Gdy Kreol, Vanessa i Hubaksis „zabawiali się” na imprezie w Zamku Kadath, Mao nudził się. Prawdę mówiąc, to, że Agnes po raz kolejny wyjechała gdzieś daleko, cieszyło go – Mao kochał żonę, ale długie przebywanie z nią dopiekło nieszczęsnemu mężowi. I nie tylko jemu. Ale bez córki i jej kawalera (mimowolnie wciąż myślał o Kreolu jako o narzeczonym Van) czuł pustkę.
Oczywiście, dom miał jeszcze trzech mieszkańców. Niestety, Hubert był wspaniałym sługą, jak zresztą prawie każdy skrzat, ale właśnie to sprawiało, że był niemiłosiernie nudnym rozmówcą, zupełnie nienadającym się do towarzystwa. Sir George, którego i wcześniej Mao spotykał bardzo rzadko, okazał się mało rozmownym osobnikiem, najchętniej chowającym się gdzieś w ciemnym kącie. Czy to śmierć tak na niego wpłynęła, czy też był taki od urodzenia, nie wiadomo. Został tylko Butt-Krillach. Wyglądał niezbyt przyjemnie, ale nie można go było nazwać ani nudziarzem, ani milczkiem. Niestety, elwen skwapliwie wykorzystywał nieobecność Vanessy i pojawiał się w domu z rzadka, sprawdzając tylko, czy wszystko jest w porządku. Mao postanowił nie pytać, gdzie się włóczy, ale w gazetach jak dotąd o nim nie pisano, w telewizji też nie było komunikatów ostrzegawczych, tak więc ojciec Van cieszył się względnym spokojem – czteroręki demon potrafił ukryć się przed wścibskim wzrokiem.
Do nudy dołączyła obawa o córkę. Choć przekonywał Kreola, że Vanessa umie sama o siebie zadbać, to jednak ojcowskie uczucia niełatwo pokonać. Przecież Van wybrała się nie na piknik z przyjaciółmi, nie w odwiedziny do chorej babci w sąsiednim mieście, nawet nie na ekspedycję do dżungli nad Amazonką! Każdą z tych podróży Mao potraktowałby obojętnie, tym bardziej, że przy tak niespokojnej kobiecie, jak Agnes Lee, sam musiał dużo podróżować. Ale przecież jego córka wyprawiła się do innego wymiaru, w istnienie którego jeszcze niedawno nie wierzył! Do świata zamieszkiwanego nie przez ludzi, a same potwory! Oczywiście, Kreol zaklinał się na wszystkie świętości, że zaproszonym nie grozi żadne niebezpieczeństwo, ale w końcu to tylko słowa… Jak byście się czuli, wiedząc, że ktoś wam bliski znajduje się w miejscu takim jak Leng? Niezbyt wiele jest gorszych światów…
Z braku lepszego zajęcia, stary Chińczyk zaczął wędrować po domu. Kreol zamieszkał w tej willi nie tak dawno, ale już zdążył nasączyć ją swą obecnością. Wszędzie widać było ślady zmartwychwstałego sumeryjskiego maga. Na przykład, w ogrodzie (oczywiście, jeśli ten malutki spłachetek ziemi, obsadzony diabli wiedzą czym można nazwać ogrodem) Mao odkrył kilka gatunków roślin nieznanych współczesnej nauce. Bezwzględnie eksploatując Sługę, Kreol zbudował w odległym końcu ogrodu malutką oranżerię, trochę większą od działkowej szopy i nasadził w niej roślin tak gęsto, że do środka z trudem mogła wejść tylko jedna osoba. Tylko Kreol wiedział, gdzie udało mu się zdobyć te wszystkie nasiona. Najprawdopodobniej i tym razem wykorzystał demonologię.
W oranżerii Mao znalazł, między innymi, mandragorę. Miał szczęście, że magiczna roślina była jeszcze całkiem młoda i jej krzyk okazał się niewystarczający do upieczenia mózgu zbyt ciekawskiego Chińczyka. Ale uszy bolały go jeszcze długo.
Oprócz tego, Kreol zdążył jeszcze zabezpieczyć ogród przed ciekawskimi spojrzeniami sąsiadów. Wykorzystał dwie warstwy żywopłotu – wewnętrzną z paproci, a zewnętrzną z tarniny. Obie rośliny w ciągu kilku dni zdążyły osiągnąć imponujące rozmiary, całkowicie zasłaniając sad przed obcymi spojrzeniami. Z pewnością i tutaj nie obeszło się bez magii.
W ogrodzie była tylko jedna ścieżka – od tylnych drzwi willi do oranżerii. Całą pozostałą przestrzeń gęsto pokrywały wszelakie rośliny. Tam, gdzie nie było roślin, rosły grzyby. I to jakie! Przeważały muchomory, ale gdzieniegdzie wciśnięte były całkiem nieznane gatunki, niepodobne do niczego, co można zobaczyć na rycinach w podręczniku botaniki. Wśród drobnych roślin Mao rozpoznał niezapominajki, dziki kminek, prymulki i jeszcze co nieco, ale większa część ziół i kwiatów pozostała dla niego zagadką.
Rosły tam też mchy. W różnych kolorach i odcieniach, chociaż przeważał czarny. Pokrywały ściany, ścieżki i w ogóle całą dostępną przestrzeń. Do tego w niektórych miejscach mech najwyraźniej poruszał się. Mao z całej duszy pragnął wierzyć, że to z powodu owadów.
Ale wszystkie te dziwaczne rośliny blakły w porównaniu z monstrum rosnącym w samym środku zaimprowizowanego trawnika. Wielki kwiat z najprawdziwszą paszczą i mackami zamiast liści. Drapieżna roślina poruszała się, chociaż pogoda była bezwietrzna, z paszczy cuchnęło jej wstrętnie, a liście-macki poruszały się samodzielnie, starannie oczyszczając łodygę z błota i owadów. Mao na własne oczy widział, jak roślinne monstrum kłapnęło paszczą i pożarło jakiegoś nieostrożnego owada. Człowiekowi ten kwiatek raczej nie dałby rady – był na to za mały, ale Mao wolał nie podchodzić bliżej. Miał szczerą nadzieję, że sąsiedzi, których posiadłość przylegała do ogrodu, nie będą aż tak wścibscy, by przedzierać się przez kłujące zarośla – wyjaśnić im pochodzenie tak dziwnego herbarium byłoby nielekko.
Jeszcze jedna rzecz zdziwiła Chińczyka – temperatura. Był listopad, a wtedy, nawet w południowej Kalifornii nikt nie hoduje kwiatów. A jednak w ogrodzie królowało prawdziwe lato – było ciepło, wszystko kwitło i zieleniło się, a rośliny najwyraźniej czuły się wspaniale. Czuł coraz większy respekt dla magicznych mocy Kreola.
Jeszcze większego szacunku nabrał, gdy zaszedł do magicznego laboratorium. Mao był już tutaj, gdy z Vanessą i Hubaksisem próbowali sporządzić lek na nieoczekiwaną chorobę maga, ale wtedy nie miał czasu, aby podziwiać wystrój wnętrza. Za to teraz czasu miał w bród, i wykorzystał go jak należy. Jednak niczego nie dotykał, pamiętając przypadek z mandragorą. Tutaj mogły znajdować się bardziej podstępne przedmioty.
Znaczną część półek zajmowały fiolki, flakoniki, buteleczki, pudełeczka, szkatułki, słoiki i inne naczynia przeznaczone do przechowywania ciał płynnych i stałych. Na wszystkich znajdowały się napisy, ale Mao nie mógł odczytać ani jednego – w przeciwieństwie do swej córki, nie znał sumeryjskiego. Stały tam również lodówki. Trzy sztuki, jedna większa od drugiej. Gdyby ich zawartość zobaczył jakiś przedstawiciel prawa (oczywiście poza wyrozumiałą dla swojego czarodzieja Vanessą), Kreola bez wątpienia czekałoby mnóstwo nieprzyjemności.
W najmniejszej chłodziarce znajdowały się różne organy ludzkie i zwierzęce. Wycięte serca, wątroba, nerki i inne wnętrzności. Odcięte palce rąk i nóg, oczy i uszy, nosy i języki. W środkowej Mao ujrzał podobne kawałki, tyle że większe. Całe ręce i nogi, odcięte głowy i inne paskudztwa. No a w największej leżały już całe ludzkie ciała. Dwa męskie i jedno kobiece. Wyglądało na to, że Kreol zdążył przeszukać pobliskie cmentarze.
– Mam nadzieję, że nie zamierza stworzyć Frankensteina… – wymamrotał oszołomiony Mao, zamykając drzwi laboratorium na klucz. W tym pomieszczeniu jeszcze bardziej nie życzył sobie nieproszonych gości niż w ogrodzie.
Idąc do piwnicy, Mao spotkał trzy kociaki: Czarnula, Dymka i Alicję. Wesoło goniły coś niewidzialnego.
– Sir, obiad będzie dokładnie o drugiej – stanowczo oznajmił ktoś niewidzialny.
Do piwnicy Kreol do tej pory nie miał czasu zajrzeć. Za to zdążyła to zrobić Vanessa. Podczas Wielkiego Remontu Starego Domu Katzenjammera przytargała tam wszystko, co w jej osobistym słowniku określane było słowem „graty”. Znalazły się tam stare meble, na wpół zgniłe dywany, jakieś bibeloty znalezione w pokojach i inne drobiazgi. Nie ma potrzeby wspominać, że nie obciążyła delikatnych, damskich rąk tą pracą i zleciła ją Słudze i Butt-Krillachowi. Pierwszy się nie sprzeciwiał, a drugi protestował, ale tylko po cichu i wtedy, gdy Vanessy nie było w pobliżu.
Teraz, w rozpadającym się bujanym fotelu siedział melancholijny duch sir George’a. Jak zwykle nie zaszczycił Mao nawet słowem, a tylko obrzucił go tęsknym wzrokiem i przeciągle zajęczał. Były major bardzo sumiennie odnosił się do roli ducha, ale nie miał żadnej strasznej tajemnicy, nie wiedział nic o ukrytych skarbach, nie potrzebował porządnego pogrzebu, nie miał więc o czym rozmawiać z ludźmi. Chociaż nie, wiązała się z jego śmiercią okropna tajemnica, ale i tak wszyscy o niej wiedzieli. Pozostawało mu jęczeć, ale ostatnimi czasy starał się robić to jak najciszej – od razu pierwszej nocy Vanessa zagroziła, że jeśli chociaż raz obudzi się przez jego wrzaski, natychmiast zażąda, aby Kreol uwolnił dom od ducha. Nikt nie miał wątpliwości, że sumeryjski mag potrafi to zrobić bez wysiłku. Podobnie, jak nikt nie wątpił, że zrobi to na pierwsze żądanie pewnej siebie dziewczyny – kto faktycznie rządzi w tym domu rozumiały nawet karaluchy na strychu.
Przyjrzawszy się do woli piwnicy, w której zresztą nie było czego oglądać, Mao wrócił na pierwsze piętro i zaczął po nim spacerować, trzaskając drzwiami. Najpierw wszedł do biblioteki. Tak, tak, w domu Katzenjammera była biblioteka – poprzedni właściciel przywiózł tutaj swe książki, ale nie zabrał ich z powrotem, doszedłszy do wniosku, że ta karma dla termitów nie jest warta, by wracać do tak odpychającego miejsca. Wtedy jeszcze mieszkał na strychu chichoczący potwór…
Książki zajmowały dwie szafy, przy czym w jednej umieszczono poważną literaturę – encyklopedie, słowniki, klasykę i temu podobne, a w drugiej – beletrystykę. Przeważała fantastyka i kryminały. Bezwzględnym zwycięzcą był Isaac Asimov, zajmujący całą półkę. Widać było, że poprzedni właściciel szczerze cenił jego dzieła.
Do beletrystyki Kreol nie zdążył się dobrać. Ale dla literatury poważnej znalazł czas. Wiele książek mogło się poszczycić uwagami na marginesach, wyrwanymi stronicami, a nawet osmalonymi okładkami. Gdy magowi nie podobała się treść, po prostu wyrywał stronicę i palił. Szczególnie rozzłościł go podręcznik historii starożytnej – wyglądał jakby mag go pogryzł. Najbardziej ucierpiał rozdział o starożytnym Sumerze – nawet popiół po nim nie został.
– A czemu tu się dziwić? – Wzruszył ramionami Mao, rozmawiając sam ze sobą. – Zobaczymy, co napiszą o nas w podręcznikach za pięć tysięcy lat. Obawiam się, że też nałgają…
W holu rozległ się stuk, a potem przygłuszony tupot bosych stóp. Mao zszedł popatrzeć, co się dzieje i odkrył Butt-Krillacha. Czteroręki demon dopiero co wpadł przez drzwi i wyglądał na pełnego poczucia winy. Jak pies, który przez nieuwagę narobił gospodyni do kapci. U kotów jest wprost przeciwnie – kot w takiej sytuacji wygląda na bardzo zadowolonego.
– Dzień dobry, panie Lee – uprzejmie ukłonił się Butt-Krillach, przysiadając na tylnych rękach.
– Witaj, Butt. Coś się stało?
– W ogóle to tak… – przyznał elwen niechętnie. – Zobaczyli mnie.
– Naprawdę? – Chińczyk uniósł brwi. – Czyli jutro napiszą o tobie w gazetach?
– Być może… chociaż nie sądzę. Widziała mnie nasza sąsiadka. Wie pan, taka chuda, podobna do szczura.
– Pani Foresmith? – przypomniał sobie Mao. – I gdzież to cię zobaczyła?
– Gdy wchodziłem do domu… – Butt-Krillach ze wstydem spuścił oczy. – Proszę o wybaczenie, panie Lee, wiem, że nie powinienem wychodzić do miasta za dnia…
– A co teraz można zrobić? – Mao rozłożył ręce z filozoficznym spokojem. – Widziała, to widziała… W końcu, kto jej uwierzy? A w ogóle, Butt, masz szczęście, że moja kochana córeczka wyjechała. Już ona by cię obsztorcowała jak należy.
– Wiem, panie Lee… – zasępił się demon. Rozległ się dzwonek. Mao stanął jak skamieniały, usilnie próbując zgadnąć, kto to może być. Agnes powinna wrócić z Amsterdamu nie wcześniej niż za tydzień. Vanessa ze swym kawalerem – za trzy dni, o ile czas w Lengu biegł tak samo jak na Ziemi. Mao był wystarczająco wykształconym człowiekiem, by wiedzieć o możliwości takiego paradoksu.
– Szybko, chowaj się – krótko nakazał Butt-Krillachowi.
Demon nie kazał mu długo czekać, zniknął, nim Mao zdążył zrobić pierwszy krok w stronę drzwi. Chować umiał się jak nikt inny.
Stary Chińczyk otworzył drzwi, nie pytając, kto przyszedł. Kreol, zanim udał się do świata po tamtej stronie, zapewnił go, że otoczył dom ochronną pajęczyną zaklęć i teraz nikt nie może wejść do domu, jeśli on, Mao, tego nie zechce.
Na progu stała owa „chuda, podobna do szczura” sąsiadka, Margaret Foresmith. W zasadzie należało tego oczekiwać. O wiele gorsze było to, że przyprowadziła ze sobą policjanta. Chociaż grubasek w mundurze najwyraźniej uważał, że przyciągnięto go tutaj na próżno – mówił o tym jego smętny wygląd.
– Pani Foresmith? – przywitał ją gospodarz prawdziwym chińskim ukłonem. – Pan…
– Johnson – przedstawił się basem policjant.
– Czemu zawdzięczam wizytę? – uprzejmie zainteresował się Mao.
– Sam pan najlepiej wie! – fuknęła Margaret.
– Proszę wybaczyć, ale nie mam pojęcia… – Mao bezradnie rozłożył ręce.
– A gdzie są gospodarze? – Namolna sąsiadka starała się zajrzeć do środka. – Ta dziewczyna i ten wariat?
– Ma pani na myśli moją córkę i mojego przyszłego zięcia? – Mao nadał głosowi nieco chłodniejsze brzmienie. Jak na prawdziwego Chińczyka przystało, potrafił wspaniale posługiwać się intonacją do wyrażania uczuć. – Są w Los Angeles, odwiedzają naszych przyjaciół. Wrócą za trzy dni. W tym czasie ja doglądam domu. Czy ma pani jeszcze jakieś pytania, pani Foresmith?
– Przepraszam… eee… – zaczął policjant, drapiąc się po karku.
– Po prostu Mao – pospiesznie przedstawił się Mao.
– Tak, Mao… hmm. Tak jak wasz przywódca, tak? Zabawne…
Mao postanowił nie wyjaśniać, że Mao Zedong rządził w Chinach dawno temu, jego czasy minęły bezpowrotnie i obecnie nikt go nie uważa za przywódcę. W zasadzie, Jiang Zemina też nie darzył ciepłym uczuciem. Podobnie jak George’a Busha i w ogóle większości polityków.
– No więc tak, panie Mao… – Johnson cały czas starał się wyjaśnić powód swej wizyty. Widać było, że sam nie całkiem rozumie, czemu właściwie tu przyszedł. – A więc ta… hmmm… Tak. Proszę jeszcze raz powtórzyć personalia.
– Mao – cierpliwie przypomniał jego rozmówca.
– Pyta mnie! – gniewnie przerwała Margaret. – Ile razy można panu powtarzać? Foresmith! Margaret Foresmith!
– Tak. No więc tak… hmmm… Pani Foresmith twierdzi, jakoby ukrywał pan u siebie… no… tak… Jak pani powiedziała? Tak, to znaczy… Jakiegoś potwora, czy co… Nie ma pan czasem jakiejś małpy albo czegoś takiego? Może kangura? – zapytał policjant z nadzieją. Bardzo chciał jak najszybciej wyjaśnić nieporozumienie.
– Potwora? – Mao podniósł lewą brew w wyrazie zdumienia i dezaprobaty. – Konkretnie jakiego potwora?
– Pan to powinien wiedzieć najlepiej! – Kobieta nachyliła się agresywnie w jego stronę. – Jeszcze pyta, jakiego! Czy według pana jestem ślepa?! Sama widziałam, jak otwierał drzwi! Okropny, jak łysa małpa, z paszczą pełną zębów! A jaki miał łeb – jak u kosmity! A może to jest kosmita?
– No… – Johnson usiłował się uśmiechnąć. Zauważywszy, że Margaret patrzy w inną stronę, ukradkiem postukał palcem w czoło. – Nic pan nie wie… mmmm… Mao?
– Niestety, nie – odpowiedział Mao głosem suchym jak pieprz. Zauważył obok dumnie przechodzącego Fluffiego i zaprezentował go nieproszonym gościom. – Być może tego potwora ma pani na myśli, droga sąsiadko?
– Ma mnie pan za skończoną wariatkę? – rozeźliła się.
– Pani to powinna wiedzieć najlepiej! – przedrzeźniał ją Mao. – Może pomyliła pani telewizor z oknem? Nie wiem jak u państwa, ale w naszym domu nie ma żadnych potworów!
– Mmmm… tak! Hmmm… – mruknął policjant. – Pani… eee… nieważne, może pani mimo wszystko… no, nie wiem… pomyliła się? Nie? Hmm, tak. Coś się przywidziało, co?
– Wiem, co widziałam! – przerwała mu Margaret z godnością. – Panie władzo, w tym domu już od dawna dzieje się coś dziwnego, nie pierwszy raz to zauważyłam! Pana obowiązkiem jest przeprowadzenie rewizji!
– Kchy… – chrząknął policjant. – Przepraszam… eeee, niech to diabli, ciągle zapominam, jak pani… a niby na jakiej podstawie? Dlatego, że pani przywidział się kosmita? A nawet jeśli się nie przywidział, nasze prawo nic nie mówi o tym, że nie wolno trzymać kosmitów. Jeśli panią zje albo przynajmniej pogryzie, wtedy owszem – proszę przyjść i złożyć skargę. Zamkniemy kosmitę i tych, którzy go ukrywali. A do tego czasu – adieu! Do widzenia po francusku, hmm, tak!
Mao, który nie spodziewał się po tym tępawym w wyglądu tłuściochu takiej zwięzłej i rozsądnej wypowiedzi, chrząknął w tej samej chwili z uznaniem.
– Nie zostawię tego tak! – zagroziła na pożegnanie Margaret, patrząc jak zmykają się drzwi wejściowe.
– Butt, jesteś tu? – cicho zapytał Mao, spoglądając przez wizjer, by upewnić się, że uparta sąsiadka nie szpieguje gdzieś w pobliżu.
– Jestem tutaj, panie Lee – miauknął gdzieś w pobliżu czteroręki demon.
– Do powrotu Van i Kreola nie ruszysz się z domu ani na krok. Niech oni zdecydują, co z tobą zrobić. Mam przeczucie, że ta… – Mao zaklął pod nosem – rzeczywiście nas nie zostawi. Będzie teraz siedzieć i śledzić nas przez lornetkę. Może nawet z aparatem fotograficznym.
– Ludzie mają jeszcze kamery wideo – dodał Butt-Krillach.
– Tak, kamery też… – westchnął Mao. – Słuchaj, już dawno chciałem cię zapytać, nie masz nam za złe, że tak cię nazywamy?
– A o co chodzi? – nie zrozumiał Butt-Krillach.
– No wiesz… „But”. Trochę głupio nazywać się jak kapeć lub kalosz… – wymamrotał Mao.
– Jest nieskończenie wiele języków… – Elwen obojętnie wzruszył dwiema parami ramion. – Dowolne słowo w jakimś języku może brzmieć głupio. Możecie mnie nazywać, jak wam się podoba.
Pani Foresmith rzeczywiście postanowiła nie poddawać się tak łatwo. Konsekwentnie wcielała w życie swoją nową obsesję. Męża postanowiła nie wtajemniczać – swego ślubnego nie szanowała, traktowała go jak szmatę, przy czym szczególnie irytowała ją jego wiara w zjawiska nadprzyrodzone. To, że teraz sama polowała na stwora z innego świata, bynajmniej nie wydawało się jej nielogiczne. Dama była z gatunku tych, co to w cudzym oku nie tylko słomkę, ale i pyłek zobaczą, a belki we własnym uparcie nie dostrzegają.
Pani Foresmith za to bardzo szybko zapoznała z Wielką Tajemnicą Łysego Kosmity swoje przyjaciółki – panią Anderson i pannę Wilson. Astrolożka momentalnie stwierdziła, że z tym domem i jego mieszkańcami coś jest nie w porządku. Natomiast pulchna pani Anderson z zachwytem spijała mądrości z ust przyjaciółek i we wszystkim się z nimi zgadzała.
Głośno lamentowały nad tym, że pani Lee jest w podróży. Z żoną Mao momentalnie znalazły wspólny język i kto jak kto, ale ona na pewno mogła im pomóc. Dzięki niej z łatwością dostałyby się do środka, a tam bez trudu wymyśliłyby, jak obejść całe terytorium. Ale czego nie ma, tego nie ma. Wszystkie trzy musiały uzbroić się we wszelakie przyrządy do podglądania oraz podsłuchiwania i rozpocząć dyżury nieopodal tajemniczej willi. Jednak na przełażenie przez płot i szukanie innego wejścia nie zdecydowały się. Po pierwsze, nie było wśród nich akrobatki ze złodziejskim stażem, a po drugie ciągle jeszcze towarzyszył im strach przed potworami rzekomo czającymi się w domu Katzenjammera.
Mao z ironicznym uśmiechem obserwował właśnie z malutkiego balkoniku na pierwszym piętrze, jak Edna Anderson stara się sfotografować coś przez dziurę w płocie, gdy usłyszał kolejny dzwonek. Starając się zgadnąć, kto to może być, poszedł otworzyć.
– Czy mieszka tu Kreol? – pytanie padło, zanim zdążył na dobre otworzyć drzwi.
Mao cofnął się o krok, z niedowierzaniem przyglądając się gościowi. Nieznajomy chłopak w ciemnych okularach, z oślepiająco białą fryzurą stał w milczeniu, oczekując odpowiedzi.
– Przepraszam, a kim właściwie pan jest? – spytał ostrożnie.
Mao miał szczęście, że yir znał twarz swej ofiary. Gdyby tak nie było, walnąłby milionem woltów w pierwszą osobę, która otworzyłaby drzwi. Ale wiedział, jak wygląda Kreol i dlatego postanowił nie tracić energii na kogoś, za kogo mu nie zapłacono.
– Jestem Guy – krótko odpowiedział yir. – Jeszcze raz pytam: czy mieszka tu Kreol?
– Tak, ale…
– Jest tu teraz?
– Nie, tak w ogóle…
– Gdzie jest? – dopytywał się dalej Guy tym samym metalicznym głosem.
– A co to pana obchodzi?! – oburzył się Mao. – Czego pan od niego chce?
Yir znalazł się w skrajnie trudnej sytuacji. Nie potrafił kłamać, ale odpowiedź, że chce zabić Kreola, wywołałaby negatywną reakcję tubylca i najprawdopodobniej musiałby go zabić. Było to niepożądane – mógł się jeszcze przydać jako źródło informacji.
– Muszę się z nim spotkać. – Guy w końcu wymyślił odpowiedź. Co ciekawe, wcale nie skłamał, rzeczywiście przede wszystkim musiał spotkać się z ofiarą. – Gdzie on jest?
– Nie sądzę, by go pan tam znalazł… – Mao frasobliwie podrapał się w kark. Nie wiadomo dlaczego wydawało mu się, że TEN gość nie uwierzy w bajkę o Los Angeles. – Wróci za kilka dni.
– Za ile dokładnie?
– Za cztery.
W rzeczywistości do powrotu pozostało tylko dwa i pół dnia, ale ten typ nie budził zaufania Mao, postanowił więc najpierw uprzedzić Kreola.
– Dobrze, wrócę tutaj za cztery dni – niechętnie zgodził się Guy. Nie miał ochoty zostawać w tym świecie ani minuty dłużej niż to konieczne, ale jeszcze bardziej nie chciało mu się kontynuować poszukiwań, gdy można było po prostu poczekać. Lot z Belgii do Stanów Zjednoczonych był jednym z najbardziej nieprzyjemnych doświadczeń, w całym krótkim życiu młodego yira. Postanowił wejść w stan staży i przeczekać, ile trzeba.
Mao pragnął jak najszybciej zatrzasnąć drzwi – gość coraz mniej mu się podobał, ale Guy nadal stał zwrócony ku niemu twarzą, jakby chciał jeszcze coś dodać, trzeba więc było czekać, aż podejmie jakąś decyzję.
W tym czasie Guy zastanawiał się: zabić czy nie zabijać tego człowieka? Z jednej strony, staruszek był niepotrzebnym świadkiem i mógł powiadomić ofiarę zanim on, Guy, ją dopadnie. Z drugiej strony – jeśli go zabije, ofiara może tym bardziej coś podejrzewać i ukryć się. Albo, co gorsza, sama napaść jako pierwsza – yir doceniał możliwości sumeryjskiego maga.
Rozważywszy dokładnie problem, Guy w milczeniu odwrócił się i poszedł sobie. Mao zamknął za nim drzwi i odetchnął z ulgą. Oczywiście, nie miał pojęcia, że właśnie ominęła go możliwość sprawdzenia na własnej skórze, co czuje skazaniec na krześle elektrycznym.