesło i zaczął głośno przeklinać. Zresztą prawie natychmiast się zamknął, gdy podszedł do okna i zobaczył, dlaczego „pilnujący pies” zaczął warczeć. Na trawniku pod oknem pluskało niewielkie jeziorko jakiejś srebrnej cieczy. Jezioro rosło w oczach, bulgotało i strasznie śmierdziało. Kreol nie tracił czasu na schodzenie po schodach – po prostu wyskoczył z pierwszego piętra przez okno. Potem zapachniało jeszcze gorzej – przez dziesięć minut mag smażył dziwną ciecz, dopóki nie została z niej tylko wypalona plama.

To coś Kreol nazwał Rtęciowym Przekleństwem i zaklinał się, że jest to ulubiona zabawka Troya. Demona w pudełku najprawdopodobniej też on przysłał. Wyglądało na to, że stary wróg pierwszy odszukał Kreola, ale na razie nie zdecydował się na otwarty atak – obwąchuje przeciwnika tak, jak robił to kiedyś. Kreol nie mógł się powstrzymać i nie pochwalić tym, jak mocną ochroną otoczył dom – tak, gdyby nie ona, Troy dawno już uderzyłby czymś poważniejszym. Na przykład, tornadem albo Niewidoczną Śmiercią… No, a na razie należy oczekiwać jeszcze paru drobnych złośliwości, a potem… potem Troy może tego gorzko pożałować. Wszystko zależy od tego, jaką siłą dysponuje teraz, w dwudziestym pierwszym wieku. Kreol poważnie się zaniepokoił – do tej pory nie udało mu się odnaleźć starego wroga i nie miał bladego pojęcia, w jaki sposób przez ten czas zmienił się Troy i do czego szykuje się w tej nowej bitwie.

Vanessa czuła się winna wobec Kreola. Rzecz w tym, że strasznie brakowało jej czasu na naukę – zbyt wiele pochłaniała służba. Te nieliczne godziny, które udało jej się wykroić z napiętego grafiku, dawały tyle korzyści, co umarłemu kadzidło, a Kreol nie omieszkał wytykać tego za każdym razem. Nie przestawał powtarzać, że magia jest trudną sztuką i trzeba jej poświęcić tyle czasu, ile ma się do dyspozycji. Czyli każdą chwilę.

Każdego ranka Vanessa z poczuciem winy wzruszała ramionami i wyruszała do komisariatu. Kreol obrażał się i szedł, a to do piwnicy, a to na strych, a to na balkon. Na balkonie zainstalował, nie wiadomo po co, koło sterowe jak na statku i jeszcze jakieś inne, nieznane przedmioty. W piwnicy i na strychu też coś majstrował – szykował coś tajemniczego i niepojętego, ale monumentalnego, bo znowu przestał spać – za to pochłaniał litrami kawę z proszkiem odpędzającym senność. Vanessa wielokrotnie pytała, co takiego szykuje, ale za każdym razem odmawiał wyjaśnień i tylko mamrotał, że wszystko idzie zgodnie z planem.

A dzisiaj sam ją zaprosił. Vanessa zeszła do piwnicy po raz pierwszy od tygodnia i z wrażenia aż krzyknęła.

Piwnicy nie było. A mówiąc ściśle: była, ale przypominała wnętrze łodzi podwodnej – wszędzie dookoła był tylko metal. Wcześniej była murowana. Do tego metal, który teraz pokrywał wszystkie ściany, wyglądał jakoś dziwnie – miał niezwykły kolor odbijający świetlne refleksy. W dotyku przypominał zamarznięty aksamit.

Piwnica zmieniła też kształt – zamiast wielu komórek powstało tylko jedno pomieszczenie, ale za to idealnie okrągłe i nawet dość przytulne. Na samym środku był wycięty krąg ze skomplikowanymi wzorami, a w centrum leżał śnieżnobiały kamień z wgłębieniem na szczycie. Kreol klęczał obok niego na jednym kolanie i starannie nacinał metal wokół kamienia. Okazało się, że magiczną laską można posługiwać się także do spawania. Wierny Hubaksis siedział mu na ramieniu i wygłaszał zjadliwe komentarze. Butt-Krillach też był tutaj – wtykał w sufit jakieś płaskie gwoździki.

– Coś ty tu zmajstrował? – zapytała oszołomiona Van. – Jak to się nazywa?

– Kocebu – odpowiedział jednym słowem Kreol, chytrze spoglądając na nią zmrużonymi oczami. – Nieźle, co? To właśnie jest czwarty punkt mojego planu – własny kocebu!

– Kreolu, chyba zapomniałeś, z kim rozmawiasz – cierpliwie przypomniała dziewczyna. – Jestem Vanessa, pamiętasz? Zwyczajna, amerykańska dziewczyna. Nie mieszkałam w starożytnym Sumerze, nie zawierałam umów z demonami i nie walczyłam ze strasznymi lalosami. Co to jest kocebu?

– Kocebu, nie kocebu – z niezadowoleniem w głosie poprawił Kreol. – Akcent na drugiej sylabie.

– Rozumiem. – Van w zamyśleniu pokiwała głową. – Ale mimo wszystko, co to takiego?

– To… to taki artefakt. Latający artefakt. Bardzo duży, latający artefakt!

– Jak duży? – zapytała Vanessa nieufnie.

– Wystarczająco duży, żeby podnieść ten dom – uśmiechnął się mag.

– Poczekaj chwilę… – Vanessa podniosła rękę. Nie, jednak Kreol jest pełen niespodzianek. Sądziła, że zna go już mniej więcej dobrze, ale on nie przestawał jej zadziwiać. – Zamierzasz zrobić latający dom?!

– Tak w ogóle, to już zrobiłem. – Kreol rozciągnął usta w uśmiechu. – Prawie. Zostało tylko kilka drobiazgów… Znudziło mi się być przykutym do ziemi, uczennico. Chcę latać!

Vanessa aż usiadła na podłodze. Nie miała siły mówić na stojąco.

– I jak to wszystko… no… jest zbudowane?

– Wytopiłem ogromny dysk – z dumą zaczął opowiadać Kreol. – Z czarnego brązu, na latające artefakty najlepiej nadaje się ten stop, jest mocny i lekki. Dokonałem transmutacji całej ziemi wokół domu – została tylko cienka warstwa na wierzchu, poniżej jest lity brąz. Piwnicę też prawie w całości zalałem metalem – inaczej rozsypałaby się podczas lotu. Po bokach ustawiłem magiczne kołki – tworzą pole ochronne. Pamiętasz, pytałaś o nie.

Vanessa pamiętała. Kilka dni temu odkryła koło płotu dziwne pałki, ale wtedy Kreol nie chciał wyjaśnić, co to takiego. Powiedział tylko, że są mu potrzebne. Teraz przypomniała sobie, że były zrobione z tego samego dziwnego metalu co i piwnica.

– Teoretycznie, można wystartować choćby jutro. Tutaj zostanie tylko solidna, okrągła dziura…

Hubaksis cicho zachichotał, a Butt-Krillach uśmiechnął się uprzejmie.

– Powiedz no, geniuszu, czy zastanowiłeś się, co powiedzą ludzie, gdy zobaczą latający dom? – sucho zapytała Van. – Nie boisz się, że zaczną nas ostrzeliwać z helikopterów?

– Właśnie dlatego ustawiłem obktameron – spokojnie powiedział Kreol. – Widzisz?

– A cóż to takiego? – Najwyraźniej nazwał obktameronem biały kamień.

– Generator niewidzialności. Jednostronny – wewnątrz dom zostanie taki, jak dotąd, a z zewnątrz będzie niewidoczny.

Vanessa powoli pokiwała głową. Plan Kreola stopniowo rozwijał się przed nią w całej krasie. Co więcej, ożyło jej marzenie z dzieciństwa! Latający dom – o czymś takim Van nie czytała nawet w bajkach (o „Czarnoksiężniku z krainy Oz” chwilowo nie pamiętała). Co prawda było jedno „ale”. Niezbyt ważne, ale zawsze…

– Chcesz być włóczęgą? – niepewnie zapytała Van. – Jak Cyganie…? Nie, to oczywiście super, ale mimo wszystko…

– Po pierwsze, potrzebuję tego nie dla zabawy – tylko patrzeć jak dopadnie mnie wojna! Po drugie, możemy nigdzie nie lecieć – rozsądnie odpowiedział Kreol. – Jak widzisz, ten maleńki zameczek stoi tam, gdzie stał i, jeśli tak bardzo tego chcesz, może tu zostać. Mam nadzieję, że strata części piwnicy nie zmartwi cię za bardzo? Po trzecie, nikt nas nie zmusza, byśmy zawsze prowadzili taki tryb życia – przynajmniej ja nie mam takiego zamiaru. Zrealizuję plan… mam nadzieję, że zrealizuję… Zdaje się, że nie protestowałaś, gdy podróżowaliśmy po Lengu? O ile pamiętam, sama się wprosiłaś.

– A jeśli nie uda nam się tu wrócić? – Van popatrzyła na niego rozkojarzonym wzrokiem.

– Dokładnie tutaj na pewno się nie uda – zgodził się mag. – Ale co takiego atrakcyjnego jest w tym akurat punkcie? Możemy zatrzymać się o milę stąd, na miejscu jakiegoś zburzonego domu.

– A co powiedzą ludzie, gdy zobaczą dom, który pojawił się w ciągu jednej nocy, do tego stojący na ogromnej, brązowej monecie? – sceptycznie zapytała Van.

– To akurat zupełnie mnie nie martwi, są po temu trzy powody. Pierwszy – dom może pozostać niewidoczny. Właściwa osoba znajdzie drzwi. Drugi powód – kocebu można pogrążyć w ziemi i będzie się wydawało, że dom zawsze tu stał…

– Aha, a jakże! – Vanessa postukała się palcem w czoło. – Kogo chcesz w ten sposób nabrać?

– Uczennico… – Kreol pokiwał głową z politowaniem. – Gdybyś zobaczyła dom, którego jeszcze wczoraj nie było, co byś pomyślała?

Vanessa zastanowiła się. Potem odpowiedziała bez przekonania:

– Pewnie… Prawdopodobnie pomyślę coś takiego: dziwne, że wcześniej go nie zauważyłam.

– Bardzo dobrze, uczennico, idealnie – rzekł Kreol z aprobatą. – Dziewięć osób na dziesięć tak właśnie pomyśli. A nawet jeśli nie – kto zgadnie, co się naprawdę zdarzyło? Nie, ludziom znacznie łatwiej jest uwierzyć we własny brak spostrzegawczości niż w rzeczy niezwykle i nadprzyrodzone. Tak było za moich czasów, tak jest i teraz.

– Dobrze, przekonałeś mnie. A jaki jest trzeci powód?

– Trzeci… – Kreol uśmiechnął się z ironią. – Trzecim powodem jest to, że mam w nosie co sobie pomyśli pospólstwo!

– Van, przecież to jest super! – pisnął Hubaksis. – Jeszcze w tamtych czasach pan próbował zrobić kocebu, ale nie miał dość sił na Szachszanor – był za duży. A potem zajęliśmy się projektem „Tymczasowa Śmierć”…

– Cicho, niewolniku… – leniwie rozkazał mag.

– I Butt będzie mógł wrócić do domu! – Dżinn nie chciał się uspokoić.

– Jak to? – nie zrozumiała Van, wspominając, dlaczego Ten-Który-Otwiera-Drzwi-Nogą nie może wrócić do swojego wymiaru. – W czym może tu pomóc twoje kocebu?

– Ha! – Kreol uniósł palec. – Całkiem zapomniałem wspomnieć o jednej bardzo przydatnej właściwości kocebu. Tej właściwości, która pomoże mi w wojnie. Pamiętasz Kamień Wrót?

Wyjął z kieszeni dysk z gwiazdą, który podarował mu Yog-Sothoth i pozwolił Vanessie jeszcze raz go obejrzeć.

– Stworzyłem związek między tym dyskiem a tym. – Mag postukał obcasem w podłogę. – Teraz mogę przemieszczać się między wymiarami razem z moim domem!

– Świetnie! – zachwyciła się Van.

– Właśnie tak. Istnieje tyle światów… tyle światów, a ja byłem tylko w ośmiu… a może jednak w dziewięciu?

– W dziewięciu, panie. Pamiętasz Ejszę?

– Tak, w dziewięciu. Teraz rozumiesz jak Butt-Krillach może wrócić do domu, uczennico?

– Na razie nie bardzo.

– No, przecież to proste – zniecierpliwił się Kreol. – Nie może opuścić naszego wymiaru dlatego, że jest związany z pentagramem na strychu. Jednak jeśli pentagram wyruszy w podróż razem z nami, wszystko się zmieni! Na miejscu wytniemy kawałek podłogi i zostawimy tam.

– Jestem bardzo wdzięczny, panie Kreolu – skłonił się demon.

– Wystarczy – skrzywił się mag. – Jesteś z Kvetzol-Inn?

– Słusznie!

– Pewnie, że słusznie! – fuknął Kreol. – W takich sprawach się nie mylę!

Vanessa obeszła pokój dookoła. Teraz rozumiała, po co było potrzebne koło sterowe na balkonie. – Kreol zamierzał sterować domem tak, jak zwykłym okrętem.

– Oko Ureja zainstaluję na bocianim gnieździe – rozmyślał na głos Kreol. – Nie może się lenić, nie przynosząc żadnej korzyści… Ducha postawię za kołem sterowym – specjalnie zrobiłem takie, by mógł go używać… Na strychu umieszczę bojowe kryształy, i to jak się da najwięcej… Jeden już tam ulokowałem…

– A Hubert wie o tym wszystkim? – zaniepokoiła się Van.

– Jest z tego powodu szczęśliwy! – uspokoił ją Hubaksis. – To najszczęśliwszy skrzat na świecie.

– W takim razie, wszystko w porządku.

– Oczywiście, że w porządku, uczennico! Ha! Jeśli nie mogę zostać Pierwszym Magiem w tym świecie, zostanę nim w innym! Mój pierwszy nauczyciel Hałaj Dżi Besz zawsze powtarzał, że nie zostaje się dobrym magiem, siedząc na miejscu. A dla prawdziwego maga nie ma większego szczęścia, niż zwiększyć jeszcze trochę swoją moc…

– A dlaczego nie możesz tutaj zostać Pierwszym Magiem? – obraziła się Vanessa.

– A kim by tutaj rządził? – fuknął Hubaksis.

– Niestety, ma rację… – skrzywił się Kreol. – Co za przyjemność być Pierwszym, jeśli podlega ci tylko żałosna garstka dyletantów? Załóżmy, że założyłbym swoją Gildię. Ile dziesięcioleci musiałbym czekać, zanim napełniłaby się mistrzami i czeladnikami? Wasz świat jest prawie pusty – prawdziwych magów można w nim policzyć na palcach… Prawdę mówiąc, nie zamierzam ogłaszać się Pierwszym Magiem! Mam teraz na głowie ważniejsze sprawy – dokończę kocebu i natychmiast przystępuję do piątego punktu planu… W naszym świecie, niestety, nie da się go wypełnić. A muszę się spieszyć! Troy żyje, Cthulhu się budzi… Nie, muszę stąd odejść…

– A dokąd to?

– Najpierw muszę zajrzeć do pewnej starej znajomej. Wypytać o nowiny, zasięgnąć rady, no i po prostu dowiedzieć się, czy nie zmieniła zdania… A ty jesteś ze mną czy nie? – zapytał mag, nie mogąc ukryć lęku. Najwyraźniej nie chciał stracić jedynej uczennicy. – Dopiero zaczęłaś naukę. I w ogóle jesteś mi potrzebna.

– Pomyślę nad tym… – wymijająco odpowiedziała Vanessa.

Ostatnie zdanie brzmiało bardzo pochlebnie, ale ton wyraźnie wskazywał, że Kreol nie miał na myśli nic romantycznego. Czysty pragmatyzm, nic więcej – Vanessa mimo wszystko mogła okazać się przydatna w jego krucjacie. Mówiąc szczerze, do tej pory nie rozumiała, jak Kreol zamierza zabrać się do tego, wyglądającego na niewykonalne, zadania – zniszczenia całego świata. Bo jak można zrobić coś takiego? Gdy pytała wprost, Kreol tylko chrząkał i mówił wymijająco, że na wszystko znajdzie się sposób… Jako przykład przytaczał biblijną opowieść o Dawidzie i Goliacie – czasem wystarczy jedno celne uderzenie, żeby zwalić z nóg potężnego giganta. A jeśli jest to kolos na glinianych nogach, taki jak Leng… Nic więcej Van nie mogła z niego wydobyć i w końcu dała mu spokój.

Wychodząc z domu, Vanessa potupała w ziemię. Rzeczywiście, gleba zrobiła się twardsza. Wykopała w niej dołek czubkiem buta – spod kilkucentymetrowej warstwy prześwitywał metal. Kreol wykonał fantastyczną pracę, zmieniając w czarny brąz tony ziemi i kamieni.

Po drodze wstąpiła po Shepa. Wczoraj rozbił samochód, a drugiego nie miał.

Przy okazji Kreol zaproponował przerobić toyotę tak, by mogła latać w powietrzu, ale Vanessa odmówiła. Na komendzie i tak dziwnie na nią patrzyli – wszyscy starali się zgadnąć, skąd wzięła proszek prawdy. Ostatnio zbyt dużo dziwnych rzeczy działo wokół prostej amerykańskiej dziewczyny. Rzeczywiście, niegłupio byłoby gdzieś się przeprowadzić, bo może się nią w końcu naprawdę zainteresować FBI…

– Cześć, Van! – Machnął ręką jej partner. Czekał już na ganku. – Jak leci?

– Powiedz mi, Shep, czy podoba ci się praca w policji? – zapytała Van w zamyśleniu, gdy wsiadał do samochodu.

– Zwyczajna praca, nie gorsza niż każda inna. – Pytanie to wcale nie zdziwiło Shepa. – A o co chodzi?

– Być może niedługo się zwolnię…

– Czemu tak nagle? Znalazłaś coś lepszego?

– Nie… Wybieram się w podróż.

– Poślubną? – zażartował Shep.

– A idźże ty! – parsknęła.

– A poważnie?

– Daleko, Shep… Bardzo daleko…

– Do Chin? Albo do Australii? Byliśmy z żoną w zeszłym roku w Australii…

– I jak było?

– Gorąco. Morze. Kangury… – Shep wzruszył ramionami. – Tak samo jak tutaj…


Dzień minął tak samo jak wszystkie poprzednie. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy zatrzeszczał policyjny radiotelefon.

– Van, jesteś tam? – rozległ się przytłumiony głos komisarz Florence. – Podjedź z partnerem do starego magazynu koło przystani, pamiętasz, mieliśmy wczoraj informację, że leży tam jakiś przemyt. Sprawdź to, okej? Dacie radę we dwójkę?

– A co, może być niebezpiecznie? – wyburczała niezadowolona Vanessa. – Szefie, dzień pracy już się skończył! Odstawię Shepa do domu i znikam!

– Nie szkodzi, mały spacer przed snem nie zaszkodzi – w głosie szefowej pojawiły się metaliczne nuty.

– Powinni tam pojechać Rob i Clif! Jeszcze wczoraj, zresztą…

– Nie dali rady, mają po uszy roboty z „koksem”. Dobrze już, Van, szybciutko podjedziecie, sprawdzicie i wracajcie. Nie będzie żadnych problemów – myślałby kto, trochę szmatek z Hongkongu… A w ogóle to rozkaz, a o rozkazach się nie dyskutuje! Bez odbioru!

– Rozkaz… – żachnęła się Van, sprawdziwszy najpierw, że przełożona się wyłączyła. – Wypchaj się swoimi rozkazami! Pozamykam moje sprawy i zwalniam się! Na łono Tiamat!

Ulubione przekleństwo Kreola w jej ustach zabrzmiało jakoś nienaturalnie i nie przyniosło ulgi. Rzuciła szybkie spojrzenie na ostentacyjnie odwróconego tyłem Shepa i postanowiła wrócić do dobrego starego amerykańskiego słownictwa.

Adres magazynu Vanessa pamiętała. Sam magazyn też – w zeszłym roku była z nim związana sprawa bandy fałszerzy pieniędzy. Ta sterta cegieł świetnie nadawała się dla wszelkich wyrzutków – od czasu, gdy ten ogromny labirynt przeszedł na własność miasta, nie udało się go wykorzystać w żadnym pożytecznym celu. Oczywiście, wykorzystywał to na całego element przestępczy – przejażdżki do tej części miasta stały się już tradycją.

– To co, wezwiemy wsparcie? – zapytał Shep dla zasady, wysiadając z samochodu.

– Sami damy radę – zdecydowała Van. Jakże pogromczymi demonów miałaby się bać jakichś żałosnych przemytników?

– Jak chcesz… – Jej partner leniwie wzruszył ramionami.

Zostawili samochód za rogiem i tak ostrożnie ruszyli w stronę bramy. A dokładniej, w stronę miejsca, gdzie kiedyś była brama – to, co obecnie służyło do zamykania magazynu, można by nazwać bramą tylko przy bardzo dużej dozie dobrej woli.

– Van, chciałbym z tobą porozmawiać… – niezdecydowanie zaczął Shep po drodze. – Widzisz, wiele razy zauważałem różne… dziwactwa. Serum prawdy, ten dziwny wideotelefon… Twój ekspert… Kreol… chciałem sprawdzić go naszymi kanałami, ale nic nie znalazłem. Wygląda tak, jakby pojawił się znikąd.

– Śledzisz mnie? – Vanessa z gniewem odwróciła się w jego stronę. – Lepiej tego nie rób, Shep!

– Nie, nie rozumiesz, ja po prostu… I Florence też mnie poprosiła, żebym ci się przyjrzał. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi, niepokoimy się…

Zamek, na który bramę zamknięto, też był lichy – z łatwością dał się otworzyć pierwszym z policyjnego zestawu wytrychów. Wewnątrz było bardzo cicho. „Brama”, przez którą weszli, nie była głównym wejściem, lecz tylnym wejściem do pakamery, dostali się więc nie do głównego pomieszczenia, a do korytarza na zapleczu. Światło słoneczne z trudem przebijało się przez brudne okna, dookoła wisiały pajęczyny i unosił się zapach pleśni. Idealne miejsce, żeby coś schować… Cokolwiek.

Van gestem nakazała partnerowi milczenie, ostrożnie wyglądając za róg.

Na zakurzonym fotelu siedział niewysoki chłopak z obrzynem na kolanach. Z zadowoleniem przeglądał czasopismo, którego błyszczącą okładkę zdobiło praktycznie nagie dziewczę z nieludzko ogromnymi piersiami. No cóż, wiadomo, że na warcie nie będzie czytał „Przeminęło z wiatrem”.

– No już, szybciutko ręce do góry! – cicho powiedziała Van, robiąc krok w jego stronę.

Chłopak ocknął się, a gdy dostrzegł skierowany w swoją stronę policyjny pistolet, z wrażenia upuścił gazetę. Na szczęście, nie zaczął robić głupot i posłusznie poniósł ręce, nawet nie próbując sięgnąć po broń.

– Shep, zabierz mu tę zabawkę – wskazała głową Vanessa.

Partner zabrał strażnikowi obrzyn, rutynowymi gestami obmacał kieszenie, założył mu kajdanki, a na zakończenie zrobił z chustki do nosa coś w rodzaju knebla i wepchnął mu do ust.

– Policja San Francisco. Ktoś tam jest? – cicho zapytała Van, nachylając się nisko nad wystraszonym chłopakiem.

Nerwowo pokiwał głową i wymamrotał coś niezrozumiałego, wskazując odległy koniec korytarza. Tam, o ile Van się orientowała, znajdowało się największe pomieszczenie w magazynie.

– Dobra. Leż tutaj i nie waż się drgnąć, rozumiesz?

Więzień znowu posłusznie pokiwał głową, pokazując, że świetnie zrozumiał.

Jeszcze ostrożniej Van i Shep przekradli się korytarzem i zobaczyli to, co działo się w magazynie. A dokładniej, zobaczyła to Van – Shep stał z tyłu zżerany przez ciekawość.

– I co? – wyszeptał.

– Jacyś ludzie – odgryzła się partnerka równie cicho. – Przemytnicy. Co najmniej piętnaście osób albo i więcej… Jakieś skrzynki, pudełka… Mają broń.

– Uzbrojone pudełka? – mruknął Shep ironicznie.

– Zamknij się głupku! – objechała go Van. W pracy traciła poczucie humoru. – A Florence mówiła, że nie będzie kłopotów…

– Może wezwiemy wsparcie? – zaproponował partner.

– Można… Tylko że radiotelefon zostawiłam w samochodzie.

Vanessa wyciągnęła z kieszeni telefon komórkowy.

– Cholera… nie ma zasięgu – szepnęła.

– Zobacz, z tego okna widać twoją toyotę, pobiegniemy szybko, wezwiemy pomoc? – zaproponował z lekka wystraszony Shep.

– Do diabła z nimi, sami damy radę – odmówiła Vanessa. Nigdy nie była strachliwa. – Czyli tak: wyskakujemy szybko i od razu strzelamy w powietrze. Potem ja na nich nawrzeszczę, a ty odczytasz im ich prawa. I żeby ci czasem głos nie zadrżał! Jeśli poczują, że się boisz – przepadłeś… Zrozumiałeś?

– Aha… – Shep z wysiłkiem przełknął ślinę.

– No to ruszamy…

I wtedy na zewnątrz rozległ się wybuch. Vanessa szybko jak błyskawica rzuciła się w stronę okna i zdążyła zobaczyć, jak jej ulubiona toyota rozlatuje się w kawałki, a na jej miejscu rozrasta się ognista kula. Z ognia wyleciała potworna figura, podobna do poskręcanej jaszczurki wielkości człowieka. Potwór był pokryty łuską i śluzem, jego skórę pokrywała warstwa migoczącego ognia, a w ogromnych oczach buzowały najprawdziwsze płomienie. Stwór zawył, wydając z siebie nieludzkie dźwięki, napotkał wzrok Vanessy i skoczył wprost na nią. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła.


Nanghsibu był zły. Zarówno jego, jak i jego rodaka Ozoga, wezwał do tego żałosnego świata jeden z tych nędznych ludzików – niejaki Troy. Oczywiście, początkowo k’ule chcieli rozerwać czarnoksiężnika, ale ten okazał się niezłym demonologiem i zmusił ich, by poddali się jego woli. Dobrze chociaż, że po wykonaniu rozkazu mogli wrócić do Lengu.

K’ule to ogniste uttuku, demony żyjące w ognistych rzekach Lengu. Należą do średniej klasy nadzorców i nie potrafią nic więcej poza rozrywaniem na kawałki tych chodzących kawałków mięsa, zwących siebie ludźmi. Ich żywiołem jest ogień, wszystko, czego dotknie k’ul natychmiast się zapala. Ale tylko wtedy, gdy demon jest w swej cielesnej postaci – w eterycznej formie k’ul pozostaje niewidzialny i niewyczuwalny, ale sam też nie może wyrządzić nikomu krzywdy.

Kreol, potencjalna ofiara Nanghsibu i Ozoga okazał się twardym orzechem do zgryzienia. Już trzy dni obserwowali jego siedzibę, rozsądnie pozostając w eterycznej postaci. Mag otulił swój dom tak szczelną warstwą zaklęć, że do środka nie można było się dostać w żaden sposób. Demony nawet nie próbowały – życie było im miłe.

Najpierw po prostu czekały, aż ofiara opuści chronione terytorium. Potem czekanie znudziło im się i zaczęły szukać sposobu, który pozwoliłby im przeniknąć do środka. I w końcu wymyśliły pewien plan.

Przez te dni ogniste uttuku zrozumiały, że kobieta Kreola (stworzenie rodzaju żeńskiego, żyjące w jednym domu ze stworzeniem rodzaju męskiego, według k’uli, mogło mieć tylko jeden status) codziennie wsiada do ohydnego, żelaznego powozu i gdzieś jedzie. A potem wraca. Demony postanowiły, że Nanghsibu będzie ją śledził, poczeka na stosowny moment, schowa się w pojeździe, przeniknie na zamknięte terytorium i ukryje się tam. Następnego dnia to samo zrobi Ozog i razem zaatakują Kreola. W powozie oprócz demonów znajdować się będzie także kobieta Kreola, więc system ochronny go nie zatrzyma. Zrobiliby to od razu we dwójkę, ale w stanie eterycznym demony nie mogły przeniknąć do domu maga nawet wewnątrz tego powozu, a w formie cielesnej były za duże.

Właśnie teraz Nanghsibu starał się schować wewnątrz żelaznego pojazdu. K’ulowi wydawało się, że najlepiej do tego celu nadaje się pudło umieszczone z przodu. Co prawda, leżało tam jakieś ohydne żelastwo, które trzeba było wyrzucić. Ku wielkiemu zaskoczeniu Nanghsibu, okazało się to znacznie trudniejsze niż się spodziewał. W końcu dotarł do żelaznej butli, napełnionej brzydko pachnącą cieczą.

Skąd nieszczęsny demon mógł wiedzieć, że ten śmierdzący mocz shoggotów tak łatwo się zapala?! Jak niby miał przewidzieć, że nie tylko łatwo się zapala, ale też bardzo szybko płonie, wywołując koszmarny hałas i tworząc przy tym ogromną, ognistą kulę?! Nanghsibu nie miał nic przeciwko ogniowi, lubił ogień, lecz fala uderzeniowa bardzo boleśnie uderzyła nim o ziemię, a odłamki rozerwanego żelaznego pojazdu mocno go poraniły.

Nanghsibu uporał się z bólem (zajęło mu to dokładnie jedną sekundę) i zobaczył za szybą przestraszoną twarz kobiety Kreola. To ona była winna temu, że tak go boli, a skórę ma pełną dziurek!


Zobaczywszy lecącego ku niej demona, Vanessa wykonała najbardziej imponujący skok w życiu, który pozwolił jej umknąć przed potwornymi pazurami. Otarła się o nią ognista skóra uttuku, nie czyniąc jej krzywdy. Zdążyła jeszcze poczuć, jak wstrętnie śmierdzi pysk Nanghsibu. Jej magiczna Osobista Ochrona rozsypała się.

Zobaczywszy Nanghsibu, Shep zawył dziko i zaczął strzelać, nerwowo naciskając spust. Kilka kul dosięgło celu, wyrywając w pokrytych śluzem łuskach k’ula dziury, z których wylewała się czarna ciecz, przypominająca ropę, ale demon nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Ryknął groźnie na Shepa, ale natychmiast odwrócił się w drugą stronę, gdzie stała Vanessa. Postanowił, że najpierw zabije ją.

Dziewczyna także wyjęła pistolet, ale gdy zauważyła, że nawet dziura w czole zostawiona przez jedną z kul Shepa nie niepokoi demona, rozmyśliła się. Nanghsibu wyszczerzył się, roztaczając wokół duszący smród i energicznie uniósł całe ciało w powietrze, lecąc prosto na Vanessę. Dziewczyna nerwowo łyknęła ślinę, rozumiejąc, że nie zdąży umknąć.

Dalsze zdarzenia rozegrały się w ciągu jednej, jedynej sekundy. Gdy k’ul pokonywał kilka metrów dzielących go od policjantki, ta zdążyła przypomnieć sobie o pierścionku podarowanym przez Kreola, nacisnąć, tak jak ją nauczył, palcem malutką wypukłość i wykrzyknąć w myślach słowo „Piorun!”. Prawdę mówiąc, myśli brzmiały tak: „Piorun, piorun, piorun, piorun, pioru-uuuuuun!!!”.

Nanghsibu zdziwił się niepomiernie. Ofiara jakimś sposobem wystrzeliła w jego stronę całe mnóstwo potężnych ładunków elektrycznych. Zdziwienie było jego ostatnim życiowym doświadczeniem – pięć piorunów uderzających niemal jednocześnie, zmieniło go w stertę zwęglonego mięsa. Co prawda, zdążył jeszcze rzucić Vanessą o ścianę, niszcząc jeszcze jedną Ochronę Osobistą. Dobrze, że Kreol zadbał o swą uczennicę, otaczając ją aż trzema warstwami.

Vanessa z trudem podniosła się na nogi. Shep z przerażeniem patrzył na to, co zostało z demona i na nią. Niepewnie podniósł pistolet, w którym została jedna, jedyna kula – pozostałe tkwiły w trupie Nanghsibu i w pobliskich ścianach.

– Van, co… – powiedział z trudem.

– Daj mi spokój, nie mam do ciebie głowy! – odpędziła go Vanessa, wyjmując z kieszeni puderniczkę. – Kreol, mamy poważny problem! Nie wiem, co to by…

Przerwało jej uderzenie w głowę. Podczas krótkiej, ale pełnej akcji walki z demonem, policjanci zapomnieli zupełnie, że dosłownie o kilka kroków od nich znajduje się cała banda uzbrojonych bandytów, którzy po prostu nie mogli nie usłyszeć całego tego hałasu – wybuchu samochodu, brzęku rozbijanego szkła, wycia demona, wystrzałów Shepa i bynajmniej nie bezgłośnego pioruna. Więc teraz…

Uderzenie nie zrobiło Van krzywdy – została jej jeszcze jedna Ochrona Osobista, ale mimo to nie była w stanie utrzymać się na nogach – mężczyzna, który zadał cios, wyglądał jak Herkules. Puderniczka wypadła jej z ręki i natychmiast zmieniła się w okruchy, żałośnie trzeszczące pod butami drugiego członka bandy, Vanessa z przerażeniem pomyślała, że teraz, gdy wbudowany w artefakt nadajnik został zniszczony, Kreol nie będzie mógł jej odnaleźć. A to znaczy, że o pomocy można zapomnieć…

Zanim siłacz, wyraźnie zaskoczony, że nie straciła przytomności, uderzył ją po raz kolejny, zdążyła jeszcze zobaczyć, jak Shep strzela ostatnią kulą prosto w pierś jednego z bandytów. Ten pada trupem, a drugi, stojący z nim ramię w ramię, wściekle coś krzyczy, odruchowo starając się go podtrzymać. Potem dziewczyna straciła przytomność.


Przebudzenie było powolne i męczące. Mdliło ją, miała zawroty głowy, ręce nie chciały jej słuchać. Przyczyny nie trzeba było długo szukać – była mocno przywiązana do krzesła. Z prawej strony Vanessa dostrzegła Shepa, smętnie patrzącego na nią z takiego samego krzesła. Był związany jeszcze mocniej.

Van obrzuciła wzrokiem miejsce, w którym się znaleźli. Było to pomieszczenie, do którego z taką pewnością siebie zamierzała wpaść i wszystkich aresztować – wzdłuż ścian piętrzyły się skrzynki i pudła, przemytnicy w pośpiechu ładowali je do niewielkich busików.

– Obudziłaś się [piiip…]? – chamsko zapytał jeden z nich, potężny jak czołg, z ciemnymi włosami obciętymi na jeża i tatuażem na policzku. Był to jakiś skomplikowany zygzak, nieco przypominający arabski napis. Vanessa poznała mężczyznę od razu – to on krzyczał, gdy Shep postrzelił jednego z bandytów. – No co, [piiip…], porozmawiamy, póki jest czas…

– Szefie, ładować roleksy?! – krzyknął niewysoki chłopak. – Niedużo ich zostało…

– Powiedziałem, ładować wszystko! – wrzasnął na niego. – Ty, [piiip…], czego nie rozumiesz [piiip…], co? Mętownia siedzi nam na ogonie, trzeba natychmiast [piiip…] wszystko i [piiip…] stąd!

– Eeee… szefie, co nam siedzi na ogonie? – niepewnie dopytywał się malutki przemytnik.

– Męty, [piiip…]! – Wyszczerzył się duży. – Psy! Oni! – Wskazał na związaną Vanessę i Shepa.

– Aaaa, gliny… – Ze zrozumieniem pokiwał głową mały.

– [piiip…] [piiip…]! – Z oburzeniem postukał się palcem w czoło duży. – Tak, gliny! Amerykańcy [piiip…], prostych słów nie [piiip…], wszystko trzeba tłumaczyć jak [piiip…]!

– Rozumiesz coś z tego? – wyszeptał Shep, nachylając się w stronę Vanessy. – Czy oni w ogóle mówią po angielsku? Jeśli to slang, to jakiś nowy…

– Przypomina mi to wkurzoną Florence – mruknęła Van pod nosem.

– Wróćmy więc do was. – Duży uśmiechnął się nieprzyjemnie, odwracając się z powrotem do policjantów. – Pozwólcie, że się przedstawię – Arkadij Kiriłłowicz Polakow, Amerykańcy [piiip…] cały czas przekręcają moje nazwisko…

– Wpadliśmy w ręce rosyjskiej mafii? – zdziwiła się Vanessa.

– Nieee! – zachichotał Polaków. – Nie jesteśmy z mafii, my tylko tak, zajmujemy się drobiazgami… Ci dookoła to sami Amerykańcy. Ja jestem Rosjaninem, dlatego jestem tu szefem. A wszystko dlatego, że w waszej [piiip…] Ameryce nie ma normalnych kryminalistów, ze świecą nie znajdziesz, nawet [piiip…] nie potraficie. Z tymi [piiip…] [piiip…] można co najwyżej sprzedawać podróbki zegarków…

O tym, że dookoła są wyłącznie „Amerykańcy” Vanessa już zdążyła sama się przekonać. Czterech spośród obecnych było czarnoskórych, jeden – skośnooki typ, być może taki sam pół-Chińczyk jak ona.

Polakow energicznie zacisnął pięść, wziął zamach i rąbnął Shepa w twarz. Ten zazgrzytał zębami, ale milczał, z nienawiścią patrząc na przywódcę bandy. Lewe oko policjanta szybko puchło. Prawego już nie było widać – najwidoczniej bandyta zaczął egzekucję, zanim Shep odzyskał przytomność.

– Myślę, że ciekawi cię, [piiip…] Amerykańcu, dlaczego ja ciebie tak? – znudzonym głosem zapytał Polakow. – A dlatego, [piiip…], że ty, [piiip…], dopiero co załatwiłeś mojego brata! I teraz w tej waszej [piiip…] Ameryce, zostałem sam jeden, ostatni normalny gość! No i po [piiip…] musiałeś strzelać, psie [piiip…]? Wszystkich bym was pozabijał, jankesów [piiip…]!

– Jestem półkrwi Chinką – oznajmiła Van na wszelki wypadek.

– Nieważne – odparł Polaków. – W trumnie wszyscy leżą tak samo: i Amerykańcy, i Chinole, i Żydzi, i Czukcze. A więc tak, z tobą sprawa jest jasna. – Jeszcze raz uderzył Shepa. – Żyjesz tylko dlatego, że jeszcze nie zdecydowałem, jak mam cię zabić. Chcę, rozumiesz, żebyś [piiip…], pomęczył się przed śmiercią. Są jakieś propozycje? Powinno bardzo boleć i trwać długo, ale czysto – nie będę [piiip…] [piiip…] zostawiać dowodów.

– Cóż za oszczędność! – ironicznie zachwyciła się Van. – A może w takim razie przerobisz nas na nawóz, po co ma się dobro marnować?

– Podoba mi się twój sposób myślenia, madame – fuknął Polaków. – Gdybym miał tu daczę, tak bym właśnie zrobił. Ale obawiam się, że trzeba będzie wepchnąć was do betonu. Tu niedaleko jest budowa – zawieziemy was tam w nocy i zakopiemy pod fundamentami… Szybko i pewnie… Przykro mi, ale musimy się spieszyć, przez was, psy [piiip…] wszystkie plany [piiip…]. Więc nie narzekajcie.

– A gdzie mój pierścionek? – nie wytrzymała Vanessa, cały czas bezskutecznie obmacująca palec wskazujący. Miała straszną ochotę postąpić z tym draniem tak samo jak z demonem, który zniszczył jej toyotę, ale strzelająca piorunami biżuteria rozpłynęła się bez śladu.

– Co znowu za [piiip…] pierścionek? – nie zrozumiał Polaków. – Nie zmieniaj tematu, madame. Ten [piiip…], bez wątpienia będzie się męczył przed śmiercią, ale ty masz niewielką szansę pozostać przy życiu albo przynajmniej umrzeć szybko. Wybór jest prosty: albo współpracujesz ze mną i to od razu, a wtedy zabiję cię szybko… a może nawet wypuszczę na [piiip…], albo… Albo nie współpracujesz i wtedy zabawię się z tobą [piiip…]. I wtedy [piiip…] cię [piiip…], aż [piiip…] nie [piiip…]…

Vanessa nie całkiem zrozumiała, co obiecał jej ten Rosjanin, ale sądząc po jego gębie, nie było to nic przyjemnego.

– Biorąc pod uwagę, że nie krzyczysz: „Strzelaj faszysto, i tak nic nie powiem!”, myślę, że postanowiłaś współpracować? – złośliwie upewnił się Polakow. – W takim razie, pytanie pierwsze: ile mamy czasu? Biorąc pod uwagę, że nie słyszę wycia syren, mamy go jeszcze trochę, prawda? Dawno byśmy stąd [piiip…], ale widzisz, nawalone tu jest towaru, nie [piiip…] zostawić… Chciwość mnie kiedyś zgubi… I nawet nie myśl, żeby mnie [piiip…]; bez względu na wszystko, zdążę was zastrzelić [piiip…].

Vanessa wzruszyła ramionami, a potem uczciwie odpowiedziała, że nie ma pojęcia, kiedy nadejdzie pomoc. I czy w ogóle nadejdzie – wygląda na to, że Florence szczerze wierzyła, że posyła Vanessę i Shepa do prostego zadania i nie ma się czym przejmować. Na Kreola też nie było co liczyć – jak miał ich znaleźć, skoro puderniczka z wbudowanym nadajnikiem rozbiła się w drobny mak?

– Odpowiedź niepoprawna, kara: śmierć. – Polakow zacisnął wargi. – Druga szansa. Z czego strzelałaś w korytarzu?

– Z pistoletu… – odpowiedział za nią Shep.

– Nie ciebie pytam [piiip…]! – warknął bandyta, uderzając go kolejny raz. – Twój [piiip…] pistolet nie [piiip…] mnie! Pytam, co to był za fajerwerk z porażeniem prądem?!

Vanessa znowu wzruszyła ramionami. Pierścionek z yirem gdzieś wyparował i nie miała pojęcia, co się z nim stało. A nawet jeśli nadal miałaby go na ręce i tak nie powiedziałaby o tym temu typowi. Zresztą wątpliwe, czy by uwierzył, że była to najzwyklejsza magia…

– Drugi błąd… – Polakow z udawanym smutkiem pokiwał głową. – Trzecia i ostatnia szansa. Co TO jest?

Gestem sztukmistrza zerwał zasłonę z czegoś dużego, na co Vanessa do tej pory nie zwracała w ogóle uwagi. Przedmiot okazał się demonem, którego spopieliła piorunem. Teraz k’ul wyglądał jeszcze gorzej niż przedtem – zgasł jego naturalny ogień, ciało sflaczało, jakby ktoś spuścił z niego powietrze, a z otworów po kulach nadal powolutku ciekła gęsta, czarna krew.

– Daję ci jeszcze kilka [piiip…] minut, madame – mrocznie obiecał Polakow. – A póki się zastanawiasz, zrobię porządek z twoim [piiip…]. Może zrobisz się bardziej skora do współpracy…

Polakow z nieukrywaną przyjemnością znów uderzył Shepa, popatrzył na niego z radością i oznajmił:

– Wygląda na to, że wymyśliłem. Założę ci [piiip…] na głowę foliową torbę i będę patrzył, jak się dusisz. Powoli, boleśnie i nikt się nie będzie nudził. Ej, Pitt, daj mi [piiip…] reklamówkę!

– Już się robi, szefie – wychrząkał jeden z czarnoskórych, tłusty chłopak o niskim czole. – Nie szkodzi, że brudna?

– To nic, nawet lepiej. – Polaków uśmiechnął się złośliwie, nakładając broniącemu się rozpaczliwie Shepowi torbę na głowę. – Śpij spokojnie, drogi [piiip…], na zawsze pozostaniesz w naszej pamięci…

W tym samym momencie podłoga pod nogami zadrżała, z półek posypały się rzeczy, dwóch bandytów nie zdołało utrzymać się na nogach, jakby część magazynu wyleciała w powietrze. Shep także się przewrócił wraz z krzesłem. Vanessa z trudem zachowała równowagę.

– A to co znowu? – burknął Polakow z lekkim niezadowoleniem. – Trzęsienie ziemi? Zobacz, jaki masz fart, pożyjesz kilka minut dłużej. Najwyraźniej Bóg cię kocha…

Magazyn zatrząsł się ponownie, tym razem jeszcze silniej. Polakow cierpliwie podniósł krzesło z Shepem, podniósł foliówkę i zaczął znowu wkładać ją na głowę ofiary. Całą procedurą wykonania wyroku zajmował się sam, nie chcąc dzielić tej przyjemności z pomocnikami.

Shep tylko zaklął niezrozumiale, starając się ugryźć swojego kata. Natomiast Vanessa, ku jego ogromnemu zdumieniu wyglądała na nad wyraz uradowaną. Nie było się czemu dziwić – od razu zrozumiała, co znaczy to nieoczekiwane trzęsienie ziemi – Kreol mimo wszystko nadszedł z pomocą. Dowiedział się jakimś sposobem, co się z nią dzieje i przybył w najbardziej odpowiednim momencie.

Na zewnątrz rozległ się huk i łoskot. Coś uderzyło w jedną ze ścian tak, że z sufitu posypały się resztki tynku, stojąca w pobliżu sterta skrzynek rozsypała się na wszystkie strony, a po cementowej posadzce rozpełzła się siatka pęknięć. Jednak ściana wytrzymała. Kreol, jak zwykle, nie pomyślał nawet, żeby poszukać drzwi, a po prostu włamywał się najkrótszą drogą.

– Ej, co to za [piiip…] się tam dzieje? – warknął Polakow, wyjmując pistolet.

– To jednak mocna ściana! – na zewnątrz rozległ się zdziwiony, lekko stłumiony głos. – No, niewolniku, rozwal ją, bo mnie boli brzuch…

Pozostali członkowie bandy też zaczęli wyciągać broń. Ci, którzy nie mieli pistoletów, wyjęli noże. Ci, którzy nie mieli noży, złapali łomy. Jeden chłopak uzbroił się w cegłę – najwidoczniej nie znalazł nic lepszego.

Nastąpiło kolejne uderzenie – pęknięcie rozszerzyło się, a potem poleciały cegły i część ściany runęła. Przez otwór wleciał Hubaksis. W pierwszej chwili Vanessa go nie poznała – dżinn powiększył się do rozmiarów człowieka.

– Gdzie jesteś, Van?! – zawołał basem, wodząc swym jedynym okiem po znieruchomiałych bandytach. Głos też mu się zmienił – ani trochę nie przypominał mysiego pisku, którym zazwyczaj się posługiwał.

W ślad za Hubaksisem w otworze pojawił się Kreol. Vanessa nigdy jeszcze nie widziała go w takim stanie. Ściągnięte brwi łączyły się u nasady nosa, usta miał zaciśnięte w wąziutką kreskę, a w oczach płonęły mu nienawiść i okrucieństwo. Mag-niszczyciel. W prawej ręce trzymał laskę, lewą przyciskał do brzucha, z którego cienką strużką ciekła krew. Kreol zapewne odczuwał silny ból, ale znosił to ze stoickim spokojem.

– Jeden [piiip…] krok i ją zabiję! – oznajmił Polakow, przystawiając Vanessie pistolet do skroni.

– Doprawdy? – zdziwił się Kreol. – Atakuj, demonie.

Zza jego nóg wyskoczył Butt-Krillach. Czteroręki demon przeciął powietrze jak błyskawica, celując w gardło Polakowa. Przywódca bandy szybko skierował lufę w jego stronę i nacisnął spust. Rozległ się wystrzał, ale tam, gdzie przeleciała kula, elwena dawno już nie było – zahaczając po drodze o trzymającą nóż rękę jednego z bandytów. Chłopak dziko zawył – ostre zęby Tego-Który-Otwiera-Drzwi-Nogą właśnie zrobiły zeń kalekę. Hubaksis okładał pięściami drugiego – teraz dżinn mógłby się zmierzyć z samym Tysonem.

– Nie zrozumiałeś, co powiedziałem?! – szczeknął Polakow, z przerażeniem patrząc na wstrętnych przybyszów. Jego pistolet znowu był skierowany w stronę Vanessy. – Przestań, bo inaczej ją zabiję!

– Proszę bardzo – obojętnie pozwolił Kreol. – A ja ją wskrzeszę.

– Kim ty jesteś [piiip…] twoja mać?! – wrzasnął Polakow, strzelając do Kreola.

Resztę Vanessa zapamiętała kiepsko. Strzelali wszyscy. Jednak Butt-Krillach przemykał po magazynie jak żywe srebro i nikt go nie zdołał trafić, a przez Hubaksisa kule przelatywały na wylot. Jak to zrobił, by jego pięści były materialne, a cała reszta ciała – nie, wiedział tylko sam dżinn.

Kreola ochraniało coś na kształt połyskującej kuli – jej powierzchnia była cienka niczym bańka mydlana, ale wszystkie pociski odbijały się od niej, jak od stalowej ściany. Jeden z bandytów wystrzelił z winchestera i kula prawie przebiła osłabioną magiczną ochronę. Kreol podniósł tylko nonszalancko brew i rzucił w napastnika Stalowym Ostrzem – cieniuteńkim, metalowym dyskiem, wystrzelonym bezpośrednio z dłoni. Broń wypadła z martwych rąk chłopaka, a potem upadł on sam. Jego głowa została równiutko odcięta. Jeszcze jeden bandyta wściekle zawył i rzucił się na maga, wymachując łomem. Kreol zrobił jeden ruch ręką i napastnik upadł jak ścięty, rzucając się w strasznych konwulsjach. A potem walka szybko zamarła. Hubaksis znowu zmniejszył się do rozmiarów wróbla i uciekł pod ochronę swego pana. Butt-Krillach ze zdumieniem znieruchomiał tam, gdzie stał. Wszyscy przemytnicy, którym udało się przeżyć (a zostało ich równo dwunastu – pozostali z jakiegoś powodu leżeli i nie oddychali) też znieruchomieli. Nawet Polakow ze zdumienia opuścił pistolet.

Przyczyną takiego zachowania było pojawienie się na scenie nowego aktora.

Z korytarza, gdzie godzinę wcześniej zginął Nanghsibu, wyleciała ogromna ognista błyskawica. Tylko jej rdzeń kształtem bardziej przypominał człowieka byle jak ulepionego z gliny – niekształtne ręce, nogi i głowa. Od błyskawicy co chwila odrywały się cienkie, energetyczne macki, niepewnie obmacując ściany i podłogę, zostawiając przy tym czarne plamy spalenizny.

– Uczennico?!! – Kreol spojrzał na nią wściekle. – Wypuściłaś kilka piorunów naraz?!

– A co, tak nie wolno? – wyszeptała ze strachem Van.

– O głupoto ludzka! – załamał ręce mag. – Pochłaniacz nie jest przewidziany do takiego obciążenia, został zniszczony. A yir uwolnił się razem z twoimi piorunami, ty bezmózga dziewczyno! Na łono Tiamat, za co ja tak cierpię?!

Uwolniony yir przez kilka chwil niepewnie wisiał w miejscu, jakby przyglądał się zgromadzonym ludziom i jednemu demonowi, a potem najwyraźniej rozpoznał Kreola. W każdym bądź razie piorun wystrzelony z miejsca, które umownie można nazwać jego piersią, był skierowany właśnie w maga. Kreol wykazał się refleksem, natychmiast otoczył się Elektryczną Zbroją i skontrował Rezonansem Dźwiękowym, zastanawiając się przy tym nerwowo, czego by tu jeszcze można użyć. Na yira w naturalnej postaci woda nie działa, a drugiego Pochłaniacza Kreol nie miał w zapasie. Istnieją specjalne zaklęcia przeciwko energoidom, ale mag nie miał w pamięci ani jednego, a szykować je od początku, gdy atakuje cię rozjuszony yir, to po prostu samobójstwo.

Guy, odrzucony nieco do tyłu przez Rezonans Dźwiękowy, znowu uderzył ładunkiem elektrycznym. Potem jeszcze jednym. Pierwsze dwa przyjęła Elektryczna Zbroja, ale trzeci…

Przed trzecim Kreol uciekł. A dokładniej, rzucił się na podłogę, bo amulet ochronny oparzył mu skórę, prawie krzycząc o nowym niebezpieczeństwie.

Piorun Guya uderzył w ścianę, powodując nowe zniszczenia, a w chwilę później, z tej samej ściany wyleciał k’ul, przechodząc ze stanu eterycznego w cielesny. Ozog, pobratymiec Nanghsibu, przez cały czas śledził Kreola, utrzymując odpowiednią odległość, a teraz, gdy nadarzyła się stosowna chwila, nie omieszkał zaatakować.

Kreol energicznie odwrócił się na plecy, wysyłając mu na powitanie Ognistą Kopię. Nie zdążył przyjrzeć się, kim jest nowy napastnik, inaczej za nic na świecie nie skorzystałby z tego zaklęcia – wiedział, oczywiście, że łatwiej jest utopić rybę niż spalić k’ula.

Snop ognia odrzucił Ozoga do tyłu. A Kreol znowu musiał dokonywać cudów zręczności, albowiem w miejsce, gdzie dopiero co leżał, znowu uderzył piorun. Mag rzucił się w stronę zrobionej przez Hubaksisa wyrwy w murze, wyjmując jednocześnie łańcuch. Jeden z przemytników, dziko wrzeszcząc, nieoczekiwanie uniósł się w powietrze i poleciał prosto w iskrzącego yira – Kreol bezlitośnie wykorzystał go jako żywą tarczę.

– Suruk ha, pomiocie Lengu! – obiecał, wysyłając w stronę Ozoga zaklęcie Pioruna, a w ślad za nim Kopię Marduka.

Ozog przyjął na pierś pierwsze zaklęcie, ale udało mu się umknąć przed drugim. Ranny, ale wciąż żywy, skoczył na Kreola – prosto na spotkanie rozkręconego w powietrzu łańcucha. Łańcucha, którego jedno zaklęcie mogło zabić szeregowego demona, takiego jak k’ul.

Uttuku uratował Guy. Oczywiście, wcale nie miał zamiaru pomagać nieoczekiwanemu sojusznikowi – yir strzelił w Kreola, a przypadek sprawił, że między elektrycznym pociskiem a magiem pojawił się Ozog. Tym niemniej, piorun uratował życie demona, zmieniając trajektorię jego lotu. Ozog przeleciał obok Kreola i jego łańcucha, po czym ze wstrętnym mlaśnięciem wbił się w ścianę. I natychmiast odskoczył.

Uttuku nie wyróżniają się inteligencją. Potwierdził to Ozog, gdy zamiast zaatakować Kreola – odsłoniętego, zajętego zrzucaniem sufitu na Guya, napadł na yira. To prawda, że piorun nie sprawił Ozogowi przyjemności, ale jednak uratował mu życie.

Yir zmienił spadającą belkę w stertę drzazg i zaczął z niezadowoleniem wibrować, rozbryzgując wokół siebie oślepiająco białe kłaczki energii. Od chwili, gdy uwolnił się z pierścionka Vanessy, minęła już ponad godzina. Jego ciało, które i bez tego nie było specjalnie trwałe, coraz bardziej chciało rozsypać się na cząsteczki. Ten świat absolutnie nie nadawał się dla biednego energoida. A tu jeszcze na domiar złego rzucił się na niego uttuku, pragnący rozerwać na strzępy to, co go tak boleśnie ukąsiło. Głupi jaszczur zdawał się zupełnie nie pamiętać, że w bójce yira z k’ulem zazwyczaj sromotnie przegrywa właśnie k’ul…

Ale i tym razem Ozog nie dotarł do celu. Zaatakował go niewielki, różowy kłębek, który wczepił mu się w ramię. Butt-Krillach zostawił niezagrażających obecnie nikomu bandytów i przerzucił się na bardziej niebezpieczny cel. K’ul zaryczał i próbował przycisnąć do podłogi czterorękiego demona, ale ten z małpią zwinnością wskoczył mu na grzbiet i wgryzł się w kark. Uttuku są większe i silniejsze, za to elweny poruszają się szybciej i mają lepszy refleks. Z boku wyglądało to jak pojedynek niewielkiego, ale zwinnego leoparda z niezgrabnym niedźwiedziem.

– Mało ci było jednego razu?! – wychrypiał Kreol, nie wiadomo który już raz odbijając elektryczny pocisk Guya i wysyłając w jego stronę Gwiazdę Tęczy – jedyne zaklęcie w jego dzisiejszym arsenale, które było w stanie jakkolwiek zagrozić yirowi.

Guy nieprzyjemnie zatrzeszczał, gdy wbiła się w niego kula mieniąca się wszystkimi kolorami tęczy. Gwiazda Tęczy nie mogła go zabić, ale dała magowi kilka bezcennych sekund.

– Odwróć jego uwagę, uczennico! – warknął Kreol, jednocześnie wyciągając zza pazuchy Hubaksisa i rzucając go w stronę Guya.

– Jak?! – histerycznie krzyknęła Vanessa, która przez cały czas rzucała się jak w konwulsjach, próbując się uwolnić.

Mag, który dopiero teraz zauważył, że dziewczyna jest przywiązana do krzesła, a obok niej stoi zupełnie skołowany bandyta z pistoletem, skrzywił się z niezadowoleniem i wykonał szybki gest, rzucając na Polakowa zaklęcie Zawału. Bandyta upadł jakby mu ktoś podciął nogi, zdążył jednak nacisnąć spust. Rozległ się huk wystrzału, ale Vanessa pozostała nietknięta. W tej samej chwili pętające ją sznury zajęły się błękitnym płomieniem.

Me-Kerreta, magiczny ogień Isztar, w mgnieniu oka niszczy to, na co został rzucony i nic więcej. Ogień ten można spokojnie trzymać w rękach, gdyż – podobnie jak jego pani – nie może skrzywdzić żywego stworzenia. Van zerwała się z krzesła i okrągłymi ze zdziwienia oczami zobaczyła, że obok niej w powietrzu wisi kula wystrzelona przed śmiercią przez Polakowa – Kreol w porę zauważył, że jego uczennica straciła już wszystkie Ochrony Osobiste i zatrzymał ołowianą śmierć. Zatrzymała się jakiś centymetr od celu…

Po chwili pocisk z cichym brzęknięciem upadł na podłogę, za to w powietrze uniosły się dwa pistolety – ten, który jeszcze przed chwilą trzymała martwa ręka Polakowa i drugi, wyrwany z dłoni drugiego bandyty, ciągle jeszcze żywego. Rozstał się z bronią bez protestów, zbaraniałym wzrokiem patrząc na to, co się wokół niego dzieje. W zasadzie był jedynym, który ciągle stał na widoku – reszta bandy dawno już pochowała się między skrzynkami. Najchętniej uciekliby gdzie pieprz rośnie, ale jedno wyjście zagradzał Guy, drugie – Kreol, a obok samochodów bili się Butt-Krillach i Ozog.

Vanessa złapała pistolety i uśmiechnęła się drapieżnie, z trudem powstrzymując się, by nie posłać pierwszej kuli w martwego już Polakowa. Wokół niej pojawił się błękitnobiały blask Elektrycznej Zbroi.

– Do ataku! – krótko rozkazał Kreol, nie patrząc już na nią. Ochronił swą uczennicę przed piorunem, a teraz kartkował magiczną księgę, szukając zaklęcia, które zniszczyłoby yira.

Dziewczyna posłusznie rzuciła się na Guya, strzelając z obu pistoletów jednocześnie. Oczywiście, kule przeleciały przez energoida na wylot, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy, ale główny cel udało się osiągnąć – yir, uporawszy się z Gwiazdą Tęczy, nie atakował Kreola. Teraz uderzał prądem w dziewczynę. Przed jednym piorunem Vanessie udało się uchylić, ale pozostałe uderzyły w nią i znikły, pochłonięte przez Elektryczną Zbroję.

W Guya leciała kula za kulą. Yir był wściekły – te malutkie kawałki ołowiu zostawiały w jego energetycznym ciele irytujące wyrwy. Ubytki natychmiast się zasklepiały, ale jednak niewielkie porcje energii znikały bez śladu. A yir i bez tego stracił jej już niemało…

– Jest! – uroczyście krzyknął Kreol, uniósł rękę z laską, drugą ręką rzucił w stronę yira garść jakiegoś srebrnego proszku i zaczął recytować zaklęcie:

Won, won, precz, precz!

Zgiń, zgiń, przepadnij, przepadnij!

Odejdź, zniknij, won, precz!

Twoje zło, jak dym, niech uniesie się do niebios!

Ina zumrija isa,

Ina zumrija rerha,

Ina zumrija besha,

Ina zumrija hilrha,

Ina zumrija duppira,

Ina zumrija atlaka!

Ana zumrija la taturra,

Ana zumrija la tetehha,

Ana zumrija la terherreba,

Ana zumrija la tasannirha!

Zaklinam cię, na życie szacownego Szamasza!

Zaklinam cię, na życie Ea, władcy źródeł!

Zaklinam cię, na życie Asalluhi, egzorcysty bogów!

Zaklinam cię, na życie Girry, który cię schwytał!

Ina zumrija lu tapparrasama!

Isa isa rerha rerha!

Besha besha hilrha hulrha!

Vanessa, której Elektryczna Zbroja zaczęła się rozpływać, a naboje dawno się skończyły, z ulgą otarła pot z czoła. Gdy zabrzmiało ostatnie słowo zaklęcia, niewidzialna siła odrzuciła Guya pod ścianę, gdzie wił się w agonii wśród skrzynek i pudełek, niszcząc to, co jeszcze zostało do zniszczenia.

Jeden z przemytników dostał się w jego pole rażenia i teraz konał w drgawkach wskutek straszliwego uderzenia prądem.

Agonia yira nie trwała długo. Po kilku sekundach bezkształtny piorun kulisty wybuchł jasnym światłem, a potem rozsypał się na mnóstwo iskierek. Potem one też znikły…

– Teraz twoja kolej – obiecał Kreol groźnie, podchodząc do Ozoga, cały czas zajętego pojedynkiem z pobratymcem – demonem.

Obaj nie wyglądali najlepiej. Ciało Ozoga gęsto pokrywały szarpane rany, pozostawione przez zęby Butt-Krillacha. Elwen natomiast po spotkaniu jego paszczy z pancernym łbem uttuku pozbył się niemal połowy zębów, a do tego wyglądał na mocno poparzonego – jego przeciwnik ani na chwilę nie przestał otaczać się płomieniami.

– Arra i Agnibaal! – krzyknął Kreol, chłoszcząc Ozoga magicznym łańcuchem. – W imię Marduka i Marutukku, Trzeciego Emblematu – rozsyp się w proch, perfidny uttuku!

W miejscu, gdzie Ozoga uderzył łańcuch, natychmiast pojawiła się opuchnięta, ohydna pręga, a po chwili z k’ula została tylko sterta czarnego popiołu.

Butt-Krillach, zmęczony i wyczerpany, podpełzł do maga, kulejąc na wszystkie ręce i smętnie zaskomlił.

– Widzi pan, Kreolu? – z trudem powiedział pokaleczoną paszczą. – Ze mnie też może być jakaś korzyść…

– To prawda… – Mag pokiwał głową z uznaniem, mimochodem nakładając na niego zaklęcie Regeneracji. Zwyczajne Uzdrowienie praktycznie nie działa na demony. – A co zrobimy z tym drugim?

Z zainteresowaniem obejrzał zwłoki Nanghsibu, szturchnął go czubkiem buta, poskrobał palcem, po czym odwrócił się obojętnie.

– Co, nie zamierzasz go zniszczyć? – ze zdziwieniem zapytała Van, ale mag nie raczył nawet odpowiedzieć, zbierając z ziemi pył, który pozostał z Ozoga. – Dobrze, nie, nie tak… Znajdą go faceci w czerni, odwiozą do „Bazy 51”… Mają już trupy kosmitów, teraz będą mieli demona… Oj, Shep, nie rozwiązaliśmy cię!

Ocalali przemytnicy zaczęli powoli wyłazić z ukrycia. Kreol nadal budził w nich przerażenie, ale jednak był człowiekiem, a nie jaszczuropodobnym demonem czy żywym piorunem.

– A wy wszyscy dlaczego jeszcze żyjecie? – zupełnie szczerze zdziwił się mag, odkrywszy, że w magazynie jest mnóstwo ludzi. – Niech was ogień Gibila pochłonie, robaki!

Oczywiście, zaklęcie zadziałało natychmiast – Vanessa nie zdążyła nawet krzyknąć, żeby nie ważył się zabijać aresztowanych. Banda Polakowa ostatecznie zakończyła swe istnienie – wszyscy jej członkowie, zgodnie z życzeniem Kreola zamienili się w pochodnie. Magazyn wypełnił się dzikim wrzaskiem i wyciem – śmierć w płomieniach jest bardzo bolesna. Jedna żywa pochodnia zapłonęła nawet na zewnątrz – komuś udało się uciec w zamieszaniu, choć niezbyt daleko.

Ogień Gibila w ciągu kilku sekund zabił wszystkich, oprócz Kreola i jego kompanii oraz Shepa. Nieszczęsny chłopak w końcu zdołał się uwolnić, a teraz z przerażeniem patrzył na swych wybawców, wyraźnie bojąc się ich znacznie bardziej niż tych, których Kreol pokonał.

Vanessa rozumiała, że powinna zrugać maga za masowe zabójstwo – przecież na jej oczach miała miejsce taka jatka, w porównaniu z którą czyn osądzonego niedawno Fletchera wydawał się dziecinną zabawą! Ale teraz nie miała do tego głowy. Wzięła się pod boki, podeszła do Kreola i wrzasnęła:

– Co tak późno, co?! Ja tutaj… a ty…! Świnia, świnia, świnia!!!

Van z całej siły uderzyła go w pierś. I jeszcze raz, i jeszcze. Kreol, zupełnie skołowany, mrugał, patrząc na rozszalałą uczennicę. Przerwała egzekucję dopiero wtedy, gdy zauważyła, że dół koszuli Kreola jest przesiąknięty krwią.

– I to się nazywa wdzięczność? – powiedział, obrażony. – Nie doczekasz się jej, ani tu, ani w Sumerze…

– Oj, a co ci się stało? – zapytała zmieszana Van, wskazując na krew.

– A jak myślisz?! – odburknął rozdrażniony mag. – Nie mogłem znaleźć cię bez nadajnika… w każdym razie, nie dość szybko! Musiałem wezwać demona. W legionie Eligora poszukiwaniem zagubionych zajmuje się Andromalis, a jego już wykorzystałem… zresztą pamiętasz to.

– Pamiętam?

– Oczywiście. To on mi ciebie wtedy przywlókł… chociaż wcale go o to nie prosiłem!

– A, ten punk z muzeum… – przypomniała sobie Van.

– Kto? Tak czy inaczej, musiałem wezwać Ninnghizhiddu, a z nią nie mam umowy. Wiesz, ile krwi wzięła jako zapłatę za pomoc?! Mojej własnej krwi! Powiedz lepiej, czemu zniszczyłaś nadajnik?!

– Ja zniszczyłam?! – oburzyła się Vanessa. – To przecież któryś z nich! Zdaje się ten… a może ten…?

Vanessa z obrzydzeniem patrzyła na pogryzione i zwęglone zwłoki, ale teraz odróżnić jednego od drugiego praktycznie się nie dało.

– Dobrze, niech będzie. A po co wypuściłaś yira? Czy po to go łowiłem?!

– Ja wypuściłam?! – znowu oburzyła się Vanessa. – A czy uprzedziłeś mnie, że z tego pierścionka nie można strzelać seriami? I w ogóle – nie miałam wyboru, coś chciało mnie zeżreć! I to twoja wina!

– Moja?! – tym razem Kreola oburzył niesprawiedliwy zarzut. – A co ja mam z tym wspólnego, uczennico?! Czy to ja nasłałem na ciebie demona?!

– Nie ty. – Vanessa postanowiła nie rzucać oszczerstw. – Ale przecież nasłali go na ciebie! A ja jestem tylko niewinną ofiarą! Przeżyłam dwadzieścia cztery lata i ani razu nie widziałam nawet malutkiego demona! A odkąd ciebie poznałam, wyłażą z każdej szpary!

– Też mi coś, dwadzieścia cztery lata… – uśmiechnął się Kreol z wyższością. – Ja mam nie jeden wiek, a trzy. Bezwzględny: pięć tysięcy lat z niedużym okładem. Osobisty: dziewięćdziesiąt trzy i pół. I biologiczny: trochę mniej niż trzydzieści. Sądzę, że w tej chwili jakieś dwadzieścia dziewięć…

– A do tego jeszcze zniszczył moją toyotę… – smętnie pociągnęła nosem Vanessa, nie słuchając rozważań Kreola o jego wieku. – To był taki dobry samochód…

Samochodu rzeczywiście było żal – Vanessa dostała go z okazji osiągnięcia pełnoletności i jeździła nim już dość długo.

Kreol popatrzył na nią z poczuciem winy i wyciągnął rękę. Dość niezręcznie – ciągle jeszcze nie opanował dobrze tego gestu.

– Remis? – zaproponował.

– Remis. – Van uśmiechnęła się przez łzy, ale nie uścisnęła mu ręki. Zamiast tego jeszcze raz pociągnęła nosem i objęła swojego osobistego maga. Ten tylko jęknął – wciąż jeszcze bolała go rana brzucha, którą sam sobie zadał rytualnym nożem, ale nie opierał się.

Przyjacielskie objęcia nieco się przeciągnęły i zrobiły się nie do końca przyjacielskie. Kreol, zdziwiony, nieoczekiwanie złapał się na myśli, że sprawia mu to przyjemność. Powąchał nawet włosy Vanessy, żeby sprawdzić, czy nie są w to zamieszane jakieś wrogie czary. Jak wiadomo, człowiek nie ma narządów służących do odbioru magii, więc czarodzieje muszą wykorzystywać takie zmysły, jakie mają. Magowie „widzą” czarodziejską aurę, „słyszą” czarodziejskie pluski, „czują zapach” czarów, a nawet potrafią rozpoznawać artefakty dotykiem.

Oczywiście, Vanessa zauważyła, że Kreol ją obwąchuje. I rzecz jasna, zrozumiała to całkiem błędnie. Starała się zgadnąć, jak daleko posunie się ten bezczelny osobnik ze starożytnego Sumeru, a jednocześnie walczyła z dylematem moralnym – spoliczkować tego faceta czy posłać do wszystkich diabłów swą dziewczęcą cześć? Zresztą, prawdę powiedziawszy, rozstała się z nią na długo przed spotkaniem z Kreolem…

Jej rozmyślania przerwał dziwny dźwięk – na zewnątrz rozlegało się coś jakby gwizdek parowozu, tylko cieńszy i bardziej śpiewny. Ziemia pod nogami zadrżała, jakby tuż obok wylądowało coś ciężkiego.

– A to znowu co za…? – zaczęła Vanessa, wyskakując na zewnątrz przez dziurę w ścianie i stanęła jak wryta. Wciąż jeszcze oszołomiony Shep wyszedł w ślad za nią i ostatecznie zamienił się w słup soli. Za to spojrzenie Kreola pełne było dumy.

Gdy Vanessa przebywała w magazynie, wieczór zdążył zmienić się w noc. Chłodną, grudniową noc – dobrze, że mieszkali w ciepłym San Francisco. Dziś był nów – całkiem czarne, bezchmurne niebo pokrywały jasne punkty gwiazd. Sto metrów od magazynu zaczynało się morze – a dokładnie, Ocean Spokojny. Dzisiaj był rzeczywiście spokojny – rozległa powierzchnia wody wyglądała jak wielkie lustro, nieskażone nawet najdrobniejszą zmarszczką. Na tle tego wspaniałego pejzażu oczom Vanessy i pozostałych ukazało się TO.

Wyobraźcie sobie kolosalną monetę z karbowaniami o szerokości trzech metrów. Moneta ta wisi w powietrzu tuż nad wodą, z jej krawędzi wypuszczone jest coś w rodzaju trapu. A na niej stoi spokojnie ponury, gotycki dom, którego dach zdobi maszt z obracającym się powoli ludzkim okiem na samym czubku. Na balkonie, na pierwszym piętrze, za sterem stoi ponury wąsacz w mundurze kawalerii Konfederacji. Jego postać jest półprzezroczysta…

Drzwi starego domu Katzenjammera otworzyły się i na progu pojawił się poważny skrzat w liberii kamerdynera.

– Kocebu na stanowisku, siiiir! – oznajmił z powagą, zadzierając brodę jak najwyżej.

– Zapraszam na pokład, uczennico! – wesoło zakrzyknął Kreol, wskakując na trap. – Co powiesz o moim dziele?

– Konspirację diabli wzięli… – Vanessa pokiwała głową, widząc ogromne oczy Shepa. – Ale do diabła z nią! Jest super! Ej, Shep, poradzisz sobie beze mnie?

– Ja… a… no… – z trudem wykrztusił policjant.

– To wspaniale! W takim razie przekaż Florence, że się zwalniam! Pensję za ostatni miesiąc niech prześle pocztą. Jeśli uda jej się ustalić adres!

– Szykuj Kamień Wrót, Hubercie! – radośnie krzyknął mag, wchodząc do domu. – Kolejny przystanek: Dziesięć Niebios! Na Marduka Potężnego Topora, niech się tak stanie!


***

Загрузка...