Rozdział 13

Po raz pierwszy od czterech tygodni Vanessę obudziło pikanie budzika. Po długiej przerwie znienawidzony dźwięk był jeszcze bardziej nienawistny. Z obrzydzeniem pomyślała, że będzie musiała jeszcze jakoś wytłumaczyć „zgubienie” odznaki, przekopać się przez zaległe sprawy… Koledzy mieli okropny zwyczaj nie wykonywać pracy za osoby przebywające na urlopie, po prostu odkładali papiery na biurko delikwenta, by tam sobie czekały na załatwienie. Oczywiście, nie dotyczyło to rzeczywiście pilnych spraw, ale i tak zwykle gromadziła się ogromna sterta wszelkich drobiazgów. Zresztą sama Vanessa zawsze postępowała tak samo, a więc nie miała powodów żeby się skarżyć. Do tego jej dotychczasowa partnerka dwa tygodnie temu przeprowadziła się do innego miasta i szefowa obiecała poszukać kogoś innego. A nowy partner zawsze oznacza mnóstwo kłopotów…

Vanessa zastanawiała się nawet, jakby tu sprytnie namówić na tę pracę Kreola. Mieć za partnera prawdziwego maga – o czymś takim można tylko pomarzyć…

Przed bandycką kulą osłoni magiczną tarczą, przypadkową ranę wyleczy od razu na miejscu… Może sparaliżować przestępcę, uśpić go albo zahipnotyzować, by ten przekazał wszystkie potrzebne informacje. Mag może iść po śladach lepiej niż pies myśliwski, może określić do kogo należała ta albo inna rzecz, spojrzawszy tylko na aurę… Do tego potrafi otworzyć każdy zamek, umie latać, stawać się niewidzialny, i wiele, wiele więcej… A i Hubaksis mógłby się przydać – maleńki dżinn potrafi przechodzić przez ściany, może kogoś śledzić, sam pozostając całkiem niezauważonym…

Ale, przerwała sama sobie, Kreol za nic nie zgodzi się na coś takiego. Z jego opowiadań wynikało, że w starożytnym Sumerze magowie czasami zajmowali się wykrywaniem przestępstw, ale robili to wyłącznie na polecenie wysoko postawionych osób i za wysoką opłatą. Ani jeden mag nie zniżył się do tego, żeby zostać policjantem, czy jak się tam oni nazywali w Babilonie. Poza tym Kreol nie ma do tego głowy – wypełnia kolejny punkt Wielkiego Planu.

Skądinąd zbytnio się nie spieszy… w ogóle nie lubi się spieszyć.

– Dzień dobry, ma’am – przywitał się Hubert, gdy tylko otworzyła oczy.

Vanessę początkowo krępował jego zwyczaj pojawiania się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach w najbardziej zaskakujących momentach, także wtedy, gdy nie była ubrana, ale gdy Kreol się o tym dowiedział, postukał tylko palcem w czoło i oznajmił, że wstydzić się skrzata nie ma sensu, bo on i tak widzi wszystko, co dzieje się na terytorium jego domu. Do tego anatomicznie różnią się od ludzi bardziej niż gady, dlatego Vanessa jest dla Huberta równie straszna, jak on dla niej. I w ogóle, wstydzić się skrzata to jakby wstydzić się własnego kota.

– Herbata, kawa? – Lekko skłonił głowę urisk. – Co pani życzy sobie na śniadanie?

– Dzisiaj poproszę herbatę… – odpowiedziała Van po namyśle. – I bułeczkę z dżemem.

– W tej chwili, ma’am – rzekł skrzat uprzejmie, rozpływając się w powietrzu.

Vanessa błogo się przeciągnęła. Bułeczki Hubert piekł sam i wychodziły mu rzeczywiście wspaniale – miękkie, puszyste, po prostu rozpływały się w ustach. A gdy on szykuje śniadanie, ona akurat zdąży się ubrać.

Od razu pierwszego dnia Vanessa wpadła na pomysł, aby przekazać Hubertowi Sługę. W końcu jemu był on potrzebny bardziej niż komukolwiek innemu. Jednakże Hubert grzecznie odmówił, wyjaśniając, że skrzaty nie mogą korzystać z ludzkiej magii, więc Magiczny Sługa jest dla niego zupełnie nieprzydatny.

– Dziękuję, Hubercie – podziękowała po kilku minutach, gdy taca z zamówieniem pojawiła się na stoliku. Z powodu takiego drobiazgu skrzat nie zrobił się nawet widoczny.

– Obudziłaś się, uczennico? – Kreol wszedł bez pukania. Akurat jego Vanessa niejeden raz starała się nauczyć pukania, ale tylko patrzył na nią tępo, nie rozumiejąc, dlaczego ma pukać we własnym domu. – Mam dla ciebie niewielki prezent…

Vanessa o mało co się nie udławiła, tak nieoczekiwane to było. Ale jednocześnie ucieszyła się – oznaka zainteresowania ze strony Kreola nie mogła jej nie ucieszyć.

– Prezent? – wykrztusiła z trudem, przełykając to, co miała w ustach. – Jaki?

– Najpierw weź z powrotem swój pierścionek – zaproponował Kreol, wyciągając w jej stronę pierścionek, który pożyczyła mu, gdy polował na yira.

– Zabrałeś z niego to stworzenie? – zainteresowała się, wkładając ozdobę.

– Nie.

Vanessa znowu o mało co się nie udławiła i zaczęła nerwowo zdejmować pierścionek. Bez względu na to, jak bardzo go lubiła, nie zmierzała nosić przy sobie energetycznego demona.

– Zamieniłem go w artefakt – ciągnął Kreol. – Popatrz, z lewej strony pojawiła się na nim niewielka wypukłość. Jeśli naciśniesz na nią opuszkiem kciuka i wypowiesz w myśli słowo „Piorun!” z pierścionka wystrzeli piorun. Moim zdaniem to bardzo przydatna rzecz.

– No tak… – zgodziła się Van, zostawiając pierścionek w spokoju. Bez względu na to, jak nieprzyjemnie było nosić COŚ takiego na ręce, sama myśl o tym, że może teraz strzelać piorunami z palca sprawiła, że niemalże oblizała się z zadowolenia. Vanessa od dziecka lubiła komiksy, a w przeważającej większości głównymi bohaterami tych zeszycików byli odważni młodzieńcy o nadprzyrodzonych zdolnościach. A teraz coś takiego trafiło w jej ręce!

– Bardzo sprytne, dziękuję. A co jeszcze?

– Jeszcze to. – Była to jej własna puderniczka. – Otwórz.

Vanessa posłusznie otworzyła, ciekawa, w jaką superbroń Kreol zmienił niewinny przedmiot damskiej toalety. Jednak w środku nie było nic ciekawego.

– I co dalej? – zapytała, nieco rozczarowana.

– Dotknij lusterka i pomyśl moje imię.

Vanessa tak zrobiła. Jej odbicie w malutkim lusterku zakołysało się, rozpłynęło, a jego miejsce zajęła podobizna Kreola. Popatrzyła na niego, potem znowu na lusterko, potem znowu na niego… Jak miniaturowa kamera.

– Co to takiego? – zaczęła już się powoli domyślać, ale wolała upewnić się.

– Lusterko-rozmównica. – Kreol uśmiechnął się z satysfakcją. Głos dobiegł jednocześnie i z jego ust i z puderniczki. – Jeśli zechcesz coś mi powiedzieć albo o coś mnie zapytać… A jeśli z tobą będzie coś nie tak, ja też to poczuję.

Vanessa była wzruszona. Czyżby rzeczywiście dbał o nią?

– I co jeszcze?

– To wszystko! – oburzył się Kreol. – Ty co, uczennico, myślisz, że rodzę te artefakty czy co? Zrobić przez jeden wieczór aż dwa, to i tak bardzo dużo, może tego dokonać tylko arcymag!

– Dobrze, dobrze! – Van wyciągnęła w jego stronę obie ręce. – Nie szalej, tak tylko zapytałam!


Na posterunku, gdzie służyła Vanessa nadkomisarzem była kobieta. Przodkowie Florence Iovich pochodzili z Odessy, ale było to tak dawno, że nawet ich nazwisko zmieniło się nie do poznania.

– O, Van, co u ciebie? – przywitała się z Vanessą uprzejmie. – Dobrze odpoczęłaś?

– Jak by to powiedzieć… – zająknęła się Van.

– Wyjeżdżałaś gdzieś? – zapytała Florence bez szczególnej ciekawości.

– Do Lengu i do Inkwanok – odpowiedziała Vanessa, zanim ugryzła się w język.

– No, proszę… A gdzie to jest?

– W Kanadzie. To kurort narciarski. – Vanessa odzyskała rezon.

– No, nie wiem… Ja wolę plażę. Na Hawajach jest teraz bardzo przyjemnie… ale dobrze, nieważne. Wezwałam cię, żeby przedstawić ci nowego partnera. Gdzież on się podział…?

Florence otwarła szufladę biurka, jakby tam właśnie spodziewała się odnaleźć zagubionego policjanta, postukała palcem w blat, zdjęła i przetarła okulary… Nie wiadomo, co miała zamiar zrobić dalej, bo ktoś cichutko zastukał do drzwi.

– O, to właśnie on! – ucieszyła się Florence. – Poznajcie się…

Vanessa starannie obejrzała młodzieńca. Ten z kolei obejrzał ją.

No cóż, egzemplarz nie był taki zły. Trochę więcej niż średniego wzrostu, rudawy, znaków szczególnych brak, twarz miał nieco bez wyrazu.

– Vanessa Lee – przedstawiła się Van. – Dla przyjaciół po prostu Van.

– Michael Shepard Jackson – odpowiedział jej nowy partner. – Lub po prostu Mike, ale lepiej Shep – tak mi się bardziej podoba.

– Nie jestem z nim w żaden sposób spokrewniony – pospiesznie dodał Shep, uśmiechając się szeroko. – Po prostu zbieżność nazwisk.

– To co, poznaliście się? – zapytała znudzona Florence. – W takim razie proszę przystąpić do pełnienia obowiązków.

Gdy zamknęły się za nimi drzwi, Shep rzekł z niepokojem:

– Jestem w San Francisco dopiero trzeci dzień, w ogóle to… Żonie zaproponowali nową pracę i awans, więc się przeprowadziliśmy. Przedtem służyłem w Detroit, co prawda niedługo, bo tylko pół roku… Tak więc z doświadczeniem u mnie krucho – przyznał się szczerze.

– Jesteś żonaty? – zdziwiła się Van. Wydawało jej się, że Shep jest na to zdecydowanie za młody.

– Dopiero kilka lat… – wzruszył ramionami. – A ty od dawna tu jesteś?

– Urodziłam się tu… A niech to diabli, co znowu?

Ostatnie zdanie wykrzyknęła, bo coś dziwnego działo się w jej kieszeni. Coś tam szurało jak rozzłoszczony kociak, dygotało… dobrze chociaż, że nie drapało.

Okazało się, że to puderniczka zmieniona przez Kreola w wideofon. Vanessa otworzyła ją i na gładkiej powierzchni lustra pojawiła się twarz maga.

– Gdzie się podziewałaś? – zapytał. – Wywołuję cię już od dziesięciu minut!

– A niech mnie! – zachwycił się Shep, zaglądając jej przez ramię. – Kapitalna rzecz! Co to, telefon z kamerą?,!

– Mniej więcej… Po co dzwonisz?

– Tak po prostu… A kto to stoi obok ciebie? – Kreol zmarszczył brwi.

– Mój partner. A co? Jesteś zazdrosny? – kokieteryjnie mrugnęła Van.

– I co jeszcze?! – prychnął mag, wyłączając się.

Obrażona Vanessa pociągnęła nosem, chowając puderniczkę do kieszeni. Jak zwykle, wycisnąć z Kreola jakieś ciepłe słowo było niezwykle trudno…

– To twój… – Shep szukał odpowiedniego słowa.

– Coś w tym rodzaju – zgodziła się Van. – Dobrze, idziemy, pokażę ci naszą komendę. A potem pójdziemy na próbny patrol…

Po drodze Vanessa niezgrabnie przeprosiła, wpadła do toalety i natychmiast wyciągnęła puderniczkę.

– Po co dzwoniłeś? – wyszeptała, gdy tylko twarz Kreola pojawiła się w lusterku.

– Możesz przyjąć, że po nic – burknął obrażony mag. Sam Kreol do nawiązania kontaktu nie korzystał z żadnych artefaktów, więc w lusterku odbijała się tylko i wyłącznie jego twarz – jakby płynęła samotnie w ciemnym kosmosie. – A ty po co dzwonisz?

– Zapytać, po co ty dzwoniłeś – odparła zdezorientowana Vanessa. – Tfu, całkiem mnie skołowałeś. No więc?

– Niepokoiłem się – niechętnie burknął Kreol, spuszczając oczy.

– O mnie?! – zachwyciła się dziewczyna. – Oj, Kreolu, jakie to miłe…

– Nie ma w tym nic miłego! – wybuchnął mag. – Jesteś moją uczennicą, jestem twoim nauczycielem, więc się niepokoję. Co w tym dziwnego?!

Van uśmiechnęła się skromnie. Kreol zawstydził się jeszcze bardziej.

– A w ogóle, dlaczego mówisz „dzwoniłeś” – spróbował zmienić temat. – Nie widzę żadnych dzwoneczków.

– Tak się mówi – zbagatelizowała Van. – Co porabiasz?

– Podlewam kwiaty. Obok stoi twój ojciec, przekazać mu coś?

– Nooo… Zawołaj go, sama z nim porozmawiam.

– Uczennico… – Kreol uśmiechnął się z wyższością. – Jak mam go zawołać, jeśli nie włada magią? Nie ma takiego artefaktu – zrobiłem tylko jeden. Możesz rozmawiać tylko ze mną.

– Szkoda… No dobrze, słuchaj, muszę już lecieć, jak by nie było – jestem w pracy… I w ogóle – nie naruszaj konspiracji! Umówmy się, że będziesz dzwonił tylko wtedy, gdy będziesz miał coś naprawdę ważnego do powiedzenia, okej? No to świetnie, na razie!

Kreol chciał coś odpowiedzieć, ale nie zdążył – Vanessa zatrzasnęła wieczko.


– Ej, Van, weź trzeci radiowóz i pędź pod ten adres; mamy morderstwo! – wesoło zawołał do niej dyżurny.

– Masz ci los, właśnie chciałam pokazać partnerowi komendę… – powiedziała rozczarowana Vanessa.

– Nic się nie stało, potem zobaczymy – wzruszył ramionami Shep.

– Co, Van, rozleniwiłaś się? – Dyżurny chytrze zmrużył oczy. – W kurorcie pewnie lepiej niż w pracy, co? No cóż, przyzwyczajaj się, przyzwyczajaj…

Vanessa spojrzała na niego złym wzrokiem. Miał na imię Lester, nie znosiła go. Kiedyś próbował ją podrywać, ale szybko zorientował się, że nic z tego nie będzie i dał sobie spokój. Ale wzajemna niechęć została, chociaż zazwyczaj nie przekraczali przyjętych norm.

– Dawaj no to. – Wyrwała Lesterowi kartkę z adresem, obrzucając go na pożegnanie pełnym pogardy spojrzeniem. – Jedziemy, Shep.

– Jak chcesz, ty tu jesteś szefem. – Shep uśmiechnął się blado.

Uspokojona Vanessa westchnęła z zadowoleniem, sadowiąc się za kierownicą policyjnego samochodu. Lubiła swoją toyotę, ale wozy policyjne przewyższały ten model pod każdym względem. Szkoda, że nie można mieć ich na własność.

Po dziesięciu minutach byli na miejscu. Zabójstwa dokonano w domu czynszowym, w jednym z odnajmowanych mieszkań. Praca szła tam już pełną parą – starannie oglądano ciało i miejsce zbrodni, specjaliści od medycyny sądowej próbowali z grubsza określić czas śmierci.

– Co my tu mamy? – rzeczowo zapytała Vanessa. Shep, jako młodszy w patrolu, posłusznie trzymał się z tyłu, bacznie przyglądając się zabitemu.

– O, Van, wróciłaś? – uśmiechnął się ekspert. – Jak odpoczęłaś?

– Nie odchodź od tematu, Lucas.

– Mężczyzna, biały, wiek czterdzieści dziewięć lat – wyrecytował Lucas monotonnie. – Nazwisko: Carlo Toscani, włoski imigrant. Rozwiedziony, dwoje dzieci, mieszkają z matką. Zabity strzałem w pierś. Kula przeszła na wylot, przeszyła lewe płuco i serce. Biorąc pod uwagę, że w chwili wystrzału ofiara siedziała przy stole, a przestępca, sądząc po ranie wlotowej, naprzeciwko, musieli się znać. Sądząc po stężeniu i plamach opadowych, śmierć nastąpiła jakieś dwa dni temu, na razie nie mogę powiedzieć dokładniej. Łapiduchy wyciągną więcej przy sekcji.

– Kto znalazł ciało?

– Siostra zamordowanego. Przyjechała odwiedzić brata, a tu…

– Rozumiem. Podejrzani?

– Na razie brak. Nieboszczyk pracował jako kierownik dostaw w firmie kosmetycznej, prowadził spokojne, ustabilizowane życie.

– Rozumiem. – Vanessa kiwnęła głową. – Muszę zadzwonić. Jest tu jakiś spokojny kąt?

– Możesz iść do łazienki. Technicy już tam skończyli – odpowiedział Lucas.

– Aha… Shep, poczekaj tu chwilę, zaraz wracam.

Vanessa świetnie rozumiała, że proszenie Kreola o pomoc byłoby bezczelnością. Nie w stosunku do Kreola – w końcu miał wobec niej spory dług wdzięczności. Chodziło o konspirację. Zachowanie tajemnicy i inne takie… Ale mimo wszystko strasznie ją korciło!

W łazience wszędzie był porozsypywany proszek do zdejmowania odcisków palców. Vanessa zamknęła się od środka i otworzyła puderniczkę. W lusterku pojawiła się niezadowolona twarz Kreola. Najwyraźniej Van oderwała go od czegoś ważnego.

– Czego? – zapytał nieprzyjaźnie. Vanessa szybko naświetliła sytuację.

– Masz jakiś pomysł?

– Czego właściwie ode mnie chcesz? – zdziwił się Kreol.

– No, oczywiście dowiedzieć się, kto to zrobił… Nie mógłbyś go wskrzesić?

– A kiedy umarł?

– Jakieś dwa dni temu.

– W takim razie nie. Mózg już zaczął się rozkładać. Mógłbym tylko częściowo.

– Czyli jak?

– Zombi – krótko wyjaśnił mag.

– Nie, dziękuję! – przestraszyła się Van. – Jeszcze mi tylko zombi tu brakuje! Inne propozycje?

– Przynieś mi jego głowę, uczennico – zażądał Kreol. – Ożywię ją i sam wszystko opowie.

– Aha! A jak ty to sobie wyobrażasz? „Przepraszam chłopaki, potrzebna mi głowa tego gościa. Mój znajomy mag chce poznać imię zabójcy bezpośrednio z ust ofiary. Nie macie czasem piły?” Natychmiast zamknęliby mnie w psychiatryku!

– U nas zawsze tak robiono i nikt się nie dziwił – burknął Kreol. – To najpewniejszy sposób…

– A u nas nie! Potrafisz jakoś inaczej?

– Wiesz, jak się nazywa?

– Oczywiście.

– W takim razie przynieś mi kilka kropli krwi. Albo chociaż włos. Wywołam jego ducha – niechętnie zaproponował Kreol. – Ale to jest trudniejsze niż ożywienie głowy!

– Za to mnie będzie łatwiej. – Vanessa uśmiechnęła się złośliwie. – Jak długo to potrwa?

– Jeśli zacznę się szykować od razu, to jakieś dwadzieścia pięć minut.

– Świetnie, czekaj na mnie.

Vanessa wyszła z łazienki w świetnym humorze.

– Lucas, przygotuj mi szybciutko próbkę na wzór DNA, co? – poprosiła.

– Po co? – spytał ekspert. – Nasi już wzięli do labu. Wyniki będą jutro…

– No, pobierz trochę krwi pipetką. Co ci szkodzi? – Van zaczęła się denerwować. – Słuchaj, ja się nie wtrącam do waszej roboty…

– Dobrze, dobrze… Tylko po co ci to?

– A tak, potrzebne mi… Shep, nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli podskoczymy na pół godziny w jedno miejsce?

Shep tylko rozłożył ręce – na Boga, dlaczego by nie.

– Ej, Van, sprawa jest twoja! – krzyknął w ślad za nią Lucas. – Nie marudź za bardzo, Iovich nie lubi czekać!

– Wiem! – zbagatelizowała Vanessa. – Lucas, założysz się, że za godzinę będę wiedziała, kto zabił?

– Za godzinę? Van, nie wygłupiaj się… A o co się założymy?

– O dwadzieścia baksów.

– Stoi. Czas start, jeśli nie zadzwonisz w ciągu godziny – przegrałaś.

– A dokąd jedziemy? – zainteresował się Shep, gdy już siedzieli w samochodzie.

– Do jednego znajomego. Jest specjalistą w takich sprawach.

– Ktoś w rodzaju Nero Wolfe’a? Rozwiązuje zagadki kryminalne bez wychodzenia z domu?

– Nie, to już szybciej ktoś w rodzaju Nostradamusa… Dobrze, potem ci opowiem, jesteśmy na miejscu.

Shep, jak wiele osób przed nim, patrzył na dom Katzenjammera z niemym zachwytem. Dzięki wysiłkom Vanessy i Huberta wstrętna willa stała się trochę mniej wstrętna, ale niestety, tylko trochę.

– Kto tu mieszka? – zapytał, oszołomiony. – Doktor Frankenstein?

– Prawie… – wymamrotała Vanessa. – Wiesz, lepiej poczekaj na mnie w samochodzie. Ten facet… ma dość nieprzyjemny charakter.

– A czy on w ogóle jest normalny? – upewnił się zaniepokojony Shep. – Może to wariat?

– Absolutnie normalny! – ucięła Van. – Czekaj!

Shep wzruszył ramionami i sięgnął po papierosa.

Kreol czekał na Vanessę w progu. Hubaksis, jak zwykle, siedział mu na ramieniu.

– Jestem gotowy – oznajmił, nie tracąc czasu na powitania. – A ty?

– Tutaj. – Van pokazała szklaną rurkę z krwią.

– Świetnie. – Pokiwał głową Kreol, rzucając okiem na czerwoną ciecz. – Chodźmy na strych.

Zdążył przygotować wszystko do planowanego wywołania ducha.

Narysował na podłodze niewielki okrąg, w którym mógł się zmieścić człowiek, a wokół niego pięć symboli: trzy faliste linie, płomień, dwa trójkąty – jeden częściowo nachodził na drugi, trzy równolegle kreski i koło z boku, a także dwie gwiazdki i prostą linię między nimi. W środku okręgu narysował stylizowaną ludzką czaszkę.

– Jak się nazywa? – zapytał Kreol, stając obok kręgu.

– Carlo Toscani.

– Dobrze… Patrz i zapamiętuj, uczennico.

Kreol głośno westchnął, rozłożył ręce na boki, potem skrzyżował je na piersi i wyrecytował śpiewnie:

– Wzywam cię i zaklinam, duchu, przyjdź rozmawiać ze mną! Twoim imieniem – Carlo Toscani, twoją krwią – Kreol wylał kilka kropel do środka kręgu – swoją mocą spirytualisty i nekromanty wywołuję cię i zaklinam, duchu!

Nad rysunkiem czaszki powietrze zgęstniało, a potem wewnątrz kręgu zmaterializowała się ludzka postać – przezroczysta, ale całkiem dobrze widoczna.

W rysach twarzy widoczne było niewątpliwe podobieństwo do trupa, którego Vanessa oglądała nie więcej niż pół godziny temu.

– Co się stało? – spytał duch ledwie dosłyszalnym szeptem. – Co się stało?

– Carlo Toscani? – Van podeszła bliżej. – Funkcjonariuszka Lee, policja San Francisco. Mam do pana kilka pytań…

– Nieźle! – zachichotał duch. – Gliniarzom całkiem odbiło, nawet po śmierci wzywają na przesłuchanie!

– To dla twojego dobra. – Vanessa zmarszczyła brwi.

– Dla mojego dobra? – zdziwił się duch. – Jakoś mi wszystko jedno…

– Czyżbyś nie chciał wsadzić swego zabójcy do więzienia?

– Tak, byłoby nieźle… – zgodził się Toscani po krótkim namyśle. – Jak myślicie, ile może dostać?

– Trudno w tej chwili powiedzieć… – wykręciła się od odpowiedzi Vanessa. – Znasz go?

– Oczywiście! To Abe… bydlę, zawsze wiedziałem, że nie można mu ufać! Pani władzo, proszę powiedzieć Dorothy, jaki z niego drań! Po prostu nie mogę… jak tylko pomyślę, że wpadnie teraz w jego łapy, to aż się w grobie przewracam! A propos, kiedy mnie pochowają? Bo nie chcą mnie wpuścić…

– Proszę opowiedzieć szczegółowo o morderstwie. – Vanessa sięgnęła po dyktafon. – Proszę mówić do tego.

– Nie uda się – po raz pierwszy wtrącił się do rozmowy Kreol. – Z duchami te techniczne sztuczki nie przejdą.

– Szkoda… W takim razie proszę po prostu mówić, a ja będę zapisywać. – Vanessa schowała dyktafon i wyjęła notes. – Bardzo proszę.

– Zacznę od początku…


Znudzony Shep nadal obijał się koło samochodu, gdy nadszedł Mao. Dowiedział się, że niedaleko jest wypożyczalnia wideo i postanowił wybrać się tam, wziąć coś do pooglądania. Teraz wracał z kasetami.

– Dzień dobry, panie władzo – ukłonił się. – Pan do mnie?

– Nie, towarzyszę partnerce… – powiedział Shep.

– A czy ona nie ma przypadkiem na imię Vanessa? – uśmiechnął się Mao.

– Zna ją pan? – zdziwił się policjant.

– Oczywiście, że znam. To moja córka.

– Ach, tak? To tutaj mieszkacie?

– Nie, jestem po prostu gościem. To ona tu mieszka. Van nie mówiła panu o tym?

– W takim razie czegoś nie rozumiem… – skonfundowany Shep podrapał się w głowę. – Powiedziała, że chce naradzić się z jakimś ekspertem… To jest związane ze śledztwem, rozumie pan?

– Ach, więc to tak… – Mao pokiwał głową ze zrozumieniem. – Widzi pan, mieszka tu także niejaki Kreol… Mam wielką nadzieję, że zostanie moim zięciem, ale bardzo proszę nie mówić Vanessie, że o tym wspomniałem. No tak, ma pan rację, to nadzwyczajny ekspert. Potrafi wszystko… – Mao z zachwytem pokiwał głową, ze szczęśliwym wyrazem twarzy dotykając lewego oka.

– Cześć, tato. – Drzwi otwarły się i Vanessa wyszła na zewnątrz. Wyglądała na nadzwyczaj zadowoloną. – Wybacz, muszę uciekać, wpadłam dosłownie na chwilkę. To mój nowy partner… Shep, tata. Tata, Shep. A może już się poznaliście?

– Jeszcze nie zdążyliśmy… – zaśmiał się Mao. – Młody człowiek opowiedział mi co nieco o waszym śledztwie… Kreol był w stanie pomóc?

– I to jak! – uśmiechnęła się Vanessa, wyjmując telefon komórkowy. – Hallo, Lucas? Cześć! Spójrz na zegarek, mam jeszcze czas? Super! Zapisuj… Zabójca nazywa się Abraham Fletcher, pracuje w tej samej firmie co nasz klient. Pokłócili się o kobietę, niejaką Dorothy Clarence, pracującą w tym samym miejscu. Fletcher postanowił zastosować radykalne środki. Szykuj kasę!

– Rzeczywiście, ekspert… – Shep z uznaniem pokiwał głową.

Загрузка...